Sobotni poranek przed Uniwersyteckim Szpitalem Klinicznym we
Wrocławiu. Solidne podmuchy wiatru z jednej strony utrudniają utrzymanie
szerokich transparentów, z drugiej – wydaje się, jakby wtórują każdemu
,,Zdrowaś Maryjo…”, rozwiewając dźwięki modlitwy tam, gdzie jeszcze nie
ma ona szans wybrzmieć.
Przechodnie z zainteresowaniem zerkają na niespełna dwudziestoosobową
grupę kobiet i mężczyzn w różnym wieku, którzy w skupieniu odmawiają
kolejno wszystkie trzy części różańca. Teksty na bannerach nie
pozostawiają wątpliwości co do celu zgromadzenia. Obserwatorzy
wydarzenia na różne sposoby prezentują swój stosunek do tego, co się
obok nich dzieje. Jedni zwalniają kroku, by łatwiej odczytać pofalowane
wichrem napisy; inni przystają, chcąc zrobić zdjęcie; jeszcze inni
miarowym krokiem przecinają szpitalny parking, poruszając ustami w rytm
rozlegającej się przez megafon modlitwy… Wydaje się, że jej powaga
odbiera śmiałość zuchwalcom, którym tak łatwo przychodzi deptać w innych
okolicznościach ,,legitymację naszej wiary”, jak mawiał o różańcu św.
papież, Pius V. Wśród licznych świadków zaledwie jednej pani wystarcza
arogancji, by z nieskrywaną złością, w kilku niewyszukanych słowach,
odesłać zebranych do kościoła.
To tylko dowód na to, że regularnie organizowane od kilku lat pod
Uniwersyteckim Szpitalem Klinicznym we Wrocławiu pikiety antyaborcyjne,
słusznie przybrały tę szczególną formę. Wobec rzeczywistości naszych
czasów, trudno o skuteczniejszą broń, niż publiczna modlitwa różańcowa,
której – w ramach wynagrodzenia – domagają się grzechy aborcji. O jakiej
rzeczywistości mówimy? Wg danych pochodzących bezpośrednio ze szpitala,
od 2014 roku to ponad setka zamordowanych. Tych najmniejszych,
najbardziej niewinnych i bezbronnych, szczególnie zależnych od
pozostałych, którzy, wykorzystując swoją przewagę, często wolą zabić,
aniżeli ratować; atakować zamiast bronić; niszczyć to, czemu – chcąc
pozostać wiernym fundamentalnej zasadzie sprawiedliwości – należy się
ocalenie.
Wydawałoby się, że kwestia dotyczy stosunkowo niewielkiego odsetka
szpitalnego personelu. Aborcje mimowolnie kojarzą nam się bowiem z
oddziałami/klinikami funkcjonującymi w obrębie ginekologii i
położnictwa.
Kilkutygodniowy pobyt w szpitalu przy ul. Borowskiej (w związku ze
złamaną nogą, na terenie jednej z pozostałych klinik) brutalnie
uświadomił mi jednak, z jak szeroką skalą problemu wśród kadr medycznych
mamy do czynienia, jeśli chodzi o zaniechanie tego, co górnolotnie
nazywamy etosem lekarskim, a co w gruncie rzeczy sprowadza się do
hipokratejskiej zasady ochrony życia ludzkiego.
W czasach powszechnego zamętu aksjologicznego, powierzając swe
zdrowie czy życie obcym osobom, człowiek odczuwa naturalną potrzebę
przeprowadzenia swego rodzaju discretio rationis (jakby to ujął
Akwinata) – rozeznania rozumu w związku z tymi, w których pieczę został
powierzony. W dobie ,,wszystkowiedzącego” internetu i publicznych
profili na portalach społecznościowych bardzo szybko jesteśmy w stanie
dociec, z kim mamy styczność. Biorąc pod uwagę tylko interesującą mnie
klinikę/oddział, spośród znalezionych dziewięciu facebookowych profili
lekarzy tam pracujących, szóstka z nich otwarcie demonstruje swoje
proaborcyjne przekonania. Tzw. nakładki profilowe z tekstami ,,Nie dla
zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej!” czy ,,#CzarnyProtest” nie
pozostawiają złudzeń. Żaden z pozostałych lekarzy nie deklaruje postawy
pro life. Abstrahując już od ogólnej kultury języka (która
niejednokrotnie pozostawia wiele do życzenia, nawet jeśli to ,,tylko
Facebook”), bardzo przygnębiającym jest moment, w którym pacjent zdaje
sobie sprawę, że szpitalna maksyma, którą ośrodek przy Borowskiej chlubi
się na swojej stronie: ,,Jesteśmy po to, żeby leczyć
[…]” równie dobrze mogłaby brzmieć ,,Jesteśmy po to, żeby zabijać […]”.
W głowie rodzi się mnóstwo pytań i uzasadnionych wątpliwości.
- Jak zaufać rezydentce, która umieszcza na swoim profilu grafiki typu ‘Keep your rosaries off my ovaries.’ (ang. ,,Precz z różańcem od moich jajników.”), profanujące różaniec i deprecjonujące niewinne ludzkie życie?
- Jak zdać się na opiekę pielęgniarek, które nt. aborcji toczą w dyżurce burzliwą dyskusję, zajmując stanowisko płomiennych zwolenniczek zabijania nienarodzonych dzieci?
- Jak pozwolić się zoperować lekarzowi, który twierdzi, że nie wie, kiedy zaczyna się ludzkie życie, ale mimo to jest gotów wesprzeć „czarny marsz”?
- Jak wierzyć słowom doświadczonego chirurga, dla którego wyznacznikiem moralności, fundamentalnych zasad etc. jest tzw. „wydolność systemu”?
- Jak być przekonanym o kompetencjach i dobrej woli tych wszystkich ludzi, skoro to, co sobą reprezentują stawia ich w szeregu albo niedouczonych, albo nikczemnych, albo …wygodnych?
Bardzo trudno o elementarne poczucie bezpieczeństwa, będąc zależnym
od zwolenników selektywnego uśmiercania. Niełatwo założyć, że wybrana
terapia jest właściwa tam, gdzie „móc zabić” jest jedną z opcji w
wachlarzu dostępnych metod. Niesamowicie męczą wątpliwości co do decyzji
medyków o aspiracjach „panów życia i śmierci”. (Trafnie owe powszechne,
ponure zapędy ilustruje choćby sugestywny tytuł filmu o znanym polskim
kardiochirurgu: „Bogowie”.)
Mając świadomość, że wszelkie próby pozbawiania Boga należnego mu
miejsca w hierarchii wartości zawsze prowadziły do rozległej katastrofy
ludzkości, ma się ochotę czym prędzej uciec ze strefy wyjętej spod Jego
panowania. Jak najdalej od labiryntu krętych korytarzy i sal, w których
poprawność polityczna każe wieszać już tylko bożki telewizorów. Uciec
jak najdalej od zepsucia, gdzie dewizą pozostał „wzrost dla samego
wzrostu”, czyli w zasadzie „ideologia komórki rakowej”,
jakby to ujął Edward Abbey. Kolejnym przygniatającym przebłyskiem w
myślach pacjenta jest ten, w którym uświadamia on sobie, iż owo zepsucie
jest już tak pospolite, że – nawet gdyby udał się gdzie indziej – zdany
jest w gruncie rzeczy na wybór między przysłowiową dżumą a cholerą.
Dr Jerzy Moskwa, nauczyciel i autorytet dla wielu pokoleń lekarzy, w jednym ze swoich artykułów pt. „Lekarze czy funkcjonariusze?”,
w kontekście spustoszonych umysłów i sumień, przywołuje słowa
wicedyrektora Departamentu Profilaktyki i Lecznictwa, skierowane do
studentów medycyny w 1950: ,,Skończymy z pojęciem
lekarskiego kapłaństwa, ze sloganami o powołaniu do zawodu. Jesteście i
pozostaniecie funkcjonariuszami państwa.” Wydaje się, że
echo tych słów rezonuje dziś w typowej postawie lekarza, który miota się
już tylko (jak trafnie ujął dylematy współczesnego człowieka Nicolás
Gómez Dávila) „pomiędzy sterylną surowością ustaw a nieporządkiem
instynktów.” Szpital, arena tej szamotaniny, przedstawia się choremu
jako „jaskinia lwa”. Wszelkie dobro, jakiego doświadcza (bo przecież ono
też tam jest), niepodobna, by przyjął inaczej, jak w myśl: ‘Timeo Danaos et dona ferentes.’
(łac. „Obawiam się Greków, nawet gdy niosą dary.”) – znamiennej
wypowiedzi Laokoona przed wprowadzeniem drewnianego konia do Troi w
wergiliuszowskiej ,,Eneidzie”.
Przykro obserwować, że wśród takich, nie innych, kanonów funkcjonują
studenci medycyny – bo przecież to szpital uniwersytecki. Cisną się na
usta słowa Richarda M. Weavera ze znanego dzieła „Idee mają konsekwencje”: „człowiek nie powinien podążać za naukową analizą przy jednoczesnej niemocy moralnej.” Tymczasem (kontynuuje Weaver) „od
czterech stuleci każdy człowiek jest nie tylko swym własnym kapłanem,
ale także swym własnym profesorem etyki, a konsekwencją tego jest
anarchia zagrażająca nawet temu minimum uznawanych powszechnie wartości,
które jest konieczne dla istnienia państwa.” Drastycznym pokłosiem
tej samowoli jest m.in. wszystko to, co dziś możemy zaobserwować w
związku z zamieszaniem wokół aborcji – zarówno na gruncie prawnym, jak i
obyczajowym.
Tymczasem, jak zauważył Ronald Reagan, publikując esej w dziesiątą rocznicę zalegalizowania aborcji w USA (1983r.) – „nie
możemy umniejszać wartości jednej kategorii ludzkiego życia –
nienarodzonych – bez umniejszania wartości każdego ludzkiego życia. […]
Kiedy jako naród skoncentrujemy się na którejkolwiek z tych kwestii, by
zapewnić i chronić świętość życia [ludzkiego], to dostrzeżemy, jak ważne
jest zapewnienie tej zasady zawsze i wszędzie. […] Wszyscy musimy
dokształcać się na temat rzeczywistości horroru, jaki ma miejsce. […]
Prawdziwym pytaniem dzisiaj nie jest to, kiedy zaczyna się ludzkie
życie, ale ile jest ono warte.”
Nauka bowiem jednoznacznie przekazuje, że początek życia każdej osoby ludzkiej wyznacza zapłodnienie, kiedy to tworzy się unikalny genotyp, identyfikujący daną osobę do końca życia. To wydarzenie sui generis.
Od jego zaistnienia nie mamy do czynienia ani ze „zlepkiem komórek”,
ani nawet z „potencjalnym człowiekiem”, tylko z pełnoprawną osobą ludzką
w początkach swej egzystencji, której ustawodawstwo w Polsce przyznaje
realne prerogatywy – choćby w zakresie dziedziczenia (art. 927 § 2 KC)
czy dochodzenia po urodzeniu swoich praw za ewentualne szkody w okresie
prenatalnym (art. 446 KC).
„Kiedy mówimy o początku życia, nie ma wątpliwości, że życie
zaczyna się wtedy, kiedy komórka jajowa zostaje zapłodniona. Ta
zapłodniona komórka ma potencjał rozwoju w cały organizm, także ludzki.” – podaje prof. Marek Świtoński z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, wiceprezes poznańskiego oddziału PAN.
„Zarodek jest człowiekiem, bo jeśli nie, to czym jest? Nie jest jedynie tkanką ludzką, bo jeśli tak, to czyją?” – głosi podczas konferencji naukowej w Polskiej Akademii Nauk prof. Andrzej Legocki z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN.
Z kolei prof. Andrzej Paszewski z Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN konstatuje: „Prawo,
które chroni życie ludzkie od poczęcia, opiera się na wiedzy naukowej, a
nie na religijnych przekonaniach. Żeby być człowiekiem, trzeba po
prostu zaistnieć”. Nadmienia jednak, że „przyznanie
człowieczeństwa embrionowi lub płodowi jest dla wielu dyskutantów bardzo
niewygodne, dlatego przerzucają oni ten problem ze sfery wiedzy do
sfery przekonań”.
I tak, w imię pseudohumanitarnych, oświeceniowych motywów dezawuuje
się Prawdę, czyniąc zeń kwestię subiektywnego postrzegania czy nawet
ludzkiego wynalazku. Hedonistyczne zapędy, skupiające całą energię i
uwagę człowieka tylko na „tu i teraz”, nie pozwalają już uznać Prawdy za
przedmiot czci, któremu winniśmy służyć, w imię którego należałoby się
poświęcić, a nawet polec. Tak trudno o budujące, merytoryczne spory,
kiedy poszukiwanie Prawdy zastępują tendencyjne pustosłowia. Za Piusem
IX chciałoby się zaklinać: ‘Vera rebus vocabula restituantur’! (Trzeba rzeczom przywrócić nazwy prawdziwe!).
Tu warto przywołać fragment wywiadu-rzeki z profesorem medycyny
Romualdem Dębskim i doktorem nauk medycznych Marzeną Dębską – znanym
(głównie dzięki mainstreamowym mediom) małżeństwem ginekologów, którzy
rutynowo dokonują aborcji: «„Wstrzymanie, zatrzymanie, przerwanie,
usunięcie…”. Tych słów używa się wymiennie, w zależności od tego, kto je
wypowiada. Pacjentki najchętniej by chciały „wstrzymać ciążę” albo
„zatrzymać dzidziusia”. Najlepiej „tak, żeby mu nie robić krzywdy”.
Drażni mnie ta hipokryzja. Tym kobietom tłumaczę, o czym tak naprawdę
rozmawiamy. Nie można przerwać ciąży, nie robiąc dziecku krzywdy. Bo
potem one wychodzą ze szpitala i mówią, że tylko „wstrzymały
dzidziusia…”, a lekarz jest oskarżany o to, że zabił dziecko. Wolę
nazywać rzeczy po imieniu.» Aborterzy nie pozostawiają złudzeń co do
faktów. Kwalifikują je jedynie w kategoriach swojej własnej
obyczajowości, która dla człowieka uczciwego, podążającego za Prawdą,
jest nie do przyjęcia.
…i nawet sam Reagan wzdrygał się przed ową szubrawą obyczajnością
lekarzy, wjeżdżając na salę operacyjną po zamachu w 1981r., kiedy na
chwilę przed podaniem narkozy rzucił w stronę chirurgów słynne: ,,Mam nadzieję, że wszyscy jesteście republikanami.”
„Mam nadzieję, że wszyscy jesteście katolikami.” – chciałoby się
parafrazować prezydenta USA w polskich szpitalach. Tymczasem wydaje się,
że ułomna konstrukcja systemu zdrowotnego, wszechobecna poprawność
polityczna oraz plątająca się pomiędzy nimi epikurejska potrzeba
świętego spokoju nieustannie burzą to, co w ludziach prawe, wzniosłe i
szlachetne. Swego czasu w miesięczniku „Odra” ogłoszono ankietę pt.
,,Lęki medycyny”. Maciej Iłowiecki pisał z tej okazji: „Gdyby zaś
zapytać, jaki właściwie lęk jest najgorszy, jaki kryje w sobie wszystkie
pozostałe, ja przynajmniej musiałbym odpowiedzieć tak: jest to lęk
przede wszystkim przed tym, by nie zabrakło wśród lekarzy ludzi dobrych,
a w naszej medycynie – dobroci i zwłaszcza, żeby ci dobrzy nie musieli
pracować w warunkach, które wszelką dobroć niweczą”.
Tym większym więc wsparciem i poszanowaniem darzmy lekarzy dobrych,
przyzwoitych, niezepsutych… Nielicznych, którzy mają odwagę nie pozostać
w tej walce na śmierć i życie bezstronni – nawet kosztem społecznej,
naukowej czy medialnej banicji. To dzięki ich zdecydowanej postawie
nadzieje na powszechną służbę zdrowia o nieposzlakowanym morale
przestają być tylko czczymi mrzonkami. Wszystkim tzw. obojętnym
natomiast, warto zadedykować fragment eseju wybitnego hiszpańskiego
dyplomaty, Juana Donoso Cortésa: «Nie mów, że nie chcesz walczyć.
Już gdy to mówisz, walczysz. Nie mów, że nie wiesz, po której stronie
masz walczyć. Bo w tejże chwili skłaniasz się na jedną stronę. Nie
zapewniaj, że chcesz być niezależny, myśląc, że takim jesteś, już nim
nie jesteś. Nie twierdź, że zachowujesz się obojętnie. To śmieszne.
Wymawiając słowo „obojętnie”, już przystąpiłeś do partii. W tej (…)
walce między Bogiem a diabłem każdy, kto opowiada się za neutralnością,
stoi bezsprzecznie po stronie diabła.»