W odniesieniu do monarchizmu istnieje szczególne nieporozumienie,
które zresztą w pewnej mierze jest winą samych monarchistów. Zdarza się
im bowiem rdzeń swoich przekonań prezentować w sposób przesadnie
uproszczony, skrótowy czy skrajny – to zaś wynikać może zarówno z
lenistwa, jak i z zamiłowania do ostentacyjnej prowokacji.
W czym rzecz? Chodzi o sprawę fundamentalną, a mianowicie o stosunek
do demokracji. Ten jest oczywiście u monarchistów (jak też u innych
rzeczników jakkolwiek pojętego autorytaryzmu) zasadniczo negatywny. Co
to jednak tak naprawdę znaczy?
Wydaje się, że ów antydemokratyzm przejawia się na dwóch
płaszczyznach. Po pierwsze, jest to pogląd, w myśl którego ustrojem
państwa na szczeblu centralnym nie powinna być demokracja – pojęta jako
gra stronnictw politycznych, rywalizujących o głosy masy
równouprawnionych wyborców po to, by swoimi ludźmi obsadzić takie
instytucje jak parlament (wewnętrznie też kierujący się regułami
demokratycznymi) czy rząd. Z perspektywy monarchistycznej tak pojętą
demokrację odrzuca się z założenia, nawet jeśli nie przyjmuje ona
współczesnej formy socjalliberalnej, lecz jej spektrum ideologiczne jest
w jakiś sposób ograniczone.
Dlaczego monarchizm odrzuca demokrację – lub raczej: dlaczego ktoś
uznaje, że monarchia jest od niej lepsza? To już inna sprawa. Ten krótki
felieton nie został pomyślany jako dziełko z zakresu apologetyki
monarchistycznej, tak więc uchylimy się od odpowiedzi na postawione
pytanie. Wróćmy zamiast tego do głównego wątku.
Otóż: po drugie, antydemokratyzm monarchistów oznacza, że nie
zgadzają się oni, iżby demokracja (rozumiana jako wola większości,
wyłaniana w drodze głosowania) miała stanowić uniwersalną, wszechobecną
regułę zarządzania, obejmującą zawsze i wszędzie wszystkie ciała
polityczne czy tym bardziej wszystkie wspólnoty. Nie udziela się więc
zgody na kult woli większości czy demokratycznych procedur głosowania.
Prawdopodobnie w tych dwóch równolegle biegnących wątkach wyczerpuje
się zasadnicze podsumowanie antydemokratyzmu monarchistów. Wypada jednak
pokusić się jeszcze o odrobinę apofatyki. Czym zatem antydemokratyzm
nie jest?
Cóż, to że odrzuca się demokrację jako całościowy ustrój państwa oraz
nie uznaje się uniwersalności reguł demokratycznych, nie oznacza wcale,
że całkowicie neguje się głosowanie jako metodę podejmowania decyzji w
obrębie grupy. Nikt poważny nie uważa też, że należy zawsze i wszędzie
pomijać czy traktować obojętnie (a tym bardziej – wrogo) wolę każdej
większości.
Nie jest więc tak, mówiąc obrazowo, że dziesięciu wesołych
monarchistów próbujących ustalić, do którego lokalu wybrać się na piwo
czy kawę, programowo odrzuca możliwość rozwiązania tego dylematu poprzez
głosowanie. To oczywiście przykład bardzo przyziemny i nieledwie
groteskowy, ale oczywiście ten sposób myślenia przenosi się też na inne,
wyższe płaszczyzny. Otóż nie ma wcale konieczności, by wszystkie
poziomy życia społecznego przekształcać na modłę monarchiczną – jeżeli
rozumieć przez to przekształcanie każdej wspólnoty (rodziny, gminy,
miasta, organizacji, firmy) w jakieś „małe królestwo”.
To znaczy: nijak z monarchizmu, w szczególności z monarchizmu
legitymistycznego w dojrzałej postaci (typowej dla Francji czy
hiszpańskiego karlizmu), nie wynika, że np. sołtys wsi ma być narzucany
przez władzę centralną i cieszyć się na swoim terenie prerogatywami
będącymi jakąś „lokalizacją” (jak powiedziałby matematyk) prerogatyw
królewskich. Tym bardziej niedorzeczne byłoby żądanie, aby funkcja
sołtysa, wójta czy burmistrza była nie tylko niewybieralna, ale i
dziedziczna – wyłącznie po to, by utrzeć nosa procedurze demokratycznej.
Ktoś mógłby wzruszyć ramionami i powiedzieć, że wyjaśniając tak
elementarne sprawy, wyważamy szeroko otwarte drzwi bądź też zwalczamy
chochoły tak słabe, że budzące bardziej litość niźli bitewny zapał. To
jednak nie do końca prawda – bo przecież w praktyce, kiedy z rojalizmem
wychodzi się „na zewnątrz”, nierzadko spotkać można się z
przeświadczeniem, że w monarchii chodzi właśnie o despocję, skrajny
centralizm i eliminację każdego „sprawdzam”, które angażowałoby w
jakimkolwiek sensie głos ludu.
Tak jednak nie jest. W gruncie rzeczy można sobie wyobrazić ustrój
monarchiczny (z królem u szczytu, z podkreśleniem sakralnego wymiaru
jego panowania itd.), w którym cała gama spraw – politycznych i innych –
rozwiązywana jest przez jakiś rodzaj głosowania czy też np. aklamację.
Taki udział ludzi w rządzeniu nie będzie niczym złym czy zaskakującym
choćby wszędzie tam, gdzie głosujący są sobie – przynajmniej na tej
płaszczyźnie, której dotyczą wybory – autentycznie równi.
Naturalnie monarchista m.in. dlatego jest przeciwny całościowej
demokracji, ponieważ uważa, że ludzie wzięci wszyscy razem (jako cały
naród czy społeczeństwo) nie są równi i jednakowo kompetentni, a poza
tym istnieją pewne fundamentalne, nienaruszalne normy, których nie wolno
poddawać pod osąd większości. Niemniej jednak nic nie stoi na
przeszkodzie, by o swoich sprawach decydowali w sposób demokratyczny
(czy to poprzez bezpośrednie referenda, czy to w formie
przedstawicielskiej) członkowie relatywnie małych grup lokalnych,
etnicznych czy zawodowych. Nic nie stoi na przeszkodzie, by w drodze
głosowania rozwiązywać rozmaite czysto „techniczne” kwestie, w rodzaju
tego, jak spożytkować część funduszy gminnych lub jakie normy i zasady
wprowadzić w obrębie cechu (gdybyśmy mieli system korporacyjny, jak w
Portugalii za czasów Antoniego Salazara). Tym bardziej argumentem za tak
pojętą „demokracją” może być to, iż w danej społeczności jest ona od
dawna przyjętym, akceptowanym, dobrze rozumianym i dobrze się
sprawdzającym sposobem rządzenia. Ba, na tej podstawie musimy przyznać –
wbrew być może jakiejś quasi-hiper-ortodoksji monarchistycznej – że
sporadycznie istnieją nawet całe państwa i narody, w których
autentycznie tradycyjna, „legitymistyczna” forma władzy po prostu nie ma
charakteru monarchii. Instalowanie tam na siłę wziętego znikąd króla
byłoby aktem rewolucyjnym i zapewne niecelowym.
Wróćmy jednak do monarchii i tego, czy na jej gruncie można w
ograniczonym zakresie implementować swoiście pojętą demokrację (przez co
w żadnym razie nie rozumiemy „koronowanej demokracji” w stylu
współczesnej Wielkiej Brytanii lub Norwegii). Otóż w gruncie rzeczy
współudział szerokich mas w rządzeniu zawsze był obecny w europejskich,
chrześcijańskich królestwach. Oczywiście niekoniecznie był to głos
decyzyjny (mógł być jedynie doradczy) i niekoniecznie dotyczył on
wszystkich możliwych spraw państwa (był raczej ograniczony do
niektórych, zwłaszcza charakterystycznych dla danego regionu czy stanu) –
ale też niczego takiego tu nie obiecujemy i nie uważamy za nieodzowne.
Mało tego: trudno wręcz wyobrazić sobie ustrój, w którym faktycznie
wszystkim w dowolny sposób rządzi jedna osoba, zwana królem, faraonem
czy jakkolwiek inaczej. Już sama ograniczoność ludzkich możliwości
implikuje obecność doradców, urzędników, pomocników, ministrów itd. Ci z
kolei w naturalny sposób tworzą frakcje i koterie, niezależnie od tego,
jak monolityczny byłby system w swych zewnętrznych pozorach.
Rzecz jasna, nie twierdzimy tu, że dworskie intrygi albo lokalne
separatyzmy mają stanowić jakąś namiastkę udziału we władzy kogoś innego
niż samego tylko króla. W istocie jakaś forma ograniczonego pluralizmu i
wpływu rządzonych na proces rządzenia jest czymś zdrowym dla
społeczeństwa. Z jednej strony uczy aktywności, która może się okazać
szczególnie korzystna w chwilach ciężkich dla wspólnoty (np. podczas
okupacji), z drugiej – daje poddanym pewne poczucie kontroli nad
sytuacją, częściową gwarancję tego, że nie są jedynie bezwolnymi
elementami w układance rozgrywanej przez despotów. Taki ograniczony
pluralizm (rozumiemy przez to i element współrządzenia, i pewien zakres
dyskusji na tematy publiczne) ogranicza też ryzyko typowe dla systemów
despotycznych i całkowicie monoideowych. Chodzi o ryzyko nieufności
społeczeństwa względem władzy według następującego sposobu myślenia:
„skoro o tym i o tamtym nie wolno nawet dyskutować, a co dopiero
decydować, to najwidoczniej ci u góry coś ukrywają”. W społeczeństwie
sprawiedliwie rządzonym i cieszącym się dobrobytem ten sposób myślenia
na ogół dotyka tylko nieliczne grupy, szczególnie podatne na fałszywą
emancypację (studenci itd.), ale w sytuacji kryzysowej owo ludowe
„sprawdzam”, niekontrolowane i sunące jak lawina, bywa gwoździem do
niejednej trumny. Królewskiej, niestety.
Warto mieć na uwadze, że np. hiszpańska monopartia Falange Española
Tradicionalista y de las Juntas de Ofensiva Nacional Sindicalista wbrew
pozorom (w które być może wierzą zarówno fanatyczni przeciwnicy, jak i
zwolennicy Franciszka Franco) nie była organizacyjnym i ideologicznym
monolitem, wykluczającym wszelką debatę w imię antydemokracji.
Przeciwnie – FET y de las JONS dawała szerokie pole nie tylko do
dyskusji, ale i do działania. Dość przecież powiedzieć, że po jednej
stronie mieliśmy karlistów, czyli „najczarniejszą reakcję”, a po drugiej
– silnie lewicujących falangistów. Pomiędzy tymi biegunami (albo ponad
nimi) znajdowały się rozmaite inne nurty – jak chadecy czy środowisko
Opus Dei.
Co więcej, trzeba też podkreślić, że ten element współudziału mas we
władzy nie musi mieć charakteru „nowoczesnej procedury demokratycznej”.
Istotne jest samo to, żeby element ów istniał i miał znaczenie – ale to
znaczenie może być zdobywane także poprzez nieformalne oddziaływanie na
wpływowe gremia, przez stawianie żądań, obronę słusznych przywilejów czy
(w skrajnych wypadkach) kreowanie faktów dokonanych. Może to być próba
dotarcia do króla czy zasugerowania mu pewnych rozwiązań – a także
rywalizacja grup w obrębie ciał politycznych.
Wystarczy przypomnieć tu, czym był europejski feudalizm. Nie był to
ani prymitywny despotyzm – jak chcieliby intelektualnie najsłabsi
krytycy średniowiecza, powtarzający najbardziej zużyte slogany – ani też
niewzruszony, stuprocentowo harmonijny ład zesłany z niebios w gotowej
postaci przez samego Pana Boga. Był to system (samo to określenie jest
tu zresztą dość wątpliwe) żywy, ewoluujący, wynikający z potrzeby czasu,
uwzględniający wszelkie możliwe tarcia, głosy, żądania, umowy,
przysięgi, odrębności itd. Feudalizm był – abstrahując od wszelkich jego
„wyższych” interpretacji, które oczywiście też są zrozumiałe –
rezultatem gry prowadzonej przez zainteresowane jednostki i grupy, w
miarę upływu czasu coraz bardziej według reguł implikowanych przez
chrześcijaństwo czy np. zasady rycerskie. Zapewne ten sposób „walki o
swoje” (a taką walkę prowadziły wszak stany społeczne, grupy etniczne,
wolne miasta, mniejsze xięstwa w opozycji do większych, królestwa w
opozycji do cesarstwa itd.) był bardziej naturalny i reprezentatywny niż
dzisiejsze, demokratyczne „konsultacje społeczne” czy spotkania
„komisji trójstronnych”.
Oczywiście feudalizm nie jest czymś, co dałoby się – a tym bardziej,
co należałoby – sztucznie przywrócić. Zrodził się on przecież w
określonych, extremalnych okolicznościach – tj. w okolicznościach
rozpadu poprzedniego ładu. Naturalnie, jeśli te okoliczności się
ponowią, to i feudalizm w jakimś sensie powróci – wedle naturalnego
prawa, w myśl którego biedni i słabsi szukają opieki u silniejszych. W
gruncie rzeczy nie to jednak było przedmiotem powyższych rozważań.
Chodziło jedynie o uwypuklenie tego, że monarchizm w takiej formie, jaka
nas interesuje – zakorzenionej w katolicyzmie (i być może w prawosławiu
czy ogólnie chrześcijaństwie) tudzież w kulturze europejskiej – nie
musi oznaczać antydemokratyzmu pojętego jako absolutne wyłączenie
wszelkiej aktywności mas na wszystkich poziomach życia społecznego na
rzecz despoty tego czy innego szczebla.