Miałam niespełna 12 lat, kiedy rozegrał się największy dramat w historii Rwandy. Mimo młodego wieku rozumiałam, że ludzie mordują się tam na potęgę. Pamiętam przerażające obrazy z telewizji ukazujące sterty zmasakrowanych trupów.
W domu rodzinnym dużo się o tym mówiło, choć początkowo nie byłam
świadoma przyczyny. Z czasem dotarło do mnie dlaczego ten trudny temat
był poruszany przez rodziców także w mojej obecności. Okazało się, że
kuzyn mojej mamy jest misjonarzem, który znalazł się centrum
rwandyjskiego piekła. Przez wiele tygodni w rodzinie panowała atmosfera
niepewności, gdyż przez brak łączności nie było wiadomo czy ks. Jacek Waligórski jeszcze żyje.
Krewny pallotyn cudem przeżył. Następnie wyjechał do Belgii i już nigdy
nie wrócił do Rwandy. Okazja na osobiste spotkanie pojawiła się po 27
latach od ludobójstwa.
Ochotnik z Rwandy
Misjonarz odpowiedział na moją prośbę rozmowy bardzo życzliwie. Od razu dało się odczuć niezwykłą otwartość, bezpośredniość i autentyczność. Szybko sobie uświadomiłam, że bez tych wspaniałych ludzkich cech nie dałby przecież rady posługiwać w Afryce. Zanim zdążyłam zadać pierwsze pytanie ks. Waligórski bardzo wyraźnie zaznaczył, że za tragedię nie obwinia ani Hutu ani Tutsi. Główną odpowiedzialnością obarczył światowe mocarstwa.
Wyraźnie wyczułam, że mój Rozmówca pokochał Rwandę i Rwandyjczyków. W końcu spędził tam wiele lat, zdobył zaufanie tych ludzi, nawiązał przyjaźnie i niejako wrósł w rwandyjską społeczność. Po wielu godzinach wspólnych rozmów podarował mi książę „To Ty, Emmo?” (Wyd. Apostolicum, Ząbki 2014), którą napisał dwadzieścia lat po ludobójstwie.
Czas spędzony na rozmowie i lekturze uświadomił mi, że właśnie spotkałam najodważniejszego człowieka w swoim życiu. Jednocześnie tak skromnego, że nie przypisuje on sobie żadnych specjalnych zasług czy heroizmu. Przypuszczam, że źródłem jego nadludzkiej odwagi jest wiara w Boga. Człowiek zdecydowanie mniejszej wiary – taki jak ja – może mieć problem, by pojąć tak niezwykłą ufność w Boga, skoro w świecie przez Niego stworzonym doszło do zwycięstwa nienawiści.
Odwaga ks. Jacka polega też na tym, że i on nie ukrywa swojego zwątpienia czy słabości. W Prologu książki tak opisuje dramat misjonarza, który zobaczył ludobójstwo: «Czuł, że jego ciało rozpiera gniew, mięśnie napinają się, a pięści zaciskają. Nie mógł nad tym zapanować. Przyłapał się na nienawiści.»
Cóż za imponująca pokora. Przecież to są słowa kapłana, który pojechał do Afryki głosić naukę Chrystusa o bezgranicznej miłości Boga. «Boże, gdzie Ty się podziałeś?» – pytał misjonarz widząc bestialstwo ludobójstwa, «ale Bóg milczał».
Jak po tym wszystkim można nie stracić wiary? – pytałam w duchu poznając tę przerażającą historię. Ja również na czymś się przyłapałam. W myślach kłóciłam się z Bogiem. Stało się to w momencie, kiedy ks. Jacek ze szczegółami opowiadał mi o brutalnych mordach, których dopuszczali się także jego parafianie. Szczególnie przerażające były opisy dotyczące mordowania maleńkich dzieci. Patrząc w wypełnione łzami oczy mojego Rozmówcy i słuchając jego łamiącego się głosu, krzyczałam w myślach: – Boże, jak mogłeś dopuścić do tego, aby ten niewinny, szlachetny i wrażliwy człowiek był świadkiem takich okrucieństw!?
Tym razem Bóg nie milczał. Bardzo szybko dostałam odpowiedź. Stało się to w trakcie lektury, kiedy czytałam opis wydarzeń pierwszych dni ludobójstwa. Sytuacja w Rwandzie stała się na tyle niebezpieczna, że w pośpiechu zaczęto ewakuować obcokrajowców. W stronę granicy ruszyła kolumna samochodów i pieszych. Było to ostatniego dnia, kiedy pod eskortą ONZ obcokrajowcy mogli opuścić Rwandę. Ks. Jacek był w tym «pochodzie prowadzącym ku wolności». I nagle jego samochód zawrócił. Dobrowolnie postanowił zostać w „piekle na ziemi”, aby trwać z tymi ludźmi i pomagać ofiarom. Na decyzję o pozostaniu w Rwandzie miała dodatkowo wpływ rozmowa z biskupem Gahamanyi, którego delikatna i pokorna prośba wyraźnie poruszyła serce ks. Jacka. I wreszcie, współbrat z parafii ks. Henryk Cabała również poczuł wewnętrzną potrzebę nieopuszczania tych ludzi, co ostatecznie i nieodwracalnie przypieczętowało dramatyczną decyzję: «Zostajemy!».
Wtedy zrozumiałam, że spotkałam człowieka podobnego do świętego Maksymiliana Kolbego i rotmistrza Witolda Pileckiego – Ochotników z Auschwitz. To właśnie była ta odpowiedź, która do mnie przyszła. Dlatego przestałam się już kłócić z Bogiem, bo przypomniałam sobie o owocach heroizmu tych wielkich Polaków.
Kiedy ojciec Kolbe dobrowolnie zdecydował się pójść do bunkra głodowego w zamian z wyznaczonego na śmierć Franciszka Gajowniczka, chciał uratować nie tylko życie tego człowieka, ale również dusze tych dziewięciu pozostałych nieszczęśników, którzy razem z Maksymilianem odchodzili z tego świata w głodowych męczarniach. Z zeznań świadków wyczytałam, że skazani na śmierć w bunkrze głodowym zaczęli powoli umierać po czterech dniach. Ojciec Kolbe żył najdłużej, przeszło 10 dni. Dogorywających z głodu i wycieńczenia franciszkanin z Niepokalanowa do końca podtrzymywał na duchu. Z tej konkretnej celi śmierci słychać było modlitwy i spokojny śpiew konających, podczas gdy z innych bunkrów głodowych unosiły się krzyki nienawiści i przekleństwa pod adresem oprawców. Postawa ojca Kolbego robiła wielkie wrażenie na esesmanach, którzy zaglądali do bunkru. Wiemy z relacji jednego z Niemców, że był to dla nich wprost wstrząs psychiczny.
Czy można to w ogóle porównać? Przecież książka „To Ty, Emmo?” jest
pełna opisów przerażających krzyków rozpaczy, wycia dogorywających oraz
niewyobrażalnej nienawiści zarówno katów jak i ofiar. Jakoś obecność
kapłanów, którzy wzywali Rwandyjczyków do opamiętania, nie powstrzymała
tych ludzi od wzajemnego zabijania. Co gorsza, nie powstrzymała ich
przeszło stuletnia ewangelizacja tego kraju. Dowiedziałam się, że w
Rwandzie mordowali także katechiści i szafarze (sic!).
Tymczasem nasi misjonarze z narażeniem życia próbowali ratować kogo się
da. Niektórych uchronili od śmierci. W skali zagłady ludności tego kraju
liczba ocalałych wydaje się niewielka. Czy warto więc było tak się
narażać? Nie potrafię do końca zrozumieć tej tajemnicy, ale jestem
przekonana, że obecność księży Waligórskiego i Cabały, ich modlitwa,
gotowość poświęcenia własnego życia dla ratowania innych i heroiczna
pomoc ofiarom odcisnęła piętno na sumieniu wielu Rwandyjczyków. Nie mam
wątpliwości, że przyniosła też duchowe pocieszenie wielu cierpiącym
ofiarom w ich ostatnich chwilach życia.
Dla zwykłego śmiertelnika heroiczna postawa tych misjonarzy jest
niepojęta. Podobnie jak decyzja Witolda Pileckiego, który na ochotnika
przedostał się do piekła obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Podczas
trzyletniego pobytu w niemieckim obozie zagłady zorganizował
konspirację, która realizowała takie cele jak: podtrzymywanie na duchu
kolegów, potajemne zdobywanie żywności i odzieży oraz jej rozdzielanie,
przekazywanie współwięźniom wiadomości z zewnątrz obozu, i wreszcie,
przekazywanie wiadomości poza druty KL Auschwitz, dzięki czemu świat
dowiedział się zbrodniach niemieckich oprawców. Analogię takiego
działania dostrzegłam poznając historię opisaną w książce „To Ty,
Emmo?”.
Publikacja ks. Waligórskiego jest bezcennym świadectwem, rzetelnym
źródłem informacji o przerażających zbrodniach i działaniach
operacyjnych poprzedzających ludobójstwo. Relacja polskiego misjonarza
jest autentycznym memento, przestrogą dla następnych pokoleń. To bardzo
trudna lektura, nie tylko ze względu na opisaną masakrę. Pierwsza część
zawiera przepiękny opis Rwandy i jej mieszkańców, przez co czytelnik
zaczyna kochać ten kraj. Nie sposób potem pogodzić się z faktem, że to
rwandyjskie piękno zostało brutalnie zniszczone.
W sercu Czarnego Lądu
Rwanda, Republika Rwandy – niewielkie państwo w środkowo-wschodniej
Afryce ze stolicą w Kigali, położone między Demokratyczną Republiką
Konga na zachodzie, Tanzanią na wschodzie, Ugandą na północy i Burundi
na południu. Ze względu na ukształtowanie i łagodny klimat Rwanda
nazywana jest Krajem Tysiąca Wzgórz, «do którego Bóg powraca na noc».
Jest jednym z najgęściej zaludnionych państw w Afryce, z bardzo młodym
społeczeństwem, wysokim przyrostem naturalnym i jedną z najniższych
długości życia. Obecnie kraj liczy prawie 12 milionów mieszkańców.
Dzisiejsze terytorium Rwandy jest zamieszkiwane przez trzy grupy
ludności: Twa (ok. 2 proc.), Tutsi (ok. 10 proc.) oraz Hutu (ok. 87
proc.).
Pierwsi na tym terytorium osiedlili się Pigmeje Twa, którzy trudnili się
myślistwem i garncarstwem. Później zaczęły napływać ludy Hutu, których
głównym zajęciem było rolnictwo. Aż wreszcie pojawili się Tutsi, co w
książce „To Ty, Emmo?” zostało opisane następująco: «W XV wieku przybyli
z północnej Afryki, dochodząc do źródeł Nilu. Osiedlili się w
centralnej Afryce. Od tego momentu powstał konflikt z plemieniem
rolniczym Hutu, które zamieszkiwało tu już od dawna. Pola uprawne były
wydzierane prawowitym właścicielom i zamieniane przez Tutsi na pastwiska
w przekonaniu, że dzięki ich krowom Hutu nie pomrą z głodu. To
nieważne, że rolnicy – abahinzi, byli obecni na tej ziemi już od pierwszego wieku. Abatutsi –
pasterze byli od początku przekonani o swojej wyższości twierdząc, że
Bóg stwarzając człowieka, kazał mu być pasterzem. Dominacja przejawiała
się w stwierdzeniu: „to my mamy rządzić po to, aby oni nie zginęli z
głodu”.»
Tutsi bywają porównywalni do narodu żydowskiego. Mówi się tak, ponieważ
jest to oparte na tym, że wywędrowali oni ze swoim stadami od ujścia
Nilu. Na pewne podobieństwa wskazuje też zachowanie Tutsi. Dla
przykładu, rwandyjskie ludobójstwo porównywane jest przez nich do
holokaustu. Pewną analogię z tym związaną można również dostrzec w
przekazach propagandowych Hutu, które poprzedziły ludobójstwo na Tutsi.
Niektóre przekazy – szkalujące Tutsi tzw. Dziesięć przykazań Hutu;
podżegające do nienawiści audycje radiowe, itp. – przypominają kampanię
propagandą III Rzeszy, która poprzedziła zagładę na narodzie żydowskim.
Nasunęło mi się skojarzenie ze słynnym nazistowskim filmem
propagandowym „Żyd Süss” z 1940 roku. W filmie tym, reżyser Veit Harlan
przedstawił historię pewnego Żyda, który popełniał ohydne zbrodnie.
Celem obrazu było wykreowanie negatywnego wizerunku Żydów. Tragiczną
konsekwencją tego typu propagandy była akceptacja wielu zwykłych
Niemców, kiedy naziści dokonywali swoich antysemickich zbrodni podczas
II wojny światowej.
Ma to także drugą, równie wstrząsającą stronę. Otóż postawa niektórych
Tutsi przypomina postawę niektórych Żydów w czasach holokaustu. We
wspomnieniach ks. Waligórskiego znalazłam taki fragment: «Bogaci Tutsi
mieli możliwość ratowania się ucieczką, siła pieniądza w każdych
warunkach geograficznych jest bowiem ogromna. Wieczorem, kiedy
misjonarze wreszcie mogli spokojnie usiąść i porozmawiać, podsumować
dzień i zastanowić się, co dalej, Henryk powiedział: – Skąd my to znamy?
Przecież podczas drugiej wojny światowej i u nas bogatym udało się
uniknąć śmierci… Nawet kiedy pewne mniejszości narodowe były skazane na
zupełną zagładę, to ich bogaci ziomkowie w Ameryce nie chcieli słyszeć o
pomaganiu biedniejszym. – Prawda jest taka, że biednemu zawsze wiatr w
oczy – Ludwik temperował przyjaciela, cytując znane przysłowie.»
To co wydarzyło się później, nasuwa pytanie – czy aby na ofierze swojego
narodu Tutsi nie zaczęli budować czegoś na wzór «przedsiębiorstwa
holokaust», osiągając w ten sposób konkretne cele polityczne czy
biznesowe. Powszechnie mówi się głównie o ludobójstwie dokonanym przez
Hutu na Tutsi. Tymczasem podczas rozmowy z ks. Waligórskim dowiedziałam
się o strasznych odwetach dokonanych przez Tutsi na Hutu, o czym świat
już raczej milczy. Chodzi nawet o kilka milionów ofiar, przy czym Hutu
tracili życie nie tylko w bezpośrednich mordach, ale też nieludzkich
warunkach zarazy i głodu, jakie panowały w obozach dla uchodźców.
Tymczasem Tutsi ponownie objęło rządy w Rwandzie i choć liczebnie jest
ich zdecydowanie mniej, dominują we władzach i nad życiem Hutu.
Ludobójstwo w 1994 roku to nie była pierwsza wojna domowa w Rwandzie.
Jeszcze przed uzyskaniem niepodległości przez ten kraj (w 1962 r.)
dochodziło tam do walk między Tutsi a Hutu, z których najpoważniejsze
były w 1950 roku. Niechęć Hutu do Tutsi w znacznym stopniu poprzedziła
postawa tych drugich. Gdy przed wiekami Tutsi dotarli do Rwandy, powoli
zaczęli dominować nad Hutu, zdobywali coraz większe tereny kraju,
ustanawiając na podbitych ziemiach swoje prawo. Co znamienne, pomimo iż
to Tutsi podbijali, to niemal cały dorobek cywilizacyjny i kulturowy
przejęli oni od Hutu, odrzucili jedynie rolnictwo, którym gardzili.
W podsycaniu wewnętrznych konfliktów udział mieli kolonizatorzy. Pod
koniec XIX wieku do walki o wpływy wkroczyły Niemcy. Od ks.
Waligórskiego usłyszałam: „Rwanda była kolonią niemiecką. Świadczą o tym
nawet niektóre słówka z języka niemieckiego np. Ischule. Podział Afryki
nastąpił za Bismarcka w Berlinie. Jakie to miało konsekwencje, że te
same plemiona, sztucznie zostały rozdzielone. Typowym przykładem jest
Rwanda i Burundi. Niemal ten sam język – Kinyarwanda – Kirundi. Te same
plemiona. Granice wytyczone wg. linijki na stole w Berlinie.”
W wyścigu o kolonialne wpływy w tej części Afryki szczególnie odznaczyła
się Belgia, przykładem Kongo Belgijskie. Podczas pierwszej wojny
światowej Belgowie zajęli obszar Burundi i Rwandy. Od mojego Rozmówcy
usłyszałam: „Jednak Belgia czuła się odpowiedzialna za ten kraj –
podobnie jest do dnia dzisiejszego. Oczywiście dużo nagrabili”. Dowody
tych grabieży znajdują się w samej Belgii, a konkretnie w Królewskim
Muzeum Afryki Środkowej. Większość zbiorów pochodzi z Demokratycznej
Republiki Konga, inne z Rwandy i Burundi. Według oficjalnych informacji:
„Jeszcze przed 1960 r. w muzeum zgromadzono blisko ćwierć miliona
eksponatów, 600 tys. fotografii oraz 60 filmów, co uczyniło je swego
czasu jednym z bogatszych w zbiory muzeów w świecie państw
kolonialnych”.
Cyniczna gra kolonizatorów opierała się często o zasadę divide et impera
(dziel i rządź). W przypadku Rwandy – zarówno pod wpływem Niemiec jak i
Belgii – uprzywilejowano Tutsi, co musiało wzbudzić jeszcze większe
niezadowolenie Hutu.
Nasunęła mi się kolejna wstrząsająca analogia. Chodzi o pradawny
konflikt pasterzy z rolnikami. Wymowną analizę w tej kwestii przedstawił
dr hab. Marek Kordos w książce pt. „Wykłady z historii matematyki”
(Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1994). W wykładzie IV pt.
„Dedukcja” Kordos przypomina: «Wzajemna niechęć obu formacji jest nam
znana choćby z biblijnej historii Kaina i Abla. Jest w niej opisane
morderstwo, którego dokonał zły rolnik – Kain – na dobrym pasterzu –
Ablu. Mamy zatem przekazane silne przekonanie narodu pasterskiego –
Żydów – o tym, że dominacja rolników w początkach ich państwowości była
wynikiem dokonanej kiedyś dawniej zbrodni. Wynikające stąd (ząb za ząb,
oko za oko) roszczenia pasterzy są więc całkowicie uzasadnione.» Czyżby
właśnie na tym oparto skonfliktowanie Tutsi z Hutu?
Tymczasem przełomowym zwrotem w historii ludzkości było przyjście na
świat Jezusa, który powiedział: «Przykazanie nowe daję wam, abyście się
wzajemnie miłowali» (J, 13, 34). Z takim też przesłaniem
pojechali do Rwandy nasi misjonarze – stając na drodze wielkim
mocarstwom, które w sercu Afryki rozgrywały swoje okrutne cele.
Człowieczeństwo wypełnia Miłość
Ks. Jacek Waligórski przyjechał do Rwandy w 1973 roku, rok po
święceniach kapłańskich. Rwandyjczycy, których poznałam z opisów
misjonarza, są przywiązani do tradycji i bardzo rodzinni. «Rodzina to
podstawa, oznaka tożsamości każdej osoby. Każdy darzy swoich rodzicieli
szacunkiem, każdy zabiega o akceptację bliskich.»
Małżeństwa są najczęściej aranżowane. «Gdy rodzice stwierdzili, że ich
syn pod względem fizycznym jest już dojrzały do małżeństwa, zaczynali
rozglądać się za przyszłą synową. Odbywało się to według dobrze
zaplanowanego scenariusza. Rodzina rozpoczynała przeprowadzanie
dochodzenia, aby jak najlepiej wybrać dziewczynę. Rada rodzinna
dowiadywała się o najdrobniejszych szczegółach życia przyszłej synowej i
jej rodziny. Aby nie sugerować się własną oceną rodzina angażowała
„pośrednika”. Zadaniem jego było rozpoznanie terenu. Musiał też
przeprowadzić wywiad na temat zdrowia kandydatki, zdrowia jej rodziny, a
nawet kondycji wcześniejszych pokoleń. (…) Zadaniem pośrednika było
dostateczne upewnienie się, czy wybranka posiada odpowiednie cechy
moralne i fizyczne. Bez wątpienia musiała to być kobieta zdolna do
przyszłej ciężkiej pracy fizycznej, a także seksualnie atrakcyjna.»
Jeśli wszystko przebiegło pomyślnie dochodziło do zaręczyn, które
zgodnie z tradycją odbywały się przy piwie robionym z bananów. Piwo
stanowi bowiem nieodłączny element rwandyjskiej kultury. Wspomnienia
księdza Jacka są pełne barwnych i zabawnych opisów dotyczących kultury
spożywania tego trunku. Szczególnie zapamiętałam momenty, w których nasz
misjonarz przyznawał się do wewnętrznego dylematu, gdy miejscowi
prosili o pobłogosławienie tego napoju z procentami.
W Rwandzie to kobieta służy mężczyźnie, dlatego produkcją piwa również
zajmują się kobiety. Dla wielu rwandyjskich mężczyzn ważniejsze od urody
kobiety jest umiejętność robienia tego napoju. «Prawdziwy mężczyzna nie
jadał bananów, wolał je „wypić”.» Im lepsze piwo, tym większa miłość
między małżonkami.
«Nalewanie piwa należało do obowiązku kobiet, zresztą trzeba było
posiadać pewną wprawę, aby dobrze to zrobić. Należało wlać kilka kropel
do szklanki, rytmicznie zamieszać, a następnie wylać. Tak przygotowana
szklanka była godna, aby wlać do niej piwo. Musiało ono spokojnie
spływać po brzegach nachylonej szklanki, którą przed całkowitym
napełnieniem stawiano na stole, aby spokojnie dolać do końca. Taki był
rytuał. Zresztą wiązał się z tym jeszcze inny zwyczaj. Czasami
dziewczyna tak wlewała piwo, że płyn przelewał się przez brzegi
szklanki, a ona wówczas lekko zmieszana przepraszała za swoją
niezręczność. Oczywiście, był to manewr zamierzony. Wówczas mówiło się: urukundo rwuzuye, tzn. miłość się wypełniła.»
W patriarchalnym społeczeństwie Rwandy rola kobiety była najczęściej
minimalizowana, choć to właśnie ona odgrywała ogromną rolę w życiu
rodziny i lokalnej społeczności. W tamtejszej kulturze najbardziej
ceniono kobietę z licznym potomstwem. «Było to tak ważne, że nieomal
zakodowane w naturze kobiety. Płodność była błogosławieństwem, darem,
bogactwem, stanowiła o wartości kobiety. Mężczyźni zaś oceniali ten dar
nieco bardziej pragmatycznie. Liczne potomstwo to dodatkowe ręce do
pracy, a wieloletnia rodzina to naturalne „ubezpieczanie społeczne”. W
ten sposób rodzice mogli mieć zapewnioną opiekę na stare lata.»
Jak się później dowiedziałam, „wielkim tego świata” – tj.
głównym odpowiedzialnym za ludobójstwo – nie podobało się to tradycyjne
podejście Rwandyjczyków do rodziny, więc postanowili się z tym
rozprawić.
Książka ks. Jacka Waligórskiego jest niejako hołdem dla rwandyjskiej
kobiety, którą symbolizuje tytułowa Emma. Zarówno z rozmowy jak i
lektury odniosłam wrażenie, że misjonarz z Polski wręcz upomina się o
godne miejsce dla kobiety i traktowanie jej z należytym szacunkiem. Nie
ma w tym jednak nachalnego ingerowania w afrykańską kulturę i rodzinę, a
raczej subtelna pomoc w jej rozwinięcie, upiększenie i uszlachetnienie.
Co znamienne, Emma była z Tutsi, a jej mąż z Hutu. Ks. Jacek opisując
historię ich pięknej miłości chciał przekazać światu, że te dwa plemiona
mogły żyć ze sobą w zgodzie, szczerze się kochać i obdarzać wzajemnym
szczęściem. Zresztą, opisy miłości i człowieczeństwa wypełniły znaczną
część opowieści naszego misjonarza.
Przykładem, który szczególnie zasługuje na odnotowanie jest
zorganizowanie przez misjonarzy szkoły dla kobiet – Ishuri ry’Ababyeyi.
Rwandyjki uczyły się w niej praktycznych umiejętności mających ułatwić
codzienne życie. «Program szkoły był bardzo prosty: należy wykorzystać
dostępne produkty, które rodzi miejscowa ziemia, i powoli wdrażać
kobiety w nowe tajniki gotowania i racjonalnego żywienia z zachowaniem
tradycyjnej kuchni.» W celu podniesienia jakości żywienia sprowadzono
nowe warzywa i owoce, uczono kobiety ich uprawy i przyrządzania z nich
wartościowych posiłków.
W szkole dla kobiet szczególną troską otoczono niedożywione dzieci.
«Podawanie im co cztery godziny pokarmu bogatego w białko, cukier, sole
mineralne i witaminy powodowało, że dziecko z pogranicza kwashiorkor już
po trzech tygodniach mogło otrzymywać pokarm bogatszy w składniki.
Dziecko przybierało na wadze, a po dalszych kilku tygodniach osiągało 80
procent normalnej dla swojego wieku wagi. Można było wówczas przejść na
tradycyjny pokarm. Dziecko uznawane było za zdrowe, gdy osiągało 85
procent normalnej wagi. Kobiety bardzo szybko przekonały się, że warto
stosować zalecenia instruktorek.»
Kolejnym palącym problemem było nauczenie rwandyjskich matek zasad
higieny, gdyż tamtejsze społeczeństwo nie miało świadomości, że jej brak
stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia, zwłaszcza dzieci i niemowląt.
«Ta szkoła, początkowo maleńka, ale jakże praktyczna i życiowa, okazała
się tak wielkim dobrodziejstwem dla miejscowej ludności. Stała się też
narzędziem ewangelizacji. Kobiety miały zaufanie do misjonarzy, którzy
nie tylko dbali o ich dusze, ale też troszczyli się o dobro fizyczne i
materialne.»
Jestem wprost wstrząśnięta faktem, że po tym wszystkim, ile dobrego dla
Rwandy zrobili katoliccy misjonarze, pewne kręgi miały potem czelność
oskarżać Kościół o współudział w największej masakrze tego kraju.
Preludium ludobójstwa
Ks. Jacek Waligórski, po dziewięciu latach spędzonych w ówczesnym
Zairze (obecnie Demokratyczna Republika Konga), powrócił do Rwandy w
1993 roku, rok przed ludobójstwem. Po latach od ostatniego pobytu zastał
kraj odmieniony, pełen niepokojów i nieufności. Nową sytuację misjonarz
spuentował słowami: «Chcę znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ci
ludzie, którzy przez wiele lat mogli żyć ze sobą, nie tylko się
wzajemnie akceptując, ale dając sobie prawdziwe szczęście, nagle stają
się dla siebie obcy, wrodzy i nienawistni. Wydaje się, że odpowiedzi na
to pytanie należy szukać przede wszystkim na zewnątrz. Lata
dziewięćdziesiąte XX wieku to wprowadzenie demokracji w Rwandzie. Była
ona rozumiana głównie jako możliwość zakładania przeróżnych partii,
które starały się wprowadzić swoich ludzi do rządu i w rezultacie
przejąć władzę. Poszczególne ugrupowania wzajemnie się oskarżały, a
także podsycały nienawiść etniczną. Przez wiele lat próbowano
ograniczyć galopujący przyrost demograficzny, propagując wśród ludności
antykoncepcję. Kiedy ta propaganda, ze względu na przywiązanie
Rwandyjczyków do tradycji, nie dała żadnych rezultatów, znalazło się
skuteczniejsze rozwiązanie. Bernard Lugan, francuski afrykanista, lapidarnie sformułował ten dylemat kontroli urodzin: „pigułka czy maczeta”.»
Ludobójstwo było poprzedzone szeregiem akcji propagandowych. «MRND [rząd
złożony z członków Hutu] w styczniu 1992 roku zakłada dwumiesięcznik
„Interahamwe” – (walczący razem). Tę samą nazwę nosiły później szwadrony
śmierci, bojówki, które w 1994 roku w bestialski sposób dokonały
masowego ludobójstwa na ludności Tutsi. W tym samym czasie zostaje
założone również radio Mille Collines, które w późniejszych dziejach
Rwandy odegrało niechlubną rolę, podsycając do nienawiści i nawołując do
masowych rzezi. Radykalne grupy Hutu rozpoczęły gromadzenie broni na
dużą skalę oraz szkolenia wojskowe. Powołano także bojówki o nazwach Interahamwe (Walczący razem) i Impuzamagambi
(Mający wspólny cel). Dziennikarz Georges Ruggiu (Belg z włoskim
paszportem), animator i prezenter radia RTLM, w szczególny sposób
przyczynił się do podżegania nienawiści przeciwko Tutsi.»
W grudniu 1990 r. w gazecie „Kangura” opublikowano Dziesięć przykazań Hutu:
1. Każdy Hutu powinien wiedzieć, że kobieta Tutsi, gdziekolwiek jest,
pracuje dla interesów ludu Tutsi; dlatego będzie uznany za zdrajcę każdy
Hutu, który: a) poślubia kobietę Tutsi, b) przyjaźni się z kobietą
Tutsi, c) zatrudnia kobietę Tutsi jako sekretarkę lub konkubinę. 2.
Każdy Hutu powinien wiedzieć, że nasze córki Hutu są właściwsze i
bardziej sumienne w zadaniach kobiety, żony i matki rodziny; czyż nie są
one piękne i szczere? 3. Kobiety Hutu, bądźcie czujne i starajcie się
przeciągnąć swoich mężów, braci i synów na właściwą stronę. 4. Każdy
Hutu powinien wiedzieć, że każdy Tutsi jest nieuczciwy w interesach;
jego jedynym celem jest władza dla jego ludu; dlatego będzie uznany za
zdrajcę każdy Hutu, który: a) zakłada spółkę z Tutsi, b) inwestuje swoje
albo rządowe pieniądze w przedsięwzięcie Tutsi, c) pożycza pieniądze
Tutsi albo pożycza od niego, d) sprzyja Tutsi w interesach. 5. Wszystkie
strategiczne pozycje polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe
i policyjne powinny być w rękach Hutu. 6. Sektor edukacyjny musi być w
większości Hutu. 7. Armia Rwandy powinna składać się wyłącznie z Hutu.
8. Hutu nie powinien dłużej litować się nad Tutsi. 9. Hutu, gdziekolwiek
są, muszą działać zjednoczeni i solidarni, i mieć na uwadze losy ich
braci Hutu wszyscy Hutu muszą być nauczani na każdym poziomie. 10. O
Rewolucji Społecznej 1959, Referendum 1961 i Ideologii Hutu; każdy Hutu
musi wszędzie głosić tę wiedzę.
W związku z wydarzeniami w Rwandzie szczególnie szokuje postawa
Organizacji Narodów Zjednoczonych. W październiku 1993 roku ONZ powołała
UNAMIR (United Nations Assistance Mission for Rwanda) pod dowództwem
kanadyjskiego generała Roméo Dallaire, aby „pomóc we
wprowadzeniu porozumień z Aruszy podpisanych przez rwandyjskie partie 4
sierpnia 1993”, kończących wojnę domową w Rwandzie (1990-1993). Jednak
podczas ludobójstwa ONZ nie zezwoliła UNAMIR na żadne szersze działania
interwencyjne. Osobiście uważam, że nie sposób usprawiedliwić tych,
którzy podporządkowali się tym bestialskim wytycznym – nakazującym: nie
reagować!
Szukając w internecie informacji na ten temat natrafiłam na postać polskiego oficera. Major Stefan Steć
w ramach polskiego kontyngentu służył w UNIAMIR podczas ludobójstwa w
1994 roku. Przeczytałam, że osobiście sfilmował on ofiary masakry w
Gikondo na dowód ludobójstwa i był pierwszym oficerem UNAMIR, który użył
tego słowa. Steć przyznał później: „Wyraźnie zabroniono nam używać
słowa «ludobójstwo» w naszej korespondencji z kwaterą główną ONZ w Nowym
Jorku” [„The Independent”, 7 października 2005]. Szokujące słowa padły
także w jego przemówieniu, podczas „Rwanda Forum” w Imperial War Museum w
Londynie (27 marca 2004 r.), kiedy to Steć powiedział: „Mieliśmy do
czynienia z dobrze zorganizowanym ludobójstwem, które przetaczało się
przez kraj”; „Zamiast ratować ludzi, kazano nam podejmować rozmowy na
temat niemożliwego do osiągnięcia zawieszenia broni. Brzmiało to: nie ratujcie ludzi, grajcie na zwłokę i zobaczmy jak rozwinie się sytuacja”.
Stefan Steć zmarł 29 września 2005 roku, według oficjalnych informacji
śmierć nastąpiła „w wyniku powikłań związanych z zespołem stresu
pourazowego”.
W książce „To Ty, Emmo?” ks. Jacek Waligórski opisał postawę ONZ
następująco: «Z Kigali doszły wiadomości: „ONZ wycofuje Oddziały
Pokojowe (Błękitne Hełmy) z Rwandy w sytuacji, gdy ich obecność jest
niezbędna”. A więc dali całkowite zezwolenie na masakrę! (…) Misjonarze
nie mogli zrozumieć logiki polityki międzynarodowej, która w ten sposób
przyzwalała na ludobójstwo. Świat o tym wszystkim dobrze wiedział –
dlaczego na to nie reagował? Tak łatwo było przecież powstrzymać tę
bestialską zagładę. Gdyby w Rwandzie były złoża ropy naftowej albo
trzeba byłoby bronić białych kolonizatorów, wydarzenia na pewno
potoczyły by się inaczej. – Dewizą bogatych państw jest zawsze: „To
wasza wewnętrzna sprawa, jak chcecie możecie się mordować” – dodał
smętnie Ludwik.»
Niechlubną rolę odegrała także Polska. W tym kontekście przytoczę
fragment książki nawiązujący do rozmowy polskiego misjonarza z
rwandyjskim generałem: «Padiri, przetłumacz, proszę ulotkę z języka
polskiego. Widząc wielkie zdziwienie na twarzy proboszcza, generał
dodał: – Miesiąc temu podejmowałem dwóch oficerów z Polski, którzy
przyjechali negocjować dostawy broni do Rwandy. Zdziwienie nie zniknęło z
twarzy misjonarza, a nawet się spotęgowało, więc generał kontynuował z
zadowoleniem: – Przetarg jest korzystny, bo broń z Polski jest dobra i
tania. (…) Ludwik wyszedł w dziwnym nastroju. (…) Nurtowało go pytanie, dlaczego Polska, zamiast misji pokojowej, wysyła do Rwandy broń.»
Największe transporty broni i amunicji dokonywane były przez Tel Awiw i Tiranę.
Z kolei z bezpośrednio z Chin dostarczono kilkaset tysięcy maczet,
które rozdano chłopom pod pretekstem prac rolnych. To właśnie maczety
posłużyły do zamordowania większości ofiar.
Piekło ludobójstwa
Wydarzenia, które rozpoczęły rwandyjską masakrę wpisują się w
działania operacyjne false flag (fałszywa flaga). Ks. Waligórski opisał
to następująco: «W środę 6 kwietnia 1994 roku o godzinie 20:30 samolot
prezydencki Dassaut-Falcon 50, wiozący na pokładzie prezydenta Rwandy Juvenala Habyarimanę
[Hutu] i prezydenta sąsiedniej Burundi Cyperiena Ntaryamira, w momencie
podchodzenia do lądowania nad lotniskiem Kanombe został trafiony
rakietą, a później nastąpiła gwałtowna eksplozja. (…) Wieść o śmierci
prezydenta rozniosła się prędko i następnego ranka, 7 kwietnia, każdy
Rwandyjczyk już wiedział, że samolot został zestrzelony przy pomocy
rosyjskich rakiet Sam 7. Rakiety tego typu były w posiadaniu wielu
państw, ale ostrze nienawiści zostało skierowane szczególnie przeciw
Belgom. (…) W Afryce za zabójstwo przywódcy, a tym bardziej przywódcy
narodu, sprawca musiał ponieść surową karę (…). W pierwszych godzinach
po zamachu panowała cisza. Ludzie czekali na wieści z stolicy. Już
następnego dnia zostali zamordowani: pani premier Agathe Uwilingiyimana
[Hutu], Landoald Ndasingwa [Tutsi] – minister pracy i przewodniczący
partii PL, jego żona Kanadyjka, Hélène Pinski i dwójka ich dzieci, a
także dziesięciu żołnierzy belgijskich z ochrony premiera.»
Był to punkt zapalny, po którym podsycana od lat nienawiść wylała się na
cały kraj. Ks. Jacek Waligórski był świadkiem ludobójstwa w
miejscowości Kansi. Atak na miejscową parafię rozpoczął się 19 kwietnia.
«Coraz więcej ludzi szło w kierunku misji. Można było łatwo odróżnić
Hutu od Tutsi: każdy Hutu na głowie miał zielony wianuszek upleciony z
liści lub jakich gałązek jako znak rozpoznawczy, aby przypadkowo w
tłumie się nie pomylić. Mężczyźni mieli w rękach maczety, dzidy, których
niegdyś używano do polowań na dziką zwierzynę, tasaki lub kawałki
metalu. Kobiety – kije, kamienie, cegłówki, bo każdy musiał być
uzbrojony. Wśród nich szli katechiści, którzy nauczali ludzi o
Miłosiernym Bogu i rozdawali Eucharystię. Każdy musiał opuścić dom, aby
udać się na miejsce, gdzie miał się rozegrać „mecz finałowy”.»
Sygnałem do rozpoczęcia walki było wywleczenie dyrektora pobliskiej
szkoły średniej, a następnie zadanie mu maczetą śmiertelnego ciosu w
krtań. Po chwili rozległy się wybuchy granatów i strzelanina. «Zewsząd
dolatywały nieludzkie jęki rannych, a okrzyki nienawiści mieszały się z
okrzykami bólu i cierpienia. Przez okna wrzucano do pomieszczeń granaty,
po chwili wydobywały się stamtąd kłęby dymu i krzyki umierających. Ci,
którzy byli na zewnątrz, uciekali jak mogli najdalej. (…) Mężczyznom,
szczególnie młodym udawało się uciec, lecz starcy i dzieci biegły dużo
wolniej. Cała droga i przydrożne zarośla były więc usłane ludzkimi
ciałami, gdyż ci, którym nie udało się uciec, byli z całym okrucieństwem
mordowani. (…) Misjonarze milczeli, słowa więzły im w krtani na widok
leżących wokół ludzkich szczątków. To co się tu dokonało, przekraczało
ludzką wyobraźnię. (…) Wokół rozpościerał się potworny widok: trupy
leżały porozrzucane tak gęsto, że nie było gdzie postawić stopy. Ujrzeli
ciało dyrektora szkoły średniej. Głowę miał prawie odciętą, na szyi
ziała szeroka szpara obrzeżona zastygłą krwią. Obok ciała kobiet, także
kobiet ciężarnych, którym otwarto maczetą brzuchy. Po jakim czasie
słychać było jak w tym upale pękają im jelita.»
Mordercy nie oszczędzali nikogo, nawet tych, którzy uciekli schronić się
do parafialnych budynków. W salkach katechumenalnych nasi misjonarze
zastali wstrząsający widok. «Sceny były wszędzie takie same: w
pomieszczeniach leżało po 40-50 ciał poszarpanych granatami wrzucanymi
przez okno, częściowo przysypane gruzem z rozwalonych ścian. W
niektórych miejscach słychać było jeszcze słabe jęki dogorywających
ludzi. W jednej z sal przerażająca scena: dwa duże psy siedziały na
zwłokach, trudno było je przepędzić. W następnej sali scena dantejska,
ale chyba nawet Dante takiej by nie wymyślił: zabita kobieta, do jej
pleców przywiązane jeszcze żywe niemowlęta. Ludwik bez namysłu podbiegł,
aby je zabrać, ale nagle usłyszał przeraźliwy hałas. Ledwie zdążył
odskoczyć, kiedy do sali wpadła zgraja morderców, aby dokończyć dzieła.
Dobijali kamieniami i maczetami tych, którzy jeszcze żyli.
Zasztyletowali też te biedne niemowlaki…»
Ks. Henryk Cabała liczył ciała pomordowanych. Tylko w pobliżu misji było
1400 trupów. Zabitych trzeba było szybko pochować, aby nie wybuchła
epidemia. I tu kolejny wstrząs dla naszych misjonarzy – musieli
przekupywać żywnością katów, aby pomogli oni grzebać swoje własne
ofiary. Skala okrucieństw, o których opowiedział mi świadek ludobójstwa,
jest niepojęta. «Krew się lała wszędzie, sąsiedzi polowali na sąsiadów,
mężowie wydawali na śmierć żony.» Chyba najbardziej wstrząsnęła mną
opowieść o kobiecie Hutu, która miała męża Tutsi. Zgodnie z tamtejszym
prawem pochodzenie dziedziczy się po ojcu. Gdy zabito męża tej kobiety,
to ona sama zapłaciła bojówkarzom z Hutu, by zabili jej własne dzieci,
które po ojcu były Tutsi.
Los nie oszczędził także tytułowej Emmy. Zanim ją zabito, została
wywleczona z domu i brutalnie zgwałcona. W wyniku ludobójstwa w ciągu
około 100 dni – od 6 kwietnia do lipca 1994 roku – według szacunków
śmierć poniosło od 800 000 do 1 071 000 Rwandyjczyków. Późniejszy odwet
pochłonął kolejne ofiary. Szacuje się, że w akcie zemsty, w tym w
nieludzkich warunkach obozów dla uchodźców, zginęło prawie 3 miliony
Hutu. Podczas rwandyjskiej wojny domowej zginęło około stu księży i
trzech biskupów. Księża Jacek Waligórski i Henryk Cabała cudem uniknęli
śmierci i jak tylko mogli próbowali ratować innych, niektórych udało się
im ocalić.
Dramatyczne wydarzenia w Rwandzie to nie tylko historia ludobójstwa, które było w interesie wielkich mocarstw.
To także uniwersalna opowieść o ludzkiej naturze i przestroga dla nas
wszystkich. Ks. Jacek Waligórski spuentował to refleksją: «Dopóki
człowiek będzie patrzył na swojego bliźniego przez pryzmat własnej
dominacji i egoizmu, dopóty będzie istniało ludobójstwo, holokaust i
bratobójcze wojny, a słowo „pokój” pozostanie jedynie w sferze marzeń.»
W latach 1981-1985 w Kibeho na południu Rwandy miały miejsca Objawienia
Maryjne. «Jak podaje o. Gabriel Maindron, 19 sierpnia 1982 roku
„Alphonsine widziała Matkę Boga płaczącą, wizjonerki płakały również,
dzwoniąc zębami z przerażenia. Objawienia tego dnia trwały 8 godzin,
dzieci widziały przerażającą scenę: rzekę krwi, ludzi, którzy się
wspólnie zabijali, porzucone trupy, których nikt nie chciał pogrzebać,
drzewa w ogniu, olbrzymią przepaść, poćwiartowane ciała”.» Objawienia w
Kibeho zostały uznane przez Kościół 29 czerwca 2001 roku.
Złowroga siła propagandy
W niektórych przekazach medialnych spotkałam się z zarzutami pod
adresem Kościoła, że wspierał ludobójstwo w Rwandzie. Mój Rozmówca
wyjaśnił mi genezę tych oskarżeń. Uważam za niezbędne poinformowanie
opinii publicznej o metodach propagandowych, polegających na zrzuceniu
części odpowiedzialności na duchowieństwo.
Na misjach Caritas miała w zwyczaju udzielanie pożyczek finansowych
młodym ludziom, którzy chcieli zdobyć wyższe wykształcenie, a przez to
dobrą pracę. Umowa polegała na tym, że gdy absolwent skończy studia –
np. prawnicze – zdobędzie pracę i osiągnie stabilizację finansową,
wówczas dokona zwrotu wyłożonych pieniędzy. Najczęściej jednak taki
człowiek nie wywiązywał się z danego słowa. Wówczas Caritas wysyłała
pismo z prośbą o uregulowanie należności. Gdy rozegrało się ludobójstwo,
znaleziono kartki z nazwiskami osób przeznaczonych do likwidacji, na
których były pieczątki Caritasu i podpis duchownego. Dostępność papieru
nie była wówczas powszechna, dlatego mordercy wykorzystywali kartki z
pism przysłanych przez Caritas. To posłużyło późniejszym propagandystom
do oskarżania Kościoła.
Kolejny system oskarżania duchowieństwa wyglądał następująco. Proboszcz,
którego Tutsi prosili o schronienie, miał dwa wyjścia: wpuścić ich do
kościoła lub pozostawić na placu przykościelnym. Jeśli dał schronienie w
świątyni, mordercy wrzucali granaty do kościoła i wszyscy ginęli. Wtedy
pojawiało się oskarżenie, że proboszcz ułatwił morderstwo. Jeśli Tutsi
pozostali na placu, byli mordowani maczetami. Wtedy oskarżano proboszcza
o sprzyjanie ludobójstwu, bo gdyby umożliwił schronienie w świątyni, to
być może mordercy by ich nie dopadli.
W czasie kiedy pracowałam nad powstaniem tego artykułu zmarł abp Henryk Hoser
SAC, wieloletni misjonarz w Rwandzie. W 1978 roku założył w Kigali
Ośrodek Medyczno-Socjalny, którym kierował przez 17 lat, oraz Centrum
Formacji Rodzinnej (Action Familiare). Dni pogrzebu arcybiskupa Hosera
to także czas odgrzebywania i krytyki Kościoła, odnoszących się do
wydarzeń w Rwandzie. Czytając medialną nagonkę pod adresem tego
hierarchy, po raz kolejny utwierdziłam się przekonaniu, że krytycy abp.
Hosera przede wszystkim nie mogą mu darować jego tradycyjnego podejścia
do życia i rodziny. Zarzucono mu, że reprezentował „skrajnie
konserwatywne skrzydło polskiego Kościoła”. I wreszcie, krytycy nie
mogli zdzierżyć tego, że abp Henryk Hoser – z wykształcenia lekarz – był
zdecydowanym przeciwnikiem in vitro i aborcji; a ponadto nie akceptował
antyludzkiej ideologii LGBT. Nie ulega wątpliwości, że bezkompromisowa
postawa abp. Hosera w kwestii życia i rodziny, bardzo przeszkadzała
współczesnym reformatom świata. Przypominam, że tradycyjne podejście do
rodziny Rwandyjczyków również było celem zniszczenia. Czyżby właśnie
dlatego abp. Hoser padł ofiarą niewyobrażalnej nagonki?
Głównym prowodyrem w tym zakresie został Wojciech Tochman, wieloletni
dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Przed laty ułożył on zestaw
prowokacyjnych pytań do abp. Henryka Hosera nt. wydarzeń z Rwandy.
Pytania Tochmana są rażącym anty-przykładem warsztatu dziennikarskiego;
autor jest skrajnie nieobiektywny, z góry oskarża bez poznania
odpowiedzi, wprost sugeruje współodpowiedzialność Kościoła. Zestaw
tendencyjnych pytań wygląda następująco: 1. Czy i dlaczego Kościół w
Rwandzie faworyzuje Hutu? 2. Czy postawa rwandyjskiego Kościoła mogła
sprzyjać ludobójstwu? 3. Co w kwietniu 1994 roku stało się na Gikondo,
które ksiądz świetnie zna? 4. Czy mieszkający tam Pallotyni mogli
zachować się inaczej? 5. Czy mogli zachować się inaczej, gdy wrócili z
ucieczki? 6. Czy katoliccy księża brali udział w ludobójstwie w 1994
roku? 7. Czy w latach dziewięćdziesiątych XX wieku w Rwandzie było
jedno, czy dwa ludobójstwa? 8. Czy Kościół neguje ludobójstwo 1994? 9.
Co księdzu wiadomo o ukrywaniu przez Watykan duchownych ludobójców? 10.
Czy ksiądz arcybiskup pomagał w ich ewakuacji z Rwandy? 11. Dlaczego
ksiądz do Rwandy już nie jeździ?
Powyższe pytania od lat krążą w internetowym obiegu medialnym po hasłem:
„Jakich pytań boi się Henryk Hoser?”. Ma to sugerować, że arcybiskup
miał coś na sumieniu.
Prasowe doniesienia oskarżające Kościół, a wcześniej podżeganie do
nienawiści w rwandyjskich rozgłośniach radiowych i gazetach, po raz
kolejny uświadomiły mi brutalną rzeczywistość o niszczycielskiej roli
mediów.
Tymczasem globalni dyktatorzy, których celem jest zniszczenie rodziny i tradycyjnych wartości, po raz kolejny odnieśli sukces.
W 2011 roku rząd Rwandy ogłosił, że planuje w ciągu trzech lat
wysterylizować 700 tys. mężczyzn; ponadto zamierza wszcząć ogólnokrajową
kampanię, zachęcając do stosowania prezerwatyw i wazektomii. Portal
LifeSiteNews.com poinformował wtedy, że przedsięwzięcie sfinansują
amerykańskie organizacje USAID oraz Family Health International. Powód?
Przeciętna kobieta w Rwandzie rodziła wtenczas pięcioro dzieci.
Międzynarodowe organizacje planowania rodziny uznały, że to za dużo.
LifeSiteNews.com opisał ponadto, że podobne kampanie były prowadzone w
Rwandzie już wcześniej pod pretekstem zapobiegania szerzeniu się HIV i
AIDS. W 2008 roku urzędnicy rwandyjskiego ministerstwa zdrowia
informowali, że w pierwszej kolejności zwrócą się do młodych mężczyzn na
uczelniach, w policji i w armii, zachęcając ich do sterylizacji. Stacja
BBC donosiła wówczas, że wielu mężczyzn oburzały rządowe pomysły,
szczególnie, że mówiono, iż sterylizacja będzie dobrowolna, a nie była.
Dla przykładu, w armii żołnierze otrzymali rozkaz poddania się
wazektomii.
I wreszcie, w 2012 roku parlament Rwandy przyjął ustawę legalizującą
aborcję. W ten sposób kolejny kraj Afryki padł ofiarą polityki
uzależniającej przyznawanie pomocy finansowej ubogim państwom od
wprowadzania przez nie programów antyludnościowych. I pomyśleć, że udało
się to osiągnąć w rwandyjskim społeczeństwie, dla którego przez wieki
rodzina stanowiła najwyższą wartość, a liczne potomstwo było wyrazem
prestiżu i największego szczęścia.
Swój wpływ na tym terenie zaznaczyły także Chiny. Chińczycy budowali w
Rwandzie asfaltowe drogi jeszcze w czasach posługi misyjnej ks.
Waligórskiego. Obecnie po ulicach Kigali jeżdżą nowoczesne chińskie
autobusy. O wejściu Państwa Środka ze swoimi inwestycjami do tej części
Czarnego Lądu świadczą także wpływy w Demokratycznej Republice Konga –
kontrakty na 30 lat, głownie chodzi o surowce. Jednak ks. Waligórski
wyraźnie zaznaczył, że nie tylko Chiny, ale wiele krajów dąży do
dominacji.
Nasuwa to refleksję, że dzięki inwestycjom wielkich mocarstw
Rwandyjczycy z materialnej biedy i zacofania przeszli na „wyższy poziom
cywilizacyjny”. Dlatego zwolennicy powiedzenia «cel uświęca środki»,
mogą odebrać taki rozwój sytuacji jako coś pozytywnego.
I tu pojawia się bardzo poważny dylemat natury etycznej. Czy ludzie z
rozwiniętych państw mają moralne prawo narzucać swoje osiągnięcia innym?
Czy jest jakaś granica, której nie wolno przekraczać? Problem ten
ciekawie obrazuje przykład, który przytoczył mi ks. Jacek Waligórski.
Jak już wspomniałam, gdy nasz misjonarz rozpoczął posługę w Rwandzie,
spotkał tam bardzo rodzinne społeczeństwo. Rwandyjczycy uwielbiali
spędzać ze sobą czas; z radością spotykali się wieczorami w gronie
najbliższych, na wspólnych rozmowach, przy bananowym piwie, śpiewie i
tańcu. Liczne spotkania umacniały więzi między ludźmi, łączyły
pokolenia, podtrzymywały tradycję. W pewnym momencie pojawili się
przedstawiciele tzw. „wyższej cywilizacji” i co poniektórym
Rwandyjczykom wręczali odbiorniki radiowe. Natura ludzka ciągnie do tego
co nowe i dotąd nieznane. Taki młody człowiek, który otrzymał gadżet w
postaci radia, czuł się wyróżniony i lepszy od reszty rodziny.
Tradycyjne spotkania w gronie najbliższych zaczęły go nudzić, gdyż
atrakcyjniejsze było już teraz słuchanie „oświeconych” nadających na
falach radiowych. W efekcie, zaczął się wymigiwać od wieczornych spotkań
z najbliższymi i oddalił od rodziny, bo wolał w tym czasie posłuchać
sobie radia…
Podczas rozmowy na ten temat, ks. Waligórski również zwrócił uwagę na
problem etyki. Czy państwa pomagają, czy grabią? Czy dając postęp,
technikę nie zabiera się podstawowych wartości ludzkiego dobrego życia?
Czy lepiej żyć w nędzy, a szczęśliwie? Czy człowiekowi z buszu nie
należy się taki sam postęp jak Europejczykowi? Pytań jest sporo… I
uważam, że zdecydowanie warto poszukać na nie odpowiedzi.
Agnieszka Piwar
Artykuł okazał się w „Myśli Polskiej”