W nocy błękitnej, w gwiaździstej nocy
Byłem przed laty młody, kwitnący.
Nieubłaganie, niepowstrzymanie
Wszystko minęło w dali, w tumanie…
Serce ostygło, oczy przekwitły
(Sergiusz Jesienin)
29 grudnia 2015 roku minęła dziesiąta rocznica śmierci pułkownika
Piotra Chateau-Joberta. Postać ta zapewne nie jest w Polsce znana nawet w
kręgach politycznej prawicy czy badaczy najnowszej historii Francji.
Cóż, nie jest to aż tak niezwykłe – ostatecznie przecież życie
Chateau-Joberta nie zmieniło biegu dziejów, przynajmniej nie samo w
sobie, wzięte z osobna.
Pułkownik Chateau-Jobert – alias „Conan” – był jednak przez całe
swoje dorosłe życie częścią większych ruchów, wydarzeń i idei, a te jak
najbardziej wstrząsnęły historią. Był zresztą osobowością nietuzinkową,
także – a może w szczególności – na tle Organizacji Tajnej Armii, do
której zgłosił akces, gdy ta rozpoczęła swoją trudną, bolesną i poniekąd
też obłędną walkę o ocalenie francuskości Algierii Francuskiej.
Chateau-Jobert przeżył na tym padole 94 lata. Z tego okresu
działalność w ramach Organizacji Tajnej Armii (OAS) to mały wycinek,
dwa, może trzy lata (trochę więcej, jeśli doliczyć okres pobytu poza
granicami ojczyzny, a to z powodu wyroku śmierci, jaki zaocznie nań
wydano). A jednak wydaje się, że to właśnie OAS – bardziej może nawet
niż walka w gaullistowskich siłach Wolnej Francji i bardziej niż
dowodzenie spadochroniarzami w Indochinach czy podczas kryzysu sueskiego
– można postrzegać jako najważniejszy, przełomowy czas w życiu tego
człowieka.
Twarzy OAS było wiele. Roger Degueldre, szef tyleż legendarnego, co i
brutalnego Komando Delta, został przez kogoś opisany (chyba trafnie)
jako człowiek cechujący się pierwotnymi instynktami i lojalnością.
Nie był ideologiem, a raczej zawodowcem trzymającym się złożonej
przysięgi – w taki sposób, w jaki uważał za słuszne. Może nawet za
wszelką cenę – przy czym mamy tu na myśli zarówno cenę zapłaconą
ostatecznie przez niego, jak i tę, która przypadła w udziale licznym
ofiarom Delty, niekiedy być może dobieranym pochopnie.
Jan Maria Bastien-Thiry – słynny „Didier” z zamachu w Petit-Clamart.
Oto ideowiec o chłopięcej, sympatycznej twarzy i spojrzeniu, w którym
zdaje się przebijać jakaś nieokreślona zaduma. To oblicze zupełnie inne
niż u Degueldre’a, który mógłby grać rolę komandosa-twardziela w
hollywoodzkim filmie wojennym (ale nie musiał nikogo grać – był kimś
takim w prawdziwym życiu). Bastien-Thiry prezentuje się też diametralnie
inaczej niż Jerzy Watin z jego oddziału szturmowego. Watina zwano
„Kulawym”, ale równie dobrze mógłby występować jako „Brzydki”, co staje
się zrozumiałe, gdy spojrzy się na jego szeroką szczękę, gęste brwi i
złowrogie wejrzenie. „Kulawy” jeszcze po wielu latach ochoczo
fotografował się w Ameryce Południowej z rozrysowanymi planami zamachu i
symbolicznie potarganymi fotografiami gen. Karola de Gaulle’a,
deklarując, że żałuje tylko niepowodzenia operacji.
Ale Bastien-Thiry to również fanatyk, choć powodowany raczej
głębokim, bardzo elementarnym poczuciem sprawiedliwości niźli personalną
złością. Jest namiętny na zimno (jak Bolesław Piasecki według
Wasiutyńskiego), planując kolejne zamachy po niepowodzeniu pierwszego –
nawet w celi śmierci. Jest przy tym żarliwie wierzący i nie waha się w
roku 1962, w apogeum XX stulecia, przywoływać tomistycznych argumentów
na temat dopuszczalności tyranobójstwa, co do których można by sądzić,
że przechowały się jedynie w głębinach myśli hiszpańskich karlistów, a
to i tak tylko teoretycznie. Bastien-Thiry jawi się tu jako człowiek z
innego czasu, zagubiony błędny rycerz, chłopiec na wyprawie o uratowanie
xiężniczki.
Albert Spaggiari – to co prawda postać, która w OAS sytuowała się
raczej na uboczu, ale zarazem człowiek, który wsławił się w następnej
dekadzie napadem (tzw. skokiem stulecia) na bank Société Générale w
Nicei (rzecz była przynajmniej trzy razy przenoszona na kinowy ekran).
Ba, Spaggiari popisał się też brawurową ucieczką z gmachu sądu, eskapadą
do Ameryki Południowej, graniem na nosie francuskiej policji przez
długie lata, jak też wzięciem ślubu kościelnego przy asyście nie kogo
innego, jak x. Filipa Laguerie SSPX. Był więc Spaggiari (którego słynnej
akcji przyświecało motto Bez nienawiści, bez przemocy, bez broni)
wcieleniem archetypu złodzieja – zawadiaki, włamywacza – dżentelmena,
który może drażnić, ale równocześnie staje się obiektem sympatii. Z
drugiej strony, są i tacy, którzy doszukują się w skoku na Société
Générale drugiego dna. Jeden z internetowych autorów pozwolił sobie
nawet na taki komentarz: Oto jak francuska opinia publiczna wciąż
postrzega Spaggiariego – trochę jako komedianta, trochę jako śmiałego
złodzieja. W rzeczywistości był politycznym ekstremistą na wojnie z
nowoczesnym społeczeństwem, gotowym do sfinansowania tej wojny poprzez
przestępstwo.
OAS miała także wiele innych twarzy. Generałowie tacy jak Salan czy
Jouhaud to wojskowi, dla których głównym wątkiem była chęć ochrony
imperium zbudowanego mozolnie przez Francję w ciągu wieków. W pewnym
sensie byli – lub mogli być – prawicowi (choć Salan w swoim czasie był
socjalistą, a podobno nawet masonem), ale nie to było kluczem.
Postrzegali siebie raczej jako strażników pewnego etosu imperialnego –
koncepcji Francji wielu ras, kultur i narodów, z dominującą pozycją
metropolii, ale bez pogardy dla ludów tubylczych, które miały być
traktowane raczej w sposób paternalistyczny, w każdym razie, dopóki
pozostawały lojalne.
To trochę paradoxalne, bo przecież właśnie OAS uchodzi powszechnie za
organizację nacjonalistyczną, by nie rzec – „skrajnie
nacjonalistyczną”. Tymczasem okazuje się, że to właśnie koncepcja narodu
forsowana przez generała de Gaulle’a była znacznie bardziej
nacjonalistyczna, bo stawiająca na jednolity etnicznie, kulturowo i
religijnie naród francuski, skoncentrowany na swojej działce (tj. na
Francji kontynentalnej). W tej sytuacji bojowcy OAS jawili się jako
postaci anachroniczne, zgoła archaiczne, nierozpoznające ducha czasów.
Chateau-Jobert należał do tych członków OAS, którzy reprezentowali
bardzo konkretną formację ideową – czy wręcz doktrynę. Nie było to wcale
takie oczywiste, biorąc pod uwagę, że w OAS skupiały się rozmaite nurty
bardzo szeroko pojętej prawicy – od chadeków (jak G. Bidault) po
narodowych rewolucjonistów (D. Venner, J.J. Susini). Po drodze byli
różnego sortu konserwatyści, faszyści, legitymiści, ale także – jeśli
chodzi o samą Algierię – masy pieds-noir, kolonów, czyli francuskich osadników, od roku 1830 mieszkających w Oranie, Algierze czy Konstantynie.
Wracając do Chateau-Joberta, to idea, którą proponował, została później wyłożona przezeń w kilku xiążkach, m.in. w Doktrynie akcji kontrrewolucyjnej czy Głosie kraju prawdziwego. Nie twierdzimy przy tym, że koncepcje tego ostatniego rycerza kontrrewolucji
(określenie pana prof. Jacka Bartyzela) były specjalnie oryginalne.
Wydaje się, że opierały się na znanych motywach – takich jak katolicka
nauka społeczna papieży, nacjonalizm integralny w typie Maurrasa czy
korporacjonizm gospodarczy. Do tego naturalnie dochodziły też
specyficzne warunki okresu zimnej wojny – czyli widmo komunizmu, nie
tyle majaczące, ile wręcz straszące dniem i nocą. W tym aspekcie myśl
Chateau-Joberta była nie tylko kontrrewolucyjna w sensie czystej
doktryny, ale również w odniesieniu do praktycznych technik zwalczania
lewicowej guerilli, partyzantki i terroryzmu, pod które to określenia swobodnie podpadał choćby algierski Front Wyzwolenia Narodowego.
Prawdą jest jednak też i to, że to samo można powiedzieć o OAS. Ale
to akurat żadna tajemnica. Tak jak niemiecki Wehrwolf próbował
(nieudolnie zresztą) wzorować się na strukturze i koncepcji państwa
podziemnego opracowanej przez Armię Krajową – tak OAS postanowiła
kopiować rozwiązania FLN. Oficerowie, którzy zgromadzili się w
Organizacji, mieli już zresztą pewne doświadczenie w tego typu
działalności. Oto bowiem już w latach pięćdziesiątych teoretycy (i
praktycy) francuskiej wojskowości (tacy jak choćby legendarny Roger
Trinquier) zmuszeni byli zastanowić się nad tym, jak pokonać wroga,
który ani myśli kulturalnie umówić się na bitwę „jutro, po szkole, w
piaskownicy, bez teczek” – a zamiast tego stosuje ataki terrorystyczne,
skrytobójstwa, terror wobec ludności cywilnej, tortury czy groźby.
Z grubsza odpowiedź, jaką dał Trinquier (i nie tylko on), była taka,
że trzeba dostosować swe własne działania do tego, co „proponują”
terroryści. To właśnie nowoczesna wojna, modern warfare (by
użyć określenia, które jest anglojęzycznym tłumaczeniem xiążki
Trinquiera). W tej wojnie areną nie są pola bitewne, na których
dokonywałoby się manewrów stutysięcznych mas. Przeciwnie, tu areną mogą
być kawiarnie, szkoły, mieszkania prywatne, małe wioski, górskie
kryjówki. Protagoniści to zdeterminowane jednostki, niewielkie grupy
będące częścią większych siatek. Zanika rozróżnienie na żołnierzy i
cywili – przeciwnik może rano być ideologiem piszącym artykuły do
propagandowych czasopism, w ciągu dnia niepozornym mieszkańcem miasta, a
wieczorem terrorystą podkładającym bomby.
OAS skorzystała z tego podejścia i rozwinęła je w sposób tyleż
twórczy, co i desperacki. Tym należy tłumaczyć to, że obiektem ataków
Organizacji stali się już nie tylko autentyczni, aktywni bojownicy FLN
(czy uzbrojeni funkcjonariusze państwa francuskiego), ale też
proniepodległościowi czy po prostu lewicowi dziennikarze, myśliciele,
propagandyści i nauczyciele (casus sześciu nauczycieli rozstrzelanych przez OAS 15 marca 1962 roku; wśród nich był m.in. pisarz Mouloud Feraoun).
W ostateczności, jak się wydaje na podstawie dostępnych źródeł, OAS
sięgała też po „czysty” terror, tzn. skierowany w stronę osób
przypadkowych, niezaangażowanych, w szczególności muzułmanów (ostrzały
dzielnic, samochody pułapki). Tego typu działania, będące działaniami
równocześnie rozpaczliwymi i cynicznymi (bo obliczonymi na eskalację
napięcia i chaosu), trudno oczywiście usprawiedliwiać na gruncie etyki
katolickiej (i nie tylko). Możemy jednak wrócić do kwestii pozostałych
ataków.
Otóż w naszym kraju wszyscy dobrze pamiętamy, że ofiarami wyroków
Polskiego Państwa Podziemnego były nie tylko osoby bezpośrednio i
zbrojnie zaangażowane w walkę z Armią Krajową (i Polakami ogólnie), jak
np. gestapowcy, SS-mani czy żołnierze Wehrmachtu. W istocie surowe
wyroki ferowano także w przypadku wszelkiej maści kolaborantów
(szmalcowników, propagandzistów, donosicieli) – i były to zapewne wyroki
nieproporcjonalnie ostre w stosunku do tych, jakie mogłyby zostać
wydane przed wojną w podobnych sytuacjach. Dlaczego? Dlatego, że
sytuacja była extremalna, zmuszała do dokonywania prostych rozróżnień,
do trzymania dyscypliny wyjątkowo ścisłej. Co więcej, koncepcja
wysługiwania się okupacyjnej armii niemieckiej – z jakichkolwiek powodów
– nie była czymś, co PPP mogłoby traktować jako „jeden z możliwych
poglądów” czy „temat pod dyskusję”. Przeciwnie, wszelkie tego typu
działania traktowane były po prostu jako zdrada, z całym – potężnym
przecież – bagażem, jaki niesie ze sobą to słowo.
Otóż analogicznie było w przypadku OAS. Z perspektywy ludzi
zaangażowanych w tę formację akceptacja niepodległości Algierii
(przynajmniej w wydaniu forsowanym przez komunistyczno-muzułmański FLN,
akceptowanym zarazem przez de Gaulle’a) nie była jakąś opcją mieszczącą
się w „dyskursie”, ale po prostu zjawiskiem krańcowo niedopuszczalnym,
niwelującym integralność państwa francuskiego, a do tego powiązanym ze
światowym komunizmem. W tej optyce ktoś, kto dobrowolnie wybierał tę
właśnie stronę i służył jej – choćby słowem czy piórem – stawał się
wyklęty, obciążony infamią. Nie zawsze z powodu bezpośredniej
szkodliwości swoich działań, ale z powodu zasady ogólnej.
Tym można tłumaczyć także zamach na bankiera Henryka Lafonda,
zrealizowany w okolicznościach trochę mglistych. Z jednej strony OAS
była zirytowana tym, że Lafond – katolicki, prawicowy biznesmen –
nieoczekiwanie ogłosił się zwolennikiem niepodległości Algierii, a do
tego (jak twierdzono) opłacał się rozmaitym partiom i organizacjom, w
tym lewicowym. Z drugiej strony było też tak, że Lafond nie zechciał
świadczyć na korzyść Jana Marii Bastien-Thiry’ego podczas jego procesu.
Nie podziałały dwie groźby wysłane przez Organizację, zatem został
wykonany wyrok.
Wykonawcą był niemający nawet 30 lat Jan de Brem – gorliwy
prawicowiec, katolik i żołnierz. Takich jak on było więcej, by wspomnieć
choćby Chateau-Joberta (u którego de Brem był adiutantem) czy kapitan
Filip Le Pivain, który – jak podaje brat Franciszek Maria od Aniołów w
swej xiążce – zginął z różańcem w ręku od kuli wystrzelonej przez
policjanta tłumiącego zamieszki.
Nawiasem mówiąc, tenże kapitan Le Pivain wykonał – nieco podobnie jak
de Brem – wyroki śmierci na „odstępcach”, tj. na Michale Leroyu i
Renacie Villardzie (niektóre źródła podają, że udział w tych egzekucjach
brał również Degueldre). Leroy był działaczem radykalnego ugrupowania
nacjonalistycznego Jeune Nation (Młody Naród), Villard dowodził
natomiast formacją France-Résurrection, jak najbardziej związaną ze
sprawą Algierii Francuskiej. A jednak część osób w obrębie OAS – w
szczególności żyjący jeszcze Jan Jakub Susini, któremu przypisuje się
wydanie ostatecznego rozkazu fizycznej eliminacji obu aktywistów –
uznała, że Leroy i Villard prowadzili niedopuszczalne, kompromisowe
rozmowy z rządem, mające rzekomo wygenerować jakieś połowiczne
rozwiązanie problemu algierskiego (w formie podziału terytorium). Dla
niektórych ludzi w OAS wniosek był oczywisty: to zdrada i działanie na
szkodę tak OAS, jak i całej (szeroko pojętej) sprawy. Dla niektórych, bo
godne uwagi jest to, że od zabójstwa Leroya i Villarda odcinał się
Salan, który po latach zapewniał, że Villard lojalnie służył Algierii
Francuskiej i nigdy nie był zdrajcą.
Co nam to przypomina? Cóż, znowu można się odwołać do rodzimego
podziemia okresu drugiej wojny światowej, przy czym mamy tu na myśli
zarówno AK, jak i Narodowe Siły Zbrojne (wraz z formacjami
poprzedzającymi, jak Związek Jaszczurczy czy Narodowa Organizacja
Wojskowa) czy inne formacje, z lewicowymi włącznie. Nie jest żadną
tajemnicą, że także i w tym środowisku dochodziło do brutalnych
porachunków, by wspomnieć tylko egzekucje dokonane na Ludwiku Widerszalu
i Jerzym Makowieckim w obrębie AK (a następnie na ich egzekutorze,
Andrzeju Popławskim ps. „Sudeczko”). Inny przykład to śmierć Stanisława
Nakoniecznikoffa-Klukowskiego, zlikwidowanego w ramach porachunków
wewnątrz NSZ. Co więcej, w niektórych przypadkach dochodziło
prawdopodobnie do ewidentnych pomyłek, nie mówiąc już o
niewspółmierności ferowanych wyroków do prawdziwych czy rzekomych
przewin.
Można takie bratobójcze konflikty (czy w AK, czy w OAS) uznać za
przejaw megalomanii sprawców, za tragiczny skutek manii na punkcie
zdrady, za dowód na bezsens obsesji ideowej nieskazitelności, ale mimo
wszystko pozostaje także odmienny punkt widzenia. Znów wracamy do tego,
że w skrajnych sytuacjach postawy i decyzje w naturalny sposób się
polaryzują. Zdrada – choćby potencjalna, choćby „częściowa” (ale czy
można częściowo zdradzić? – częściowo to można być w ciąży, chciałoby
się rzec złośliwie) – jest dla organizacji zagrożeniem na tyle poważnym,
że musi być eliminowana bezwzględnie. Nie zmienia to zresztą faktu, że
chyba nigdzie nie ma tylu rozłamów, tylu samozwańczych wodzów i działań
na własną rękę, co w organizacjach partyzanckich, terrorystycznych i
ogólnie podziemnych. Nic dziwnego, skoro ponad legalizmem (o ile w ogóle
funkcjonuje jakiś organ, który mógłby być depozytariuszem legalności)
staje czystość ideowa, a nikt nie narzeka na jej brak – u siebie samego,
rzecz jasna (podobnie jak nikt nie uważa, by brakowało mu rozumu).
Naturalnie zdajemy sobie sprawę z tego, że formalnie błędny (na
gruncie logiki) byłby argument, iż działania OAS były (choćby tylko co
do zasady) uprawnione, ponieważ brali w nich udział gorliwi katolicy. Z
drugiej strony, prawdziwe życie nigdy nie opiera się jedynie na prostych
tautologiach logicznych, ale też i na całej masie argumentów zawodnych,
które zresztą logicy też próbują formalizować. A zatem fakt, że
porządni, wykształceni, dobrze uformowani ludzie byli gotowi angażować
się w OAS może być pewną przesłanką co do tego, że działania te mogły
cieszyć się aprobatą czy choćby akceptacją ich spowiedników czy
przewodników duchowych. Trudno sądzić, by ówczesny katolik o
konserwatywnych inklinacjach, oficer i człowiek świadomy, pociągał za
spust w sposób zupełnie bezreflexyjny, kierując się jedynie młodzieńczym
porywem serca. A przynajmniej – by każdy przypadek był taki.
Byli zresztą xięża, jak słynny ojciec Jerzy de Nantes czy x. Jerzy Grasset (tu i ówdzie zwany nawet kapelanem OAS),
którzy wprost opowiadali się nie tylko po stronie ideału Algierii
Francuskiej, ale i po stronie OAS – nawet jeśli o. de Nantes odżegnywał
się od tych aktów przemocy, dla których nie było dostatecznego
uzasadnienia.
Ogólnie jednak OAS była dość osamotniona w swojej walce. Cała ta
sprawa miała zresztą w sobie jakiś klimat zachodzącego słońca i
kończącego się dnia. Oto bowiem niespełna dziesięć lat wcześniej
Francuzi zrezygnowali z obecności w Indochinach, porzucając tamtejszych
swoich sprzymierzeńców, a w szczególności katolików. Dla ludzi takich
jak Salan czy Chateau-Jobert była to hańba, którą jednak wówczas jeszcze
znieśli, przełknęli z niekłamaną goryczą. Nie chcieli jednak tej
porażki powtarzać w Algierii, na co dodatkowy wpływ miały dwa fakty. Po
pierwsze Algieria traktowana była jako część Francji, nie jako kolonia
(ten argument był nader często używany w propagandzie OAS), po drugie
FLN został właściwie rozbity i przynajmniej w teorii było możliwe
(przynajmniej przy użyciu dostatecznej siły) utrzymanie francuskiego
panowania. Jak długo? Tego nikt nie wie.
Ludwik Marton, Węgier biorący udział w zamachu na de Gaulle’a w Petit
Clamart, przyznawał, że złość na generała nie byłaby tak duża, gdyby
potrafił choćby i zrezygnować z Algierii – ale w sposób płynny,
stopniowy, bezbolesny i rozsądny. De Gaulle wybrał jednak cięcie, które
okazało się nader bolesne – biorąc pod uwagę masakry, jakich FLN
dokonywał na pieds-noirs, a jeszcze bardziej na harkis,
czyli członkach oddziałów algierskich, wcześniej walczących po stronie
Francji. Co gorsza, stroną do negocjacji był dlań właśnie FLN, czyli
lewicowi terroryści, a nie jakakolwiek inna formacja, która być może
lepiej reprezentowałaby ludność tubylczą czy też ogół ludności.
Wreszcie, last but not least, de Gaulle był traktowany przez
OAS jako zdrajca, bo faktycznie zdradził. Jest znaną rzeczą to, że to
właśnie wojskowi tacy jak Salan pomogli mu w przejęciu władzy we
Francji, ponieważ liczyli m.in. na to, że upora się z Algierią. Mało
tego: pozwalał im tak myśleć i czynił w tym kierunku pewne gesty. To, co
stało się później, musiało być szokiem dla kolonów z Oranu, ale i dla
oficerów – szczególnie że niektórzy z nich (jak Chateau-Jobert czy
Salan) byli z de Gaulle’em jeszcze od czasów Wolnej Francji i
Résistance.
I to właśnie nie kto inny, jak sam de Gaulle nauczył ich, że w
sytuacji skrajnej, w sytuacji powszechnej zdrady, w konieczności
ratowania kraju można sprzeciwić się oficjalnym zwierzchnościom cywilnym
i wojskowym w imię wyższych, podstawowych wartości. OAS zresztą,
poniekąd trochę złośliwie, intensywnie nawiązywała w swojej propagandzie
do wzorców zaczerpniętych z Résistance, począwszy od samej nazwy
ugrupowania (Tajna Armia to przecież właśnie armia francuskiego
podziemia). Podobnie Conseil national de la Résistance (CNR) – cywilne,
quasi-rządowe ramię OAS – przyjęła czy wręcz przejęła nazwę Narodowej
Rady Ruchu Oporu, ukonstytuowanej w roku 1943.
De Gaulle został zaatakowany własną bronią, ale tym razem nie był
skory do przyznania OAS jakiejś racji. Przeciwnie, był raczej wściekły
na zbuntowanych oficerów – nie tylko dlatego, że poczuł się dotknięty
ich brakiem lojalności wobec niego jako osoby, lecz także (nie
odmawiajmy mu tego) z powodów politycznych, ideologicznych. De Gaulle
sądził po prostu, że Francja nie potrzebuje już Algierii, że nie jest w
stanie jej utrzymać, że nie jest w stanie funkcjonować dłużej jako
imperium z terenami zamorskimi, że musi skupić się na swoich sprawach. O
tym już zresztą mówiliśmy. Problem w tym – co też wspomnieliśmy – że z
tego klinczu wyszedł w wyjątkowo złym stylu.
Trzeba wreszcie uwzględnić to, że z perspektywy ówczesnej prawicy
francuskiej sprawa Algierii była nie tylko kwestią kolonialną, ale
elementem szerszej układanki geopolitycznej i ideologicznej, włącznie z
niemal apokaliptyczną konfrontacją na linii Rewolucja (ZSRS, Chiny,
komunizm) – Kontrrewolucja (do której niestety, siłą rzeczy, trzeba było
włączyć demoliberalny Zachód czy Stany Zjednoczone z rozmaitymi tego
brzydkimi konsekwencjami, por. Operacja Gladio). Tak czy inaczej, dziś
wiemy, że wojna atomowa nie wybuchła, Związek Sowiecki się rozpadł, a
komunizm w ścisłym tego słowa znaczeniu po roku 1945 nie opanował państw
Zachodniej Europy (np. komuniści nie przejęli władzy we Francji czy
Hiszpaniach).
W roku 1962 nie było to takie oczywiste. Nie było to oczywiste w
czasie wojny w Korei i wojny (amerykańskiej) w Wietnamie, w czasie walk z
lewicową guerillą w Argentynie doby junty gen. Jerzego Videli,
w czasie przewrotu gen. Augusta Pinocheta i w wielu innych momentach.
Dla ludzi z OAS była to – tak przynajmniej można wnosić, znając
mentalność niektórych z nich – prosta droga: dzisiaj Oran, Algier i
Konstantyna w rękach FLN, jutro Francja w rękach komunistów, kołchozy w
Prowansji, łagry w Normandii (na przykład). W takim układzie konflikt
nabierał dodatkowego znaczenia i wyższej rangi, a odpowiedzialność de
Gaulle’a stawała się jeszcze większa.
Inną kwestią jest to, że o ile obrona Algierii Francuskiej, a
następnie działania sabotażowe na jej terenie (mające już tylko utrudnić
rozwój nowemu państwu, które zresztą wkrótce samo pogrążyło się we
własnych konfliktach) – to coś, co można zrozumieć i nawet zaakceptować,
o tyle same ataki na de Gaulle’a grzeszyły brakiem roztropności. Dziś
trudno uwierzyć, że ktoś – jak Bastien-Thiry i jego ludzie – mógł w roku
1962 naprawdę wierzyć, że eliminacja generała doprowadzi do przejęcia
władzy przez imperialnie nastawioną prawicę, w szczególności zaś, że
jakiekolwiek znaczenie w ewentualnych przetasowaniach miałaby OAS-owska
Narodowa Rada Ruchu Oporu. Wystarczy wziąć pod uwagę fakt, jak wątłe
było poparcie dla OAS i sprawy Algierii we Francji kontynentalnej, tj. w
metropolii – i zarazem, jak silne były wpływy lewicy wszelkiego
rodzaju, włącznie z komunistami.
To może przykre, ale z perspektywy ówczesnego antykomunisty, nawet
zaangażowanego w OAS, z perspektywy jego dobrze pojętego interesu, rządy
de Gaulle’a same w sobie były czymś lepszym niż możliwa alternatywa. O
ile bowiem walka w obronie Algierii miała pewien sens (przynajmniej jako
samoobrona wspólnoty kolonistów), o tyle pozbawienie gaullizmu jego
głowy nie musiało być korzystne. Wbrew pozorom nie jest to tak niezwykła
sytuacja – po raz kolejny można tu przywołać kwestię polską okresu
drugiej wojny światowej. Zwalczanie przejawów okupacji niemieckiej było
oczywiście słuszne i pożyteczne, ale już przedwczesna śmierć Adolfa
Hitlera w wyniku zamachu (np. w tym, którego dokonał płk Mikołaj hr. von
Stauffenberg) byłaby z perspektywy polskich interesów zjawiskiem
negatywnym (ponieważ być może umożliwiłaby Niemcom zawarcie
separatystycznego pokoju z państwami zachodnimi, podczas gdy dla nas
korzystniejsze było wykrwawienie się Rzeszy, do czego nieuchronnie
prowadził ją Hitler).
Naturalnie analogia nie jest pełna – nie tylko dlatego, że de Gaulle
był oczywiście postacią, którą trudno byłoby porównywać z monstrum takim
jak Hitler, ale też dlatego, że we Francji chodziło nie o wykrwawienie
się reżimu gaullistowskiego, ale raczej o pełnienie przezeń – siłą
rzeczy – roli katechonicznej. De Gaulle był jaki był, mówiąc
kolokwialnie, ale stanowił jakąś centroprawicową zaporę przed
komunizmem.
Dzisiaj jednak to już przeszłość. Romantyczny czar „błękitnych nocy”
(takim mianem francuska prasa określała serie nocnych zamachów bombowych
OAS) przeminął, wybrzmiała Operacja Rock and Roll (120
explozji w ciągu dwóch godzin w marcu 1962 roku), a Algierię Francuską
czy OAS opiewają już tylko starzejący się nostalgicy w rodzaju
pieśniarza Jana Pacyfika Mefreta. Za generałem Marcelim Bigeardem (który
brał udział w wojnie algierskiej lat pięćdziesiątych, ale do OAS nie
przystąpił) można tylko westchnąć: Adieu, ma France.