[...] Samo już
zastanowienie się nad nazwą (konserwatyzm – przyp. red.), która przed
wiekiem przeszło dla oznaczenia tego kierunku myśli politycznej samorzutnie
powstała, wskazuje, że decydującym momentem jest tu stosunek człowieka do zmian
w warunkach jego istnienia. Konserwatystą jest ten, co zmian nie lubi, co
pragnie, żeby wszystko było po dawnemu; natomiast specyficzny przeciwnik
konserwatysty, postępowiec, wciąż dąży do zmian, do ulepszenia warunków, wśród
których ludzie żyją. To jest najprostsza forma, w jaką można zagadnienie
konserwatyzmu ująć. Cecil Hugh uważa za filozoficzne podłoże konserwatyzmu
niechęć, odrazę do zmiany i widzi w tym wrodzoną skłonność natury ludzkiej.
Ale, ze zwykłą Anglikom niezdolnością do głębszych filozoficznych dociekań, nie
idzie on dalej, nie szuka, jakie przyczyny wywołują w naturze ludzkiej tę
skłonność, w jakich granicach jest ona uzasadniona, a w jakich nie. Stwierdza
on, że ludzie mają zdolność do nowości, niechęć do zmian, ale nie pyta się
dlaczego tak jest: stąd nie jest w stanie wskazać, kiedy ta niechęć jest dobra,
a kiedy zła. A wskazać to trzeba koniecznie, jasnym jest bowiem, że jak dążenie
do ciągłych zmian, tak i opieranie się wszelkim zmianom jest dla życia społecznego
zabójczym. Trzeba umieć znaleźć drogę pośrednią – i tu właśnie tkwi sedno
zagadnienia polityki konserwatywnej. [...]
Dobro
ogółu, wiążące ludzi w jedno społeczeństwo, wymaga, aby poszczególne jednostki
postępowały jednolicie, aby ich wysiłki zmierzały do jednego celu. Bez tego
zestrzelenia bowiem w jedno pojedynczych dążeń nie da się osiągnąć ten pewien
zestrój społeczny, bez którego i pojedyncze jednostki nie są w stanie osiągnąć
swych indywidualnych celów. Jeśli więc narzuca się im pewne ograniczenia
wolności indywidualnej na rzecz dobra ogólnego, to i to robi się dla ich dobra
indywidualnego, które jest całkowicie od dobra ogólnego uzależnione.
Otóż,
gdzie szukać źródła tej jedności, tej jednolitości w postępowaniu? Do pewnego
stopnia znajduje się ono we wspólnej naturze ludzkiej i wypływających zeń
wskazaniach, zwanych prawem przyrodzonym. To ostatnie jest jednak zbyt ogólne i
nieokreślone, aby mogło tak rozmaite i nieraz rozbieżne dążenia poszczególnych
jednostek w jedną całość zestroić; konieczne jest tu nakreślenie ściślejszych
norm postępowania, a to jest zadaniem prawa pozytywnego, przejawiającego się
zwykle najpierw w formie prawa obyczajowego, później dopiero, z postępem
kultury, w formie prawa pisanego. Prawo przyrodzone i prawo pozytywne stykają
się z sobą dość ściśle, tak, iż rozgraniczenie ich dziedzin nie zawsze jest
łatwym, i co do wielu praw moralnych od wieków toczą się spory, do której z
tych dwu dziedzin je zaliczyć. Różnią się one jednak bardzo wyraźnie tym od
siebie, że prawo przyrodzone jest ogólną dyrektywa postępowania, wypływającą z
niezmiennej natury ludzkiej, gdy tymczasem prawo pozytywne jest szczegółowym
zastosowaniem tego prawa przyrodzonego do konkretnych, a więc zmiennych
warunków życia. Pierwsze jest ogólne i niezmienne, drugie szczegółowe i zmienne
– i im bardziej szczegółowe, tym bardziej zmienne.
Konieczność
ulegania zmianom jest więc istotną cechą prawa pozytywnego, a wypływa ona stąd,
że warunki życia ludzkiego się zmieniają; społeczeństwa w miarę rozwoju stają
wobec nowych zadań, nowych potrzeb, nowych trudności, wobec których trzeba ich
działalność inaczej pokierować; ogólne prawa moralne miłości, sprawiedliwości,
uczciwości pozostają te same, ale ściślejsze określenie form, sposobów, w jaki
mają być wykonane, nieraz musi ulec zmianie, gdy warunki i okoliczności życia
się zmienią.
Około
tego zagadnienia zmiany prawa pozytywnego, obyczajowego czy pisanego, obraca
się właśnie cała sprawa konserwatyzmu i postępowości. Na pierwszy rzut oka
zdawałoby się, że jedynym czynnikiem, jaki winien być tu brany w rachubę, jest
zmiana warunków życia; że prawo, obyczaje, słowem – wszystkie normy życia
społecznego, czy to politycznego, czy ekonomicznego, czy choćby tylko
towarzyskiego, winny iść krok w krok za życiem, i że w miarę jak się to życie
zmienia i rozwija winny się one zmieniać, rozwijać, dostrajać, dopasowywać do
potrzeb życia; że ciągłej ewolucji życia winna odpowiadać ciągła ewolucja
form społecznych i im ta ostatnia jest żywsza i szybciej postępuje za rozwojem
życia, tym społeczeństwo jest zdrowsze, tym pewniejszą toczy się koleją.
Jest
to rozwiązanie zagadnienia postępowe i doktrynerski charakter jego nie omieszka
wyjść na jaw, gdy mu się bliżej przyjrzymy. Najpierw jest ono aprioryczne: jak
wszystko, co jest doktrynerskie wypływa nie z obserwacji konkretnego życia, ale
z analizowania w głowie zupełnie oderwanych od życia formułek. W samej rzeczy,
warunki życia zmieniają się ciągle: chcąc za nimi nadążyć należałoby prawa
wciąż zmieniać; ledwo by się je ogłosiło, już trzeba by je zmieniać, każdego
bowiem dnia mogłyby zajść nowe okoliczności, które by wymagały nowych zmian,
ulepszeń, dostosowań. Iść krok w krok za życiem prawo nie może w dosłownym
znaczeniu, a skoro nie może w dosłownym, to zaraz zjawia się pytanie w jakiej odległości
ma za nim postępować; jak wielkie, jak ważne, jak doniosłe muszą być zmiany
warunków życia, ażeby należało prawa na nowo do nich dostosować, boć po każdej
małej zmianie robić tego nie można.
Ale
nie tylko faktyczne względy przeciw takiej ciągłej zmianie praw przemawiają: są
jeszcze głębsze racje, z samej istoty prawa moralnego wypływające. Doktryny
postępowe grzeszą tu jeszcze tym, [...] czemu po polsku najlepiej może
odpowiada termin “prostolinijność”. Właściwość ta pewnych umysłów polega na tym,
iż nie zdają sobie sprawy, jak bardzo życie nasze jest złożone i jak
niedokładnie, lub raczej niecałkowicie, cząstkowo odpowiadają mu te pojęcia,
jakie o nim sobie robimy. Nasz sposób poznawania ma to do siebie, że może
osobno rozważać poszczególne pierwiastki najbardziej nawet złożonych procesów
życiowych i oto nieraz się zdarza, że człowiek nie zdający sobie sprawy z
ułamkowości, żeby nie powiedzieć ułomności, naszego poznania uczepi się takiego
jednego pierwiastka i sądząc, że już całą rzeczywistość wyczerpał tym jednym
czynnikiem wojuje w życiu. A tymczasem rzeczywistość jest dużo bardziej złożona
i nie ma zagadnień praktycznego życia, które by się dały tak do jednego
czynnika sprowadzić; po prostej linii nic w świecie nie idzie, bo nie jedna
siła w nim działam ale niezliczona ilość sił, które się nawzajem krzyżują,
potęgują lub osłabiają; jeśli chcemy poznać kierunek, linię, po której się
posuwamy, musimy je wszystkie wziąć pod uwagę.
Tak
więc i zagadnienie o przystosowaniu się praw moralnych do zmiennych warunków
życia nie jest tak proste, jak się w postępowym rozwiązaniu przedstawia i nie
da się zredukować tylko do tego żądania, żeby prawo dotrzymywało kroku ewolucji
życia. Ważniejszym jest tu pytanie, kiedy i w jaki sposób prawa zaczynają
wywierać swój dobroczynny wpływ i nadawać gromadzie ludzkiej tę spoistość i
jednolitość, czyniące z niej żywe społeczeństwo. Jasnym jest, że nie zaraz gdy
zostały ustanowione i ogłoszone. Potrzebują one dopiero czasu, aby powoli
wsiąknąć w społeczeństwo i nadać mu pewną formę. W pierwszej chwili nowe prawo
jest czymś obcym, nieraz nawet wrogiem, gdy przychodzi na miejsce innego prawa,
do którego ludzie już byli przyzwyczajeni i to nie tylko wtedy, gdy nakłada
cięższe obowiązki niż te, które przedtem trzeba było ponosić; nawet gdy
przynosi ulgi jest przyjmowane z nieufnością, bo łamie pewne formy, z którymi
człowiek już się był zżył [...]. Umysły proste nie rozróżniają co jest z prawa
przyrodzonego, a co z prawa pozytywnego; dla nich wszystko, co jest uświęcone
obyczajem jest nietykalne i wszelka zmiana wydaje im się czymś złym.
Prawo
tedy wywiera swój wpływ nie tylko na mocy swej wewnętrznej treści, ale zależnie
od tego, jak głęboko zapuściło korzenie w obyczajach ludności. W chwili
ustanowienia i ogłoszenia jest ono czymś obcym zewnętrznie, dopiero powoli
wsiąka w społeczeństwo i nadając jego działalności nowy kierunek, naginając do
nowych form postępowania powoli przekształca obyczaje. Ale proces ten nie
odbywa się bez tarć i nieraz może w tym okresie przejściowym znacznie osłabić
wewnętrzną spoistość i jedność społeczeństwa; dawne formy, które tę spoistość
dawały, zostały potrzaskane, z nowymi się jeszcze nie zżyło, więc jej jeszcze
dać nie mogą i społeczeństwo przez jakiś czas może być zupełnie
zdezorientowane. Nie darmo odwieczna mądrość wszystkich ludów widziała w
obyczajach najpotężniejszego współpracownika prawa i pozostawiała mu w życiu
społecznym tak wielką rolę; one to bowiem dają prawu jego rzeczywistą siłę,
spajającą poszczególne jednostki w jedną całość koordynującą ich dążenia,
podporządkowującą ich wysiłki pod dobro ogólne.
Widzimy tedy, że ta wewnętrzna jedność
społeczeństwa, którą prawo obyczajowe czy pisane daje, jest rezultatem
powolnego procesu; że dopiero, jak nowe prawo wchodzi w zwyczaj, staje się czymś
zwykłym, nieświadomie prawie wpływającym na postępowanie, nieświadomie również
– bez osobnego porozumiewania – nadającym wysiłkom poszczególnych jednostek ten
sam kierunek, dopiero wtedy zaczyna ono wypełniać swą rolę spajającą gromadę
ludzi w jedną całość. Z tego jednak wypływa oczywiście, że każda zmiana tych
ogólnych norm postępowania, jakimi są prawa, jest sama przez się dla
społeczeństwa czymś szkodliwym, łamie bowiem jego jedność i osłabia na jakiś
czas tę wewnętrzną spoistość, która jest tak wielkiej doniosłości. I oto
dochodzimy do przekonania, że nie tylko jeden wzgląd na zmiany w warunkach
życia, jakby tego chciała doktryna postępowa, winien decydować o zmianie prawa,
ale i wzgląd na tę wewnętrzną spoistość społeczeństwa, którą mu istniejące prawo
dawało, a którą każda zmiana musi osłabić. To jest konserwatywne rozwiązanie
poruszanego przez nas zagadnienia: zdawać sobie sprawę, że każda zmiana form
społecznych jest sama przez się czymś szkodliwym, że nie należy jej ryzykować
nie tylko dla niepewnych korzyści, ale nawet dla pewnych, ale drobnych; że
należy zawsze porównać dobro, które wyniknie z lepszego przystosowania się do
zmienionych warunków życia, ze złem, wynikłym z osłabienia spoistości
społecznej; i dopiero, gdy pierwsze naprawdę przeważa, decydować się na
reformy. Zapewne, że w poszczególnych wypadkach decyzja ta zależeć będzie od
roztropności mężów stanu kierujących społeczeństwem; że będą między nimi tacy,
którzy zbyt może wielki nacisk kłaść będą na zachowanie spoistości, inni zbyt będą
pochopni do podążania za zmiennymi warunkami życia. Ale każdy rozsądny polityk
będzie musiał z obydwoma tymi względami się liczyć, oba czynniki brać pod
uwagę.
Postępowcem
nazwiemy przeto nie tylko tego, który – dla jakichś chimerycznych, nierealnych,
z doktryn, a nie z życia wysnutych korzyści – chce wciąż normy życia
społecznego przekształcać, ale i tego, który realne korzyści ma na celu,
wypływające z rzeczywistych zmian w warunkach życia, który jednak
zupełnie nie bierze pod uwagę szkód, jakie każda zmiana prawa za sobą pociąga.
W przeciwieństwie do niego reakcjonista będzie przeciwdziałał wszelkim zmianom,
aby tylko zachować formy, z którymi społeczeństwo się zżyło; zamykać on będzie
oczy na coraz większy rozdźwięk prawa z życiem, na coraz większe niezadowolenie
społeczeństwa, opierać się będzie na bezwładności społeczeństwa, na tym
lenistwie wielu jednostek, którym nie chce się zrobić wewnętrznego wysiłku z
każdą zmianą w zwyczajach związanego.
Między
tymi dwoma krańcowymi kierunkami stoi doktryna konserwatywna; ma ona wzgląd na
oba czynniki, rachuje się z obiema koniecznościami, i z koniecznością
dostosowania się do zmiennych warunków życia, i z koniecznością utrzymania
spoistości społeczeństwa; nie leci za chimerami z jednej strony, nie obawia się
potrząsać lenistwem z drugiej, lecz szuka takiej drogi reform społecznych,
która by – uwzględniając oba czynniki – najlepiej zapewniała dobro ogółu.
Kilka
uwag ogólnej natury nasuwa się jeszcze, gdy mowa o konserwatywnej metodzie
reform społecznych. Najpierw stosuje się ona dużo bardziej do moralnych
warunków życia niż do technicznych. W tej ostatniej dziedzinie przystosowanie
do zmiennych okoliczności może dużo szybszym tempem się rozwijać. Następnie, w
sferze moralnej nie należy reform robić naraz w rozmaitych dziedzinach, lecz
stopniowo, a to dlatego, aby równocześnie nie osłabiać wewnętrznej spoistości
społeczeństwa na wielu punktach. Nie należy też dla przeprowadzenia głębiej
sięgających reform wybierać chwil przejściowych, kiedy jedność społeczeństwa jest
już skądinąd zagrożona. Wreszcie trzeba się starać, aby nowe formy życia
społecznego były jak najpodobniejsze do dawnych, tak, iżby przejście odbyło się
z jak najmniejszym wstrząsem. Gdy stare formy są już za ciasne i warunkom życia
nie odpowiadają, zwykle obyczaje zaczynają je przerabiać i dostosowywać do
zmienionych warunków: otóż na tej pracy, dokonanej przez zwyczaj na dawnym
prawie, nowe prawo winno się oprzeć; zwyczaj stanie się tu pomostem między
starymi a nowymi formami współżycia i wielu tarć oszczędzi.
Instytucje,
które najgłębiej może przejęły się tą doktryną konserwatywną, jak Kościół
katolicki, jak Anglia, mają to od wieków w praktyce, żeby zmiany praw
przeprowadzać po linii wskazanej przez obyczaj; zamiast odwoływać stare prawo,
ogłaszać, że to, co dawniej było obowiązkiem dziś nim nie jest, co dawniej było
zakazanym dziś jest dozwolonym, pozostawia się biegowi czasu, aby przeżyte
prawo powoli wyszło ze zwyczaju, starając się tymczasowymi zarządzeniami
pokierować rozwój obyczajów w inną stronę; wreszcie, w odpowiedniej chwili, z
ustalonego obyczaju robi się prawo, któremu łatwo społeczeństwo się poddaje, bo
się z nim już zżyło.
Naturalnie,
że przy tak złożonym procesie, jakim jest życie ludzkie, powyższy system
konserwatywnego rozwoju i reformy praw podobne, jak inne zasady życia
społecznego, nie może być uważany za jakąś magiczną formułkę, która przed
wszelkimi wstrząsami społecznymi jest w stanie zabezpieczyć; jednak zrozumienie
go przez wszystkich, którzy do życia politycznego są powołani może bardzo się
przyczynić do dojrzałości życia politycznego; wszystkie stronnictwa, które
naprawdę o dobro ogółu dbają, winny sobie go uświadomić, szczególnie zaś
stronnictwa, które się do programu konserwatywnego przyznają. W tym bowiem
ciągłym braniu w rachubę z jednej strony konieczności dostosowania się do
zmiennych warunków życia, z drugiej konieczności zachowania wewnętrznej
spoistości i jedności społeczeństwa tkwi kwintesencja konserwatyzmu. [...]
Niechęć
do przeszłości, do tego, co było, od dawna już nurtuje społeczeństwa
europejskie [...]. Może jest ona nawet tym odwiecznym odruchem ducha wiecznego
rewolucjonisty przeciw wszelkiemu ustalonemu porządkowi. Nigdy jednak ten duch
nie przemówił tak silnie, jak w czasie wielkiej rewolucji (francuskiej – przyp.
red.), nigdy wpływ jego nie sięgnął tak głęboko i nie trwał tak długo, jak
w XIX wieku. Tym się też tłumaczy fakt, że reakcja, która przeciw niemu
powstała w formie konserwatyzmu była taka mdła, taka niezdecydowana, tak wciąż
jeszcze paktująca z tymi właśnie hasłami, które miała zwalczać. [...] Toteż
dalecy jesteśmy od rzucania kamieniem potępienia w tych, którzy tę akcję
prowadzili [...]. Owszem, winniśmy im wdzięczność, że jak mogli tak bronili
starych pozycji tradycyjnych. Ale gdy jednocześnie widzimy, że pozycji tych
bronią oni coraz słabiej, gdy dochodzimy do przekonania, że wobec nowych
warunków bytu narodowego akcja konserwatywna winna bardziej zdecydowaną
przybrać postać, gruntowniej otrząsnąć się z obcych jej naleciałości, śmielszy
i bardziej świadomy swej siły nakreślić sobie program działalności, wolno nam
krytycznie spojrzeć na przeszłość i starać się wskazać te czynności, które na
dotychczasową akcję konserwatywną tak paraliżujący wywierały wpływ. Wolno nam
dążyć do tego, aby konserwatyzm polski przyszłego wieku opierał się na szeroko
uświadomionej w naszym społeczeństwie zasadzie reform konserwatywnych, żeby
zdawał sobie sprawę, że jest czymś więcej, niż taktyką i sztuką przejściowych
kompromisów.
Z
dóbr narodowych straciliśmy w ostatnich stu pięćdziesięciu latach więcej, niż
którykolwiek inny naród w Europie [...]. Tym bardziej więc winniśmy dbać o
zachowanie, utrwalenie i rozwinięcie [dóbr, któreśmy uratowali], bo one to
robią z nas jeden naród. Konserwatyzm nasz musi więc stać się wyraźnie
narodowym i raz na zawsze wyrzec się sympatii do haseł humanitaryzmu
rewolucyjnego. Nie ma się on co obawiać pogodzenia z nacjonalizmem; ten
ostatni, pomimo niejednego skrzywienia, od którego żadna doktryna społeczna nie
da się w zupełności ochronić, jest w swych istotnych założeniach zupełnie
zgodny z duchem moralności chrześcijańskiej, jest, można powiedzieć, jednym z
konkretnych i to nie najmniej ważnych zastosowań przykazania miłości bliźniego.
Musi
się on następnie wyrzec liberalizmu, tego przecenienia wolności indywidualnej
przy jednoczesnym niedocenianiu wymagań dobra ogólnego, które musi tę wolność w
niejednym ograniczyć. Musi on wpoić w swych zwolenników to trwałe przekonanie,
że się jest częścią całości, członkiem organizmu żywego, i że dobro ogólne jest
dobrem każdej części, każdego z członków i to większym niż te poszczególne
dobra, które im są własne. W tym zupełnym podporządkowaniu się społeczeństwa
trzeba powoli wychowywać zastępy konserwatywne; dopiero to gruntowne wychowanie
społeczne da im możność przejąć się ideą konserwatywną i tym, co w niej jest
najbardziej podstawowym, a cośmy nazwali zasadą reform konserwatywnych.
Wreszcie
winien konserwatyzm porzucić swe ekskluzywnie klasowe czy też warstwowe
stanowisko i wciągnąć do swej akcji szersze warstwy narodu, u których tyle jest
danych na zdecydowanych konserwatystów. Z ust jednego z wybitnych polityków
belgijskich [...] słyszałem kiedyś słowa streszczające najlepiej program
konserwatywno-demokratyczny: „Dajcie szerokim warstwom ludu coś do zachowania,
a uczynicie z nich zachowawców”. Działacz belgijski myślał tu przede wszystkim
o położeniu ekonomicznym ludu i klas robotniczych, które i u nas winno być
jedną z głównych trosk akcji konserwatywnej. Ale u nas, w przeciwieństwie do
Belgii, obok tej musi stanąć i inna, niemniej ważna. My musimy szerokie masy
naszego ludu i naszych klas robotniczych dopuścić do udziału w moralnych i
intelektualnych dobrach narodowych, musimy je, w dużo większym stopniu niż to
się dotąd działo, uczynić uczestnikami starej naszej kultury polskiej i
świadomie zainteresować je zachowaniem naszego dobytku narodowego. [...]
Zapewne, dużą rolę odgrywa dobrobyt materialny, o którym nie trzeba zapominać,
gdy się chce akcję konserwatywną na trwałych oprzeć podstawach, ale on nie jest
wszystkim; ważniejszą rzeczą jest dać szerokim warstwom naszego ludu większy
udział w życiu kulturalnym narodu na to, aby kiedyś i na jego głowę, choć nie
wyłącznie, jak chcą ludowcy, złożyć troskę o zachowanie wspólnego dobytku
narodowego. Niesumienni politycy umieją na rzecz swej sprawy wyzyskać najgorsze
instynkty ludu, niechże działacze konserwatywni zadadzą sobie trud na rzecz
dobra publicznego wyzyskać dobre konserwatywne jego instynkty; jest to wielka
siła, i ten, kto potrafi nią świadomie pokierować będzie miał się na czym
oprzeć w polityce.
Wybrane fragmenty pochodzą z tekstu O
przyszłość konserwatyzmu, pomieszczonego w numerach 247 (z 27 X 1916 r.) –
250 (z 21 X 1916 r.) „Kuriera Poznańskiego”.