Cytaty

INTEGRALNY RZYMSKI KATOLICYZM * NACJONALIZM INTEGRALNY * NARODOWY SOLIDARYZM * UNIWERSALIZM * REWOLUCJA KONSERWATYWNA * EUROPA WOLNYCH NARODÓW

PRZECIWKO KOMUNIZMOWI I KAPITALIZMOWI! ZA NARODOWYM SOLIDARYZMEM PAŃSTWA!

PORTAL PUBLICYSTYCZNY FRONTU REX - RNR

Codziennik internetowy (wydarzenia - relacje - artykuły)

„Pro Fide, Rege et Patria” – „Za Wiarę, Króla i Ojczyznę”

PRZEŁOM NARODOWY - jest to projekt polityczny łączący w sobie ideę hierarchiczną z myślą narodową w duchu rzymskiego katolicyzmu, dążący do zmiany obecnego Systemu politycznego w sposób radykalny i trwały

wtorek, 31 lipca 2018

Prof. Bartyzel: Belwederczycy, faszyzm i zbiorowe samobójstwo (splot)*

 
      "Piękny, dwudziestoletni" poeta i redaktor "Sztuki i Narodu" Andrzej Trzebiński, którego ulubionym miejscem przechadzek (i randek) był park Agrykola z pomnikiem Jana III Sobieskiego, pisał, że noc listopadowa 1830 r. była pierwszą rewolucją faszystowską w historii. (Oczywiście nie była to dla niego nagana ani obelga).
 
Czy coś jest na rzeczy w tym zaskakującym, prima facie, określeniu? Wydaje się, że jest coś na rzeczy, jeżeli przypomnimy sobie tzw. cykl Kondratiewa (rozwijany u nas także przez prof. Piskozuba), który w modelu "dendrycznym" opisuje wyłanianie się w kręgu cywilizacji zachodniej nowych idei politycznych w wiekach XIX i XX, inspirowanych przez romantyzm, to ze wskazanych przezeń sześciu nurtów trzy należą do "ideologii kontestacji politycznej”: anarchizm, nihilizm, a na końcu faszyzm.
 
W akcji "belwederczyków" można zatem dostrzec kilka cech avant la lettre rzeczywiście faszystowskich, antycypujących zwłaszcza nurt zwany we Francji "romantyzmem faszystowskim" (Drieu La Rochelle, Brasillach):
 
– mieszany, wojskowo-cywilny charakter akcji, ale podjętej przez właściwie dopiero kandydatów na żołnierzy (podchorążych) dowodzonych przez zaledwie podporucznika: ten "mit porucznika", najwyżej kapitana, występującego także przeciwko wyższym szarżom – generałom, którzy zdążyli już obrosnąć w tłuszcz i wrosnąć w establishment, pojawia się w wielu "rewolucjach narodowych" XX wieku (hiszpańska Falanga, francuska OAS, Grecja w latach 60., liczne pronunciamientos i golpes w Ameryce Płd.). W tej sytuacji jednak siłą rzeczy "mózgiem i sercem" akcji stają się cywile, którzy mają "wielką ideę" natychmiastowej i totalnej przemiany;

– ci cywile to intelektualiści, poeci i artyści (Mochnacki, Nabielak, Goszczyński, Rettel), a socjologicznie rzecz ujmując – ludzie zawieszeni pomiędzy klasami społecznymi: szlacheckie na ogół pochodzenie oraz wykształcenie predestynowałoby ich do bycia częścią elity, klas wyższych, ale brak majątku, wysokich stanowisk i młody wiek czyni ich outsiderami, toteż i ludźmi mającymi poczucie, że głupsi i gnuśniejsi od nich zajmują należne im z racji "geniuszu" miejsce; świadomie bądź podświadomie oczekują, że zwycięska rewolucja/powstanie stanie się też wymianą elit i ich wyniesie na narodu czoło; natomiast, choć w swoich tekstach często wielbią "lud" jako rezerwuar jakichś tajemniczych mocy i szlachetności, to realnego plebsu nie znają i niekoniecznie chcą go poznać, co najwyżej wykorzystać jako masę uderzeniową;
 
– wiara, że "czyn" można wykrzesać jakimś nagłym i wielkim poruszeniem, a zwycięstwo nie jest kwestią kalkulacji sił i środków, tylko entuzjazmu i woli; okrzyk "do broni!" staje się jakby świeckim odpowiednikiem boskiego "stań się!", mającym tak samo cudowną moc sprawczą;
 
– apoteoza narodu, ale nie jako socjologicznej rzeczywistości, czy łańcucha pokoleń, tylko jako idei, którą trzeba dopiero urzeczywistnić: na razie "narodem" – cierpiącym i walczącym za jego ideę – jest garstka tych, którzy mają w sobie ducha narodowego, którzy rozpoznali się w swoim narodowym jestestwie;
 
– estetyczny stosunek do życia, czyli przeżywanie podjętej akcji jako spektaklu, w którym wszystkie środki ekspresji artystycznej są wprzęgnięte w świętowanie i podsycanie nastroju entuzjazmu: to zwłaszcza ów pierwszy tydzień po nocy belwederskiej, obchodzony jako "Wielki Tydzień Polaków; to z kolei jakby antycypacja "artystokracji" w "Republice Carnaro" Gabriele'a D'Annunzia w Fiume.
***
Głoszona teza, iż bez kolejnych, podejmowanych z coraz bardziej beznadziejnych pozycji, powstań nie byłoby odbudowania państwa polskiego po I wojnie światowej jest tak samo mądra i przekonująca, jak twierdzenie, że nie mógłby powrócić do zdrowia i pełnej sprawności fizycznej człowiek, który by uprzednio sam nie odrąbywałby sobie kolejnych kończyn i organów. Co zaś do powstania listopadowego in concreto, to wszystkie złudzenia co do jego sensowności biorą się z podstawowego błędu poznawczego co do Królestwa Polskiego z lat 1815-30, tj. opatrywania go absurdalnymi określeniami typu "tyrania", "despotyzm" i "carskie rządy". To były POLSKIE rządy, polskich ministrów rządzących w imieniu polskiego króla, będącego jednocześnie cesarzem rosyjskim, ukoronowanego przez polskiego prymasa, z całkowicie polską administracją, z polskim Sejmem i Senatem, z polskim wojskiem (zapewne najlepszym w ówczesnej Europie, czego zresztą dowiódł przebieg wojny polsko-rosyjskiej 1831 r.), z polskim uniwersytetem, polskim teatrem narodowym, z kwitnącą polską kulturą i gospodarką. Ustrojowo i faktycznie nie było ono "despotyczne", tylko aż za bardzo liberalne, dając asumpt z jednej strony niewolniczym naśladowcom francuskich "doktrynerów" do jałowych zmagań z własnym rządem o kontrolę parlamentarną, z drugiej strony zaś do spiskowania i konspirowania zjakobinizowanym rewolucjonistom (notorycznie zresztą uniewinnianym). Był to znakomity, najlepszy z możliwych w ówczesnej sytuacji geopolitycznej, punkt wyjścia do poszerzenia polskiego stanu posiadania w razie zmiany koniunktury, takiej jak np. wojna krymska. I to wszystko zostało zaprzepaszczone przez grupkę młokosów, którym ziemia paliła się pod stopami, bo groziła im dekonspiracja.
 
Tym, co mnie najbardziej zdumiewa w zacietrzewionej (i niestroniącej od insynuacji a przynajmniej szantażu moralno-patriotycznego) obronie naszych XIX-wiecznych spisków, konspiracji i ruchawek powstańczych przez ludzi, którzy na co dzień i w odniesieniu do współczesnych kwestii uważają się za prawicowców, konserwatystów, tradycjonalistów etc. jest to, że w tamtych historycznych ocenach kompletnie abstrahują właśnie od kontekstu ideowego, metapolitycznego, teologiczno-politycznego, podczas gdy winno być dla każdego myślącego człowieka oczywiste, że owe spiski i ruchawki były częścią antychrześcijańskiej, antymonarchicznej i antytradycjonalistycznej rewolucji, dla której sprawa narodowa była w najlepszym razie i dla niektórych tylko fragmentem sprawy rewolucyjnej, ale znacznie częściej poręcznym narzędziem do niepolskich również celów, żerującym na naiwności "myślących sercem" Sarmatów. Jakże można uwierzyć w patriotyzm takich kanalii, jak Adam Gurowski czy Jan Czyński, o którym przecież nawet Mickiewicz napisał, że był pół-Żydem i pół-Polakiem, lecz za to całym łajdakiem.
Dlatego także uważam, że ocena jaką wystawił red. Braun bałamutnej książeczce Jerzego Łojka "Szanse powstania listopadowego" jest nazbyt łagodna. Rzecz nie tylko w tym, że optymistyczne kalkulacje stricte militarne są tam wzięte z sufitu, ale przecież Łojek (wielbiciel rewolucji francuskiej) nie ukrywa żalu, że powstanie nie zostało przekształcone konsekwentnie w rewolucją społeczną, że nie wyrżnięto i nie powieszono na wzór paryskich rzezi – i to nie jakichś konfidentów czy zdrajców – ale polskiej elity konserwatywno-arystokratycznej, i że to jest dla niego warunek powodzenia powstania.
Zdumienie wtóre: nie zauważyłem kiedykolwiek, aby ci, którzy z taką pogardą mówią o Królestwie Polskim z lat 1815-30 oraz ciągle porównują je do PRL-u, kiedykolwiek zająknęli się krytycznym słówkiem na temat Księstwa Warszawskiego, które nie miało Polski nawet w nazwie. A przecież, jeśli porównywać uczciwie i bezstronnie, to poza analogią ogólną wszystkich tych trzech form, czyli niesuwerenności, istnieją znacznie poważniejsze analogie pomiędzy Księstwem a PRL-em niż Królestwem a PRL-em.
 
–  i w Księstwie i w PRL (przynajmniej do 1956) zupełnie jawnie, wręcz ostentacyjnie. rządził ambasador obcego państwa;
 
–  konstytucję Księstwa podyktował Napoleon a PRL-u Stalin (konstytucja królestwa była oktrojowana przez Aleksandra, ale napisali ją Polacy);
 
–  Księstwo i PRL były dotkliwie i bezczelnie rabowane gospodarczo przez ich "dobroczyńców"; w Królestwie niczego takiego nie było, to raczej ono ekspandowało gospodarczo na Imperium; i wreszcie rzecz najważniejsza:
 
– Księstwo i PRL były organizmami odgórnie rewolucjonizowanymi przez lewicowe ideologie, w pierwszym wypadku przez ideologię rewolucji francuskiej (Kodeks Napoleona!), w drugim przez komunizm; Królestwo powstało w ramach kontrrewolucyjnego systemu Św. Przymierza (acz było jego wyjątkowo słabym ogniwem); i w Księstwie i w PRL oznaczało to konfrontację z religią katolicką i represje wobec Kościoła, podczas gdy Aleksander i Mikołaj, choć schizmatycy, Kościołowi katolickiemu sprzyjali (oczywiście w tym okresie, bo prześladowania unitów to też konsekwencja przegranego powstania).

Kiedy zatem zastanawiam się na tą rażącą asymetrią w ocenie Księstwa i Królestwa, to przychodzi mi na myśl tylko jedno wyjaśnienie: Księstwo nie podlega krytyce, bo przyszło na bagnetach francuskich, co wszystko rozgrzesza, natomiast Królestwo na rosyjskich, więc nie może być w nim nic dobrego. To właśnie patriotyzm tych, którzy, jak pisał Sienkiewicz, bardziej nienawidzą Moskali niż kochają Polskę. Resentyment niewolnika ponad cnotą wolnego syna ojczyzny.
 
Obrońcy  bezmyślnych zrywów powstańczych ciągle przestrzegają innych przed "gdybaniem", a sami notorycznie opierają swoją apologetykę na dwóch w żaden sposób nieweryfikowalnych gdybaniach "do potęgi":
 
–  że gdyby nie owe powstania, to Polska nie odrodziłaby się w następnym stuleciu;
– że gdyby nie taka danina krwi (także bratobójczej), to utracilibyśmy narodową tożsamość.

Tymczasem oba te "mistyczne" zaiste argumenty łatwo jest obalić wieloma przykładami narodów, które (zwłaszcza zaimprowizowanych na łapu-capu) powstań nie wszczynały i w ogóle przez setki lat państwowości własnej nie posiadały (choćby Szkoci czy Czesi), a mimo to w sprzyjającej im koniunkturze państwowość uzyskały i tożsamości nigdy nie utraciły. I na odwrót: narody, które mają od wieków i bezproblemowo swoje państwa, dziś zastraszająco szybko tę tożsamość tracą w multikulturowym śmietniku. Nadto zaś drugi "argument" dowodzi zdumiewająco słabej wiary we własną tożsamość, jeśli uważa się, że musi ona zginąć, jeżeli każde kolejne pokolenie nie dokona z ochotą zbiorowego samobójstwa ("Społem w przepaść!").
 
Prof. Jacek Bartyzel