Narastające wrzenie wśród rolników i aktywność Michała
Kołodziejczaka mogą okazać się niezwykle groźne dla partii rządzącej.
Tym bardziej, że demaskują PiS jako część tej samej pookrągłostołowej
elity, od której tak mocno odcina się Jarosław Kaczyński i jego akolici.
Elity, które wyżej cenią sobie swoje ideologiczne dogmaty niż realne
interesy obywateli. Próby dezawuowania Kołodziejczaka przez pisowskich
polityków zgraną metodą „na ruskiego agenta” tylko to potwierdzają.
Michał Kołodziejczak jest niewątpliwie człowiekiem
posiadającym zalety lidera społecznego. Wywodzi się z grupy społecznej,
której interesy artykułuje, zatem wie o czym mówi i jest wiarygodny
zarówno dla rolników, jak i zewnętrznych obserwatorów. Wyraża interesy rolników w sposób zdecydowany, bez nadmiernego respektu wobec ministrów i urzędników,
nic sobie nie robiąc z narzucanej przez media głównego nurtu, zarówno
prorządowe jak i opozycyjne, poprawności politycznej. Kołodziejczak
narzuca zresztą swoje warunki przekazu, intensywnie i umiejętnie
korzystając z portalu społecznościowego tak, że to media muszą się
odnosić do jego autorskich komunikatów. A ponieważ „nowy Lepper”
wykazuje się niezmordowaną aktywnością, muszą się one odnosić także do
jego licznych działań – kolejnych wystąpień na spotkaniach z politykami,
konferencji, pikiet, manifestacji organizowanych przez Kołodziejczaka,
lub tylko przez niego inspirowanych.
Kołodziejczak ma szansę zamieszać w zatęchłym,
nieruchawym bagienku polskiej polityki ograniczanej brzegami POPiSowego
duopolu. I to zamieszać poważnie, bo potęga PiS jest ufundowana między
innymi na zagarnięciu dużej części elektoratu wiejskiego. Rolniczy lider
jest dla systemowych partii tak groźny bowiem uruchamia
proces uświadamiania sobie realnych interesów przez silną grupę
społeczną. Tymczasem cały teatr polskiej polityki polega właśnie na
próbie wyeliminowania dyskusji o realnych interesach, polega na
odgrywaniu przez jej głównych aktorów ról mających z kolei grać na
emocjach poszczególnych sekcji widowni czyli elektoratu. I tak trupa
pisowska wzrusza część widzów do łez patriotyczną frazeologią i ciągłym
odgrywaniem roli „żołnierzy wyklętych” walczących z komunizmem trzy
dekady po jego upadku. Opozycyjni performerzy straszą zaś bardziej
liberalnych odbiorców spektaklu dyktaturą, wygrywając ponure tony na ich
kompleksach znajdujących swój wyraz z figurach „Europy” i „Zachodu”.
Pod wpływem emocjonującego spektaklu Polacy nie wyliczają już realnych
jego kosztów dla siebie i swoich rodzin, a przecież faktyczna polityka
jednych i drugich aktorów jest podobna.
Poprzedni obóz rządzący sprowadzał
politykę zagraniczną do podczepienia się pod Angelę Merkel i eurokratów,
obecny zamienił Polskę w wasala Stanów Zjednoczonych, nawet nie kryjąc
się z pisaniem ustawy pod dyktando Waszyngtonu i jego sojusznika. I PiS i
PO wierzą lub chcą aby Polacy wierzyli w szykującą się inwazję Rosjan i
obrzucają się nawzajem oskarżeniami o agenturalność na ich rzecz. Rząd
PO zgodził się na relokację do Polski nielegalnych imigrantów według
pomysłów Komisji Europejskiej, rząd PiS sam otworzył granice przez
napływem taniej siły roboczej z Ukrainy i pod naciskiem biznesmenów
gotów jest zezwolić na jej importowanie aż z Nepalu czy Filipin. Jedni i
drudzy traktują Polskę nie jako wartość samą w sobie, ale jako
funkcjonalną część „świata zachodniego”, jego „przedmurze” lub wehikuł
ideologicznej krucjaty w Europie Wschodniej w ramach, której Polska ma
spalać swoje materialne i niematerialne zasoby na rzecz „europeizacji”
czy „demokratyzacji” Białorusi i Ukrainy lub budowania „Międzymorza”.
Snując swoje ideologicznie motywowane wizje politycy POPiSu albo
abstrahują zupełnie od zasobów i mocy, jakimi w Polsce rozporządzają
oraz równowagi sił na poziomie międzynarodowym i wewnątrz państw, które
chcą uszczęśliwiać, albo liczą na zewnętrzne zasilanie, na wsparcie
protektorów, którym starają się nadskakiwać, nie kalkulując nawet, że
cele protektorów mogą być zupełnie inne niż te, które warszawska elitka
uznała w swojej naiwności za właściwe dla nas i dla nich.
Jedynym praktycznym skutkiem takiej
polityki są straty Polski i Polaków. Całkowity upadek prestiżu naszego
państwa, które nie tylko w Waszyngtonie i Moskwie, ale także w Kijowie i
Mińsku traktuje się jak popychadło, z którym nie trzeba się liczyć i z
którym nie trzeba dobijać targu. Targu dobija się z seniorem Polski.
Najbardziej dobitnym tego przykładem są relacje z Ukrainą. W zamian za
pełne poparcie polityczne i finansowe władze Ukrainy nie są skłonne do
ustępstw nawet na płaszczyźnie polityki historycznej, posuwając się na
niej do najdalej idących demonstracji lekceważenia wobec naszego kraju,
bo w takich kategoriach można ująć przyjęcie przez ukraiński parlament
ustawy gloryfikującej UPA dokładnie w dniu wizyty prezydenta
Komorowskiego w Kijowie, czy barbarzyński zakaz poszukiwań i godnego
pochówku polskich ofiar wojny na terytorium Ukrainy. W tym samym czasie
Polska poniosła ogromne koszty wojny handlowej między Unią Europejską a
Rosją w imię integralności terytorialnej Ukrainy i ponosi jeszcze
większe po tym gdy politycy POPiSu poparli entuzjastycznie wysokie
bezcłowe kontyngenty na import ukraińskich produktów rolno-spożywczych
na unijny wspólny rynek. Z tego rynku ukraińscy farmerzy wyciskają
obecnie polskich rolników. Tak się składa, że to właśnie ci ostatni
tracą na polityce polskiej elity najwięcej. Dla polityków POPiSu to
niewielka cena za coś co postrzegają jako „przyciąganie Ukrainy”.
Michał Kołodziejczak jest dla tej elity
tak groźny ponieważ z chłopskim zdrowym rozsądkiem i nie zważając na
żadne polityczne dogmaty pyta –
czy to jest w naszym interesie?… i pokazuje rachunki z gospodarstwa
swojego i innych rolników sugerujące, że polityka obecnego i poprzednich
rządów z interesem Polaków nie ma tak wiele wspólnego jak deklarują
politycy w czasie kampanii wyborczych. Oczywiście zdrowy rozsądek ciężko
pracującego obywatela w zideologizowanej perspektywie polityków czy
opiniotwórczych publicystów jawi się jako bezczelność i ignorancja.
Jednak na owe zdroworozsądkowe wnioski i żądania by władze Polski
zaczęły w końcu dbać o dobro jej mieszkańców politycy nie potrafią
odpowiedzieć inaczej niż właśnie za pomocą frazesów wywiedzionych ze
swojej dogmatycznej ideologii. Gdy ktoś wylicza, że apriorycznie
antyrosyjska i proukriańska polityka niezbyt się Polakom opłaca
natychmiast zostaje nominowany na żołnierza rosyjskiej „wojny
hybrydowej”, której odpór dają w swoim mniemaniu, a być może tylko w
swojej retoryce na potrzeby wyborców, polscy politycy.
Do takiej właśnie retoryki uciekł się minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski,
który po wielkiej rolniczej manifestacji zorganizowanej przez
Kołodziejczaka w Warszawie insynuował, że to robota na rosyjskie
zlecenie, bo rolnicy śmieli wykrzyczeć pod oknami ambasady USA, że to
właśnie podążanie Polski za amerykańską polityką konfrontacji z Rosją na
terenie Ukrainy jest przyczyną ich problemów. Poza zilustrowaniem skali
cynizmu pisowskich polityków, ta bezpodstawna insynuacja potwierdziła,
że wyrażanie iście wasalnej, niemal nabożnej czci dla „strategicznego
sojusznika”, znajduje się w zakresie obowiązków wszystkich członków
rządu PiS. Potwierdza to fakt, że nawet minister rolnictwa, inaczej niż w
każdej innej sprawie, w której ujawnia się rozbuchany partykularyzm
Polski resortowej, w tym przypadku bardziej interesuje się polityką
zagraniczną niż tymi, dla których pracuje i którzy faktycznie mogą mu
sporo zaszkodzić. O skali emocjonalnego zaangażowania w obronę polityki
zagranicznej rządu niech świadczy fakt, że minister rolnictwa hasła
rolników przeciw USA określił jako „obelgę”. Oczywiście resortowy
partykularyzm ma się dobrze jeśli chodzi o wsparcie finansowe jakiego
ukraińskim rolnikom udziela Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które w
ramach programu „Polska pomoc” wydaje pieniądze polskich podatników na
wzmacnianie zdolności produkcyjnych i konkurencyjnych ukraińskich hodowców malin oraz ukraińskich producentów mleka i serów.
O tej sprawie minister rolnictwa niczego nie wiedział tak długo, aż nie
powiedział mu o niej Kołodziejczak. W tej sprawie minister Ardanowski
niczego zrobić nie może. Natomiast jak na zawołanie nagonkę na
rolniczego lidera rozpoczęła prorządowa „Gazeta Polska Codziennie”,
która w artykule z 17 lipca, zatytułowanym „Radny z Błaszek chce być
>>nowym Lepperem<<” próbowała przedstawiać Kołodziejczaka
jako zwykłego karierowicza.
Cała ta sytuacja jest dla mnie
potwierdzeniem bardziej ogólnej tezy, że w Polsce zwykli obywatele na
pewnym elementarnym poziomie wykazuje się lepszym rozpoznaniem interesu
narodowego niż elita od lewa do prawa. Rządy PiS pokazują, że polska
elita w całości, od nawróconych na demokrację liberalną postkomunistów
po postsolidarnościowców jest nosicielem wszystkich dewiacji myśli
politycznej w Polsce narastających przez ostatnie 200 lat. Absurdalny
polityczny uniwersalizm spod znaku „za wolność waszą i naszą”, kompleks
Zachodu i traktowanie go jako pewnej nadrzędnej wobec Polski całości,
całkowity brak racjonalności w ocenie celów i możliwości Rosji, której
nienawidzi się z powodów ideologicznych bardziej niż kocha się Polskę,
mierzenie sukcesów polityki zagranicznej ideowymi deklaracjami a nie
wymiernymi wskaźnikami. To wszystko to nie tyle wyspekulowany program
polskiej elity, to po prostu jej mentalność, ukształtowana w szkole
polityki jaką była działalność opozycyjna w PRL.
Opozycyjne salony, w których rej wodziła
lewicowo inteligencja, nie dały ludziom obecnie rządzącym kompetencji do
kierowania niemal 40-milionowym narodem żyjącym w środku Europy. I
wśród naszych obecnych
przywódców dominują właśnie papierowi inteligenci, nic więc dziwnego, że
polityka staje się dla nich polem realizacji oderwanych od
rzeczywistości ideałów i wizji, nie zaś interesów obywateli i
poszczególnych grup społecznych, które najwyraźniej naszych dyplomatów
niewiele interesują. Dość wspomnieć, że obecny minister spraw
zagranicznych Jacek Czaputowicz wywodzi się z ruchu pacyfistycznego,
jakim była organizacja „Wolność i Pokój” działająca w latach 80 XX
wieku. Dodajmy, że również były minister obrony Bogdan Klich był
pacyfistą. W ruchu tym działali także były minister spraw wewnętrznych
Bartłomiej Sienkiewicz, nadzorujący niegdyś działalność służb
specjalnych, nieżyjący już poseł Konstanty Miodowicz, czy były ambasador
na tak trudnym terenie jakim jest dla polskiej polityki Białoruś
Mariusz Maszkiewicz. Podczas gdy w innych krajach za bezpieczeństwo
wewnętrzne, obronę narodową i politykę zagraniczna odpowiadają często
byli wojskowi czy oficerowie służb, czasem rekiny międzynarodowego
biznesu, bądź reprezentanci wielkiego przemysłu, u nas mamy na tej
płaszczyźnie silną reprezentację niegdysiejszych pacyfistów. Wiele to
mówi o polskiej klasie politycznej.
To czego nam trzeba to właśnie wejścia na
scenę realnych trybunów ludowych, całkowicie nieskażonych ideologiczną
dogmatyką i manierami elity. Niech wyjdą i wykrzyczą czego nam tak
naprawdę potrzeba. Ten donośny głos jest zresztą potrzebny nie tylko
oderwanym od społeczeństwa politykom, ale i nam, obywatelom, biernie
obserwującym polityczne przedstawienie, a od czasu do czasu wcielającym
się w jego aktorów, gdy podążamy do urn według scenariusza napisanego
przez partyjnych propagandystów. Donośny krzyk trybuna niechaj przypomni
nam, że nie musimy głosować ciągle na tych samych polityków, że zawsze
jest alternatywa, że żaden głos oddany w zgodzie ze swoimi poglądami
nigdy nie jest stracony. Michał Kołodziejczak jest na dobrej drodze by
stać się trybunem przynajmniej dla polskich rolników.
Karol Kaźmierczak