Dziwi
mnie, że nawet najżarliwsi obrońcy polskiej szuanerii
antykomunistycznej nie eksponują w swojej argumentacji (przynajmniej ja
tego nie zauważyłem) tego, iż sens ich walki ma nie tylko wartość
rycerskiej (“romantycznej” dla wielu, co w ich ustach jest wyrokiem
potępienia) fidelitas, ale może być z powodzeniem broniony również na
płaszczyźnie politycznego realizmu – tyle że nie jednowymiarowego i
krótkoterminowego. Już oczywiście sam fakt, że tyle tysięcy żołnierzy
było jeszcze zdolnych do stawiania czynnego oporu po sześciu latach
wojny i straszliwej eksterminacji, zasługuje co najmniej na szacunek,
jeśli nie na podziw. Ale tu chodzi właśnie o sens polityczny z punktu
widzenia śmiertelnego zagrożenia dla duchowej – nie fizycznej, jak pod
niemiecką okupacją – substancji narodu wskutek najazdu komunistycznego.
Jest oczywistym prawem “fizyki
społecznej”, że również i w jej obszarze siła nacisku ma stopień wprost
proporcjonalny do siły oporu. Wskutek traumy wywołanej niepotrzebną
hekatombą Powstania Warszawskiego najeźdźcy mieli prawo spodziewać się,
że wszystkie pierwiastki możliwego oporu zostały sparaliżowane, że
wystarczy zalać kraj przetaczającą się przez niego wielomilionową masą
żołnierską i pancerną “wyzwolicielskiej” Armii Czerwonej i pozostawić w
nim paręset tysięcy odwodów, głównie NKWD, oraz wybić lub wyaresztować
to, co zostało z elity przywódczej Państwa i Armii Podziemnej, aby kraj
całkowicie spacyfikować. Okazało się jednak, że to nieprawda, że
“oddziały leśne” są w stanie jeszcze przez kilka lat wiązać dysponujące
miażdżącą przewagą siły najeźdźcze i ich kolaborantów, chociaż
oczywiście ostateczny rezultat nie mógł być inny, niż ten, który był.
Ale tych kilka lat okazało się z punktu widzenia ratowania owej
substancji duchowej bezcennych. Stojąc wobec konieczności złamania oporu
zbrojnego, “oczyszczenia terenu”, nie mogli przejść “z marszu” z etapu
podboju od razu do etapu konsolidacji władzy i totalnej sowietyzacji,
lecz musieli je rozłożyć w czasie. Przez tych kilka lat, do 1948 r.,
musieli zachowywać pewne pozory politycznego pluralizmu, zezwolić na
odbudowywanie szkół i uniwersytetów z przedwojenną kadrą i z normalnymi
programami, starać się przeciągać zwłaszcza aktywną część społeczeństwa i
fachowców do współpracy w, skądinąd oczywistym, dziele odbudowywania
gospodarki i dźwigania kraju ze zniszczeń wojennych, nawet umizgiwać się
do Kościoła (Bierut podtrzymujący Prymasa niosącego monstrancję w
procesji Bożego Ciała!). Gdyby opór wobec komunistów ograniczał się
tylko do cywilnego oporu sił działających legalnie, byłby on
niewystarczający, nie powstrzymałby Czerwonych przed zwiększaniem
presji. Łatwo przecież zauważyć, że złamanie oporu fizycznego (nie
ujmując niczego z tragicznego heroizmu tych ostatnich partyzantów,
którzy jeszcze w latach 50. nie złożyli broni, ale militarnie nie miało
to już żadnego znaczenia) pokrywa się w czasie z przejściem do totalnej
sowietyzacji: likwidacji ostatnich niezależnych sił politycznych i
prasy, indoktrynacją szkoły, inwazją marksizmu na uniwersytety,
proklamowaniem socrealizmu w literaturze i sztuce, podjęciem próby
rozprawienia się fizycznego lub przynajmniej administracyjnego z
Kościołem.
Żołnierze “wyklęci” okazali się więc w
wiernym tego słowa znaczeniu katechonami, ponieważ powstrzymali, to
znaczy odwlekli na kilka lat ten proces, a tych kilka lat okazało się
bezcennych, bo straty duchowe, moralne i materialne poniesione w
pierwszej połowie lat 50. były mimo wszystko mniejsze, niż byłyby, gdyby
pełna sowietyzacja zaczęła się wcześniej. Można ich porównać do
meksykańskich bojowników “tej drugiej” (la segunda) cristiady z lat 30.,
też beznadziejnej z wojskowego punktu widzenia, ale dzięki której reżim
masoński musiał przywrócić choćby elementarną wolność (kultu)
Kościołowi i ograniczyć “edukację socjalistyczną” (czytaj: ateizację).
Profesor Jacek Bartyzel
Za: http://myslkonserwatywna.pl/katechonicznosc-polskiej-kontrrewolucji-po-1945-r/