"Piękny,
dwudziestoletni" poeta i redaktor "Sztuki i Narodu" Andrzej Trzebiński,
którego ulubionym miejscem przechadzek (i randek) był park Agrykola z
pomnikiem Jana III Sobieskiego, pisał, że noc listopadowa 1830 r. była
pierwszą rewolucją faszystowską w historii. (Oczywiście nie była to dla
niego nagana ani obelga).
Czy coś jest na rzeczy w tym
zaskakującym, prima facie, określeniu? Wydaje się, że jest coś na
rzeczy, jeżeli przypomnimy sobie tzw. cykl Kondratiewa (rozwijany u nas
także przez prof. Piskozuba), który w modelu "dendrycznym" opisuje
wyłanianie się w kręgu cywilizacji zachodniej nowych idei politycznych w
wiekach XIX i XX, inspirowanych przez romantyzm, to ze wskazanych
przezeń sześciu nurtów trzy należą do "ideologii kontestacji
politycznej”: anarchizm, nihilizm, a na końcu faszyzm.
W akcji "belwederczyków" można zatem
dostrzec kilka cech avant la lettre rzeczywiście faszystowskich,
antycypujących zwłaszcza nurt zwany we Francji "romantyzmem
faszystowskim" (Drieu La Rochelle, Brasillach):
– mieszany, wojskowo-cywilny charakter
akcji, ale podjętej przez właściwie dopiero kandydatów na żołnierzy
(podchorążych) dowodzonych przez zaledwie podporucznika: ten "mit
porucznika", najwyżej kapitana, występującego także przeciwko wyższym
szarżom – generałom, którzy zdążyli już obrosnąć w tłuszcz i wrosnąć w
establishment, pojawia się w wielu "rewolucjach narodowych" XX wieku
(hiszpańska Falanga, francuska OAS, Grecja w latach 60., liczne
pronunciamientos i golpes w Ameryce Płd.). W tej sytuacji jednak siłą
rzeczy "mózgiem i sercem" akcji stają się cywile, którzy mają "wielką
ideę" natychmiastowej i totalnej przemiany;
– ci cywile to intelektualiści, poeci i
artyści (Mochnacki, Nabielak, Goszczyński, Rettel), a socjologicznie
rzecz ujmując – ludzie zawieszeni pomiędzy klasami społecznymi:
szlacheckie na ogół pochodzenie oraz wykształcenie predestynowałoby ich
do bycia częścią elity, klas wyższych, ale brak majątku, wysokich
stanowisk i młody wiek czyni ich outsiderami, toteż i ludźmi mającymi
poczucie, że głupsi i gnuśniejsi od nich zajmują należne im z racji
"geniuszu" miejsce; świadomie bądź podświadomie oczekują, że zwycięska
rewolucja/powstanie stanie się też wymianą elit i ich wyniesie na narodu
czoło; natomiast, choć w swoich tekstach często wielbią "lud" jako
rezerwuar jakichś tajemniczych mocy i szlachetności, to realnego plebsu
nie znają i niekoniecznie chcą go poznać, co najwyżej wykorzystać jako
masę uderzeniową;
– wiara, że "czyn" można wykrzesać jakimś
nagłym i wielkim poruszeniem, a zwycięstwo nie jest kwestią kalkulacji
sił i środków, tylko entuzjazmu i woli; okrzyk "do broni!" staje się
jakby świeckim odpowiednikiem boskiego "stań się!", mającym tak samo
cudowną moc sprawczą;
– apoteoza narodu, ale nie jako
socjologicznej rzeczywistości, czy łańcucha pokoleń, tylko jako idei,
którą trzeba dopiero urzeczywistnić: na razie "narodem" – cierpiącym i
walczącym za jego ideę – jest garstka tych, którzy mają w sobie ducha
narodowego, którzy rozpoznali się w swoim narodowym jestestwie;
– estetyczny stosunek do życia, czyli
przeżywanie podjętej akcji jako spektaklu, w którym wszystkie środki
ekspresji artystycznej są wprzęgnięte w świętowanie i podsycanie
nastroju entuzjazmu: to zwłaszcza ów pierwszy tydzień po nocy
belwederskiej, obchodzony jako "Wielki Tydzień Polaków; to z kolei jakby
antycypacja "artystokracji" w "Republice Carnaro" Gabriele'a D'Annunzia
w Fiume.
***
Głoszona teza, iż bez kolejnych,
podejmowanych z coraz bardziej beznadziejnych pozycji, powstań nie
byłoby odbudowania państwa polskiego po I wojnie światowej jest tak samo
mądra i przekonująca, jak twierdzenie, że nie mógłby powrócić do
zdrowia i pełnej sprawności fizycznej człowiek, który by uprzednio sam
nie odrąbywałby sobie kolejnych kończyn i organów. Co zaś do powstania
listopadowego in concreto, to wszystkie złudzenia co do jego sensowności
biorą się z podstawowego błędu poznawczego co do Królestwa Polskiego z
lat 1815-30, tj. opatrywania go absurdalnymi określeniami typu
"tyrania", "despotyzm" i "carskie rządy". To były POLSKIE rządy,
polskich ministrów rządzących w imieniu polskiego króla, będącego
jednocześnie cesarzem rosyjskim, ukoronowanego przez polskiego prymasa, z
całkowicie polską administracją, z polskim Sejmem i Senatem, z polskim
wojskiem (zapewne najlepszym w ówczesnej Europie, czego zresztą dowiódł
przebieg wojny polsko-rosyjskiej 1831 r.), z polskim uniwersytetem,
polskim teatrem narodowym, z kwitnącą polską kulturą i gospodarką.
Ustrojowo i faktycznie nie było ono "despotyczne", tylko aż za bardzo
liberalne, dając asumpt z jednej strony niewolniczym naśladowcom
francuskich "doktrynerów" do jałowych zmagań z własnym rządem o kontrolę
parlamentarną, z drugiej strony zaś do spiskowania i konspirowania
zjakobinizowanym rewolucjonistom (notorycznie zresztą uniewinnianym).
Był to znakomity, najlepszy z możliwych w ówczesnej sytuacji
geopolitycznej, punkt wyjścia do poszerzenia polskiego stanu posiadania w
razie zmiany koniunktury, takiej jak np. wojna krymska. I to wszystko
zostało zaprzepaszczone przez grupkę młokosów, którym ziemia paliła się
pod stopami, bo groziła im dekonspiracja.
Tym, co mnie najbardziej zdumiewa w
zacietrzewionej (i niestroniącej od insynuacji a przynajmniej szantażu
moralno-patriotycznego) obronie naszych XIX-wiecznych spisków,
konspiracji i ruchawek powstańczych przez ludzi, którzy na co dzień i w
odniesieniu do współczesnych kwestii uważają się za prawicowców,
konserwatystów, tradycjonalistów etc. jest to, że w tamtych
historycznych ocenach kompletnie abstrahują właśnie od kontekstu
ideowego, metapolitycznego, teologiczno-politycznego, podczas gdy winno
być dla każdego myślącego człowieka oczywiste, że owe spiski i ruchawki
były częścią antychrześcijańskiej, antymonarchicznej i
antytradycjonalistycznej rewolucji, dla której sprawa narodowa była w
najlepszym razie i dla niektórych tylko fragmentem sprawy rewolucyjnej,
ale znacznie częściej poręcznym narzędziem do niepolskich również celów,
żerującym na naiwności "myślących sercem" Sarmatów. Jakże można
uwierzyć w patriotyzm takich kanalii, jak Adam Gurowski czy Jan Czyński,
o którym przecież nawet Mickiewicz napisał, że był pół-Żydem i
pół-Polakiem, lecz za to całym łajdakiem.
Dlatego także uważam, że ocena jaką wystawił red. Braun bałamutnej książeczce Jerzego Łojka "Szanse powstania listopadowego" jest nazbyt łagodna. Rzecz nie tylko w tym, że optymistyczne kalkulacje stricte militarne są tam wzięte z sufitu, ale przecież Łojek (wielbiciel rewolucji francuskiej) nie ukrywa żalu, że powstanie nie zostało przekształcone konsekwentnie w rewolucją społeczną, że nie wyrżnięto i nie powieszono na wzór paryskich rzezi – i to nie jakichś konfidentów czy zdrajców – ale polskiej elity konserwatywno-arystokratycznej, i że to jest dla niego warunek powodzenia powstania.
Dlatego także uważam, że ocena jaką wystawił red. Braun bałamutnej książeczce Jerzego Łojka "Szanse powstania listopadowego" jest nazbyt łagodna. Rzecz nie tylko w tym, że optymistyczne kalkulacje stricte militarne są tam wzięte z sufitu, ale przecież Łojek (wielbiciel rewolucji francuskiej) nie ukrywa żalu, że powstanie nie zostało przekształcone konsekwentnie w rewolucją społeczną, że nie wyrżnięto i nie powieszono na wzór paryskich rzezi – i to nie jakichś konfidentów czy zdrajców – ale polskiej elity konserwatywno-arystokratycznej, i że to jest dla niego warunek powodzenia powstania.
Zdumienie wtóre: nie zauważyłem
kiedykolwiek, aby ci, którzy z taką pogardą mówią o Królestwie Polskim z
lat 1815-30 oraz ciągle porównują je do PRL-u, kiedykolwiek zająknęli
się krytycznym słówkiem na temat Księstwa Warszawskiego, które nie miało
Polski nawet w nazwie. A przecież, jeśli porównywać uczciwie i
bezstronnie, to poza analogią ogólną wszystkich tych trzech form, czyli
niesuwerenności, istnieją znacznie poważniejsze analogie pomiędzy
Księstwem a PRL-em niż Królestwem a PRL-em.
– i w Księstwie i w PRL (przynajmniej do 1956) zupełnie jawnie, wręcz ostentacyjnie. rządził ambasador obcego państwa;
– konstytucję Księstwa podyktował
Napoleon a PRL-u Stalin (konstytucja królestwa była oktrojowana przez
Aleksandra, ale napisali ją Polacy);
– Księstwo i PRL były dotkliwie i
bezczelnie rabowane gospodarczo przez ich "dobroczyńców"; w Królestwie
niczego takiego nie było, to raczej ono ekspandowało gospodarczo na
Imperium; i wreszcie rzecz najważniejsza:
– Księstwo i PRL były organizmami
odgórnie rewolucjonizowanymi przez lewicowe ideologie, w pierwszym
wypadku przez ideologię rewolucji francuskiej (Kodeks Napoleona!), w
drugim przez komunizm; Królestwo powstało w ramach kontrrewolucyjnego
systemu Św. Przymierza (acz było jego wyjątkowo słabym ogniwem); i w
Księstwie i w PRL oznaczało to konfrontację z religią katolicką i
represje wobec Kościoła, podczas gdy Aleksander i Mikołaj, choć
schizmatycy, Kościołowi katolickiemu sprzyjali (oczywiście w tym
okresie, bo prześladowania unitów to też konsekwencja przegranego
powstania).
Kiedy zatem zastanawiam się na tą rażącą asymetrią w ocenie Księstwa i Królestwa, to przychodzi mi na myśl tylko jedno wyjaśnienie: Księstwo nie podlega krytyce, bo przyszło na bagnetach francuskich, co wszystko rozgrzesza, natomiast Królestwo na rosyjskich, więc nie może być w nim nic dobrego. To właśnie patriotyzm tych, którzy, jak pisał Sienkiewicz, bardziej nienawidzą Moskali niż kochają Polskę. Resentyment niewolnika ponad cnotą wolnego syna ojczyzny.
Obrońcy bezmyślnych zrywów powstańczych
ciągle przestrzegają innych przed "gdybaniem", a sami notorycznie
opierają swoją apologetykę na dwóch w żaden sposób nieweryfikowalnych
gdybaniach "do potęgi":
– że gdyby nie owe powstania, to Polska nie odrodziłaby się w następnym stuleciu;
– że gdyby nie taka danina krwi (także bratobójczej), to utracilibyśmy narodową tożsamość.
Tymczasem oba te "mistyczne" zaiste argumenty łatwo jest obalić wieloma przykładami narodów, które (zwłaszcza zaimprowizowanych na łapu-capu) powstań nie wszczynały i w ogóle przez setki lat państwowości własnej nie posiadały (choćby Szkoci czy Czesi), a mimo to w sprzyjającej im koniunkturze państwowość uzyskały i tożsamości nigdy nie utraciły. I na odwrót: narody, które mają od wieków i bezproblemowo swoje państwa, dziś zastraszająco szybko tę tożsamość tracą w multikulturowym śmietniku. Nadto zaś drugi "argument" dowodzi zdumiewająco słabej wiary we własną tożsamość, jeśli uważa się, że musi ona zginąć, jeżeli każde kolejne pokolenie nie dokona z ochotą zbiorowego samobójstwa ("Społem w przepaść!").
Prof. Jacek Bartyzel