Nie tak dawno temu, bo w czerwcu, jak co roku, obchodziliśmy smutną dla
naszych przyjaciół i sąsiadów z Południa rocznicę – mianowicie rocznicę
zbrodniczego układu z Trianon. Dla naszych Braci Węgrów jest to rocznica
rozdarcia ich Ojczyzny, ogołocenia węgierskiego państwa, rozbicia go i
podzielenia na części… Traktat w Trianon to podpisany 4 czerwca 1920 r. w
pałacu Grand Trianon w Wersalu traktat pokojowy między Węgrami a
państwami ententy: USA, Wielką Brytanią, Francją, Włochami, Rumunią,
Królestwem Serbów, Chorwatów i Słoweńców, Czechosłowacją i Polską. W
wyniku ustaleń tego traktatu w miejsce Królestwa Węgier powstało państwo
węgierskie, Węgry zaś utraciły dostęp do morza, niemal dwie trzecie
ludności (pozostało 8 z 21 milionów) oraz dwie trzecie obszaru państwa
(pozostało 93 tys. km² z 325 tys. km²). Poza granicami Węgier znalazło
się 3,5 milionów Węgrów, głównie w południowej Słowacji i
siedmiogrodzkim Seklerlandzie oraz części Wojwodiny. Stanowiło to ⅓ tego
Narodu. Konsekwencje tych ustaleń z niewielkimi zmianami pozostają w
mocy do dzisiaj. Węgrzy jednak nigdy nie uznali tej zbrodni dokonanej na
swoim Narodzie.
Przy okazji tej rocznicy zapadła mi w pamięć jedna, aczkolwiek bardzo
ważna, kwestia. Otóż Węgrzy zawsze pokazują tylko jedną mapę swojej
Ojczyzny – czyli mapę Wielkich Węgier, w jej prawdziwych granicach,
sprzed zbrodniczego traktatu w Trianon. Ta mapa pojawia się wszędzie: na
koszulkach, gadżetach patriotycznych, we wszelkiego rodzaju grafikach,
logach czy nadrukach. Takiej mapy używają oficjalnie wszystkie
organizacje narodowe i patriotyczne na Węgrzech. Używają jej nawet
taksówkarze na ulicach Budapesztu! Kiedy tylko rozmawia się z Węgrami,
wręcz nie wyobrażają sobie oni używania innej mapy, traktowali by to
wręcz jako narodową zdradę! My natomiast tak wiele mówimy pięknych słów o
Wielkiej Polsce, jednakże nie potrafimy tak często i tak stanowczo, jak
nasi bratankowie z Południa, odwoływać się do naszych prawdziwych
granic! Tak często widzę na różnego rodzaju „grafikach patriotycznych”,
czy, co jeszcze gorsze, nawet na oficjalnych profilach i grafikach
różnych organizacji, a już tym bardziej, co wywołało we mnie dosłownie
szok i niedowierzanie, w zestawieniu z mapą Wielkich Węgier, kontury
„mapy polski” narysowanej kreską wg. własnego „widzi mi się” przez
Stalina i przyklepanej przez Churchilla i Roosevelta w Jałcie… Nie jest
to jednak w żadnym tego słowa znaczeniu mapa Wielkiej Polski, czy też w
ogóle Polski, gdyż nigdy w historii niepodległe i suwerenne państwo
Polskie nie było aż tak okrojone w swoich granicach! Ta mapa jest
antytezą polskości i dążeń do Wielkiej Polski, o której tak wiele można
usłyszeć… Nie ma żadnego uzasadnienia historycznego, kulturowego, czy
etnicznego.
Osobiście czuję raczej wstyd i złość, niż dumę, patrząc na tą karykaturę
polskiej mapy. Kresy wschodnie, które zostały nam brutalnie i
bezprawnie skradzione, to kwintesencja polskości, rdzennie Polskie
ziemie, które dzisiaj znajdują się w obcych rękach, są po prostu
zwyczajnie okupowane… Odzyskać Kresy to nie są sentymenty, mrzonki czy
nierealne marzenia, ale obowiązek, który spoczywa na nas i na przyszłych
pokoleniach Polaków. I nawet jeśli na obecną chwilę może nam się do
wydawać mało realne, to czy to nas usprawiedliwia, abyśmy się pogodzili z
ich utratą i z obecnym stanem rzeczy, a sami propagowali te okrojone,
tak naprawdę obraźliwe dla nas granice, które przecinają na pół naszą
matkę Ojczyznę, pozostawiając połowę Polski poza jej granicami? To wstyd
i hańba dla każdego prawdziwego Polaka. Powinniśmy brać przykład z
naszych Braci Węgrów, którzy, mimo trwającej znacznie dłużej, niż u nas,
okupacji ich ziem, nigdy o nich nie zapomnieli i po prostu nie uznają
jakiejkolwiek innej mapy ich państwa, niż tylko tą jedną, ze wszystkimi
rdzennie węgierskimi ziemiami. Tak samo u nas w Polsce jedyną mapą, jaką
powinniśmy uznawać za właściwą i słuszną, jest mapa zawierająca granice
wschodnie i południowe z 31 sierpnia 1939 r. oraz zachodnie i północne,
zgodne ze stanem obecnym (na Odrze i Nysie Łużyckiej, na Bałtyku i
linii oddzielającej umownie Warmię i Mazury od tzw. „obwodu
kaliningradzkiego”). Tylko wtedy możemy mówić o Polsce jako o całości,
kiedy będzie ona z Polskim Wilnem, Lwowem, Brześciem nad Bugiem,
Stanisławowem czy Tarnopolem. Innej Polski nie uznajemy, bo innej Polski
po prostu nie ma! Oczywiście uznajemy także całkowicie polskość ziem
zachodnich, rdzennie piastowskich, przede wszystkim jako należną nam
rekompensatę za II Wojnę Światową, zniszczenia wojenne, lata okupacji,
prześladowań i mordów wielu milionów niewinnych Polaków w obozach
koncentracyjnych, za zburzoną Warszawę i wszystkie inne poniesione przez
nas straty, za które nigdy nie otrzymaliśmy od Niemców ani złotówki…
Dlatego mamy pełne prawo do ziem zachodnich, tak samo jak do utraconych
ziem wschodnich, przywłaszczonych sobie bezprawnie przez Stalina, a
obecnie zajmowanych przez państwa powstałe po rozpadzie ZSRR…
Nie uważam jednak i nigdy nie byłem zdania, że Polska powinna sięgać
dalej na wschód, niż w roku 1939, a to dlatego, że dalsze ziemie nie są
rdzennie polskie i nigdy nie były zamieszkiwane w większości przez
Polaków. Nam nie powinno zależeć na tworzeniu państwa federacyjnego wg.
wizji Józefa Piłsudskiego. My chcemy jednolitego państwa narodowego,
dlatego granice wschodnie z 1939 roku w zupełności by nam wystarczyły.
Trzeba mieć na uwadze że takich własnie granic chciał dla Polski Roman
Dmowski, o takie granice walczył on w Wersalu, takich również granic
chcieli nasi ideowi poprzednicy – Żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych, do
których się odwołujemy. Czasy I RP Obojga Narodów, niestety,
bezpowrotnie minęły, a za wschodnią granicą, czy nam się to podoba, czy
też nie, urosły silne ruchy nacjonalistyczne i narodotwórcze (niestety
najczęściej nam wrogie i agresywne, o tendencjach anty-polskich i
szowinistycznych), dlatego granice Wielkiej Polski od morza do morza i
aż po Smoleńsk byłyby całkowitą niedorzecznością, osłabiłyby poważnie
nasze państwo i narażałyby nas na ostateczny upadek w wyniku
nieuchronnej wojny domowej. Ideę międzymorza realizować można i wręcz
należy, ale tylko z autentycznymi sojusznikami, jak np. przede wszystkim
z naszymi Braćmi Węgrami, nigdy zaś nie z otwartymi wrogami, jakimi są
bez wątpienia Ukraińcy i Litwini (a właściwie, historycznie należałoby
rzec – Rusini i Żmudzini). Ukraina i tak jest sztucznym tworem, który
nie ma naturalnej racji bytu jako niepodległe państwo. Dla nas powinno
być w kwestii ukraińskiej istotne jedynie odzyskanie naszych utraconych
ziem, a następnie trzymanie rąk z dala od tego nieszczęsnego tworu, jak
pisał już ponad 80 lat temu Roman Dmowski…
Czy jednak Polska poradziłaby sobie z mniejszościami narodowościowymi,
jakie bez wątpienia pojawiłyby się na terenie naszego państwa? Moim
zdaniem, oczywiście, że tak. Po pierwsze, wcale nie byłoby ich aż tak
wiele, jak się wydaje. Na terenie województwa lwowskiego, tarnopolskiego
czy stanisławowskiego wciąż mieszka bardzo dużo Polaków oraz ludności
mieszanej. Wileńszczyzna jest właściwie w większości zamieszkiwana przez
Polaków. Ludność na obecnej Białorusi to także w dużej mierze rodziny
mieszane, czy też polskiego pochodzenia. Bardzo łatwo można by tę
ludność w dużej mierze całkowicie spolonizować. Po drugie, odpowiednie
prawa państwowe, które ustanawiałyby w Polsce ustrój narodowy, oparty na
zasadach Narodowego Radykalizmu, uniemożliwiłyby tym mniejszościom
jakikolwiek realny wpływ na politykę państwową. Państwo Polskie rządzone
przez Polaków, polskich patriotów i nacjonalistów, stawiałoby Naród
Polski na pierwszym miejscu jako suwerena, natomiast mniejszości
narodowe musiałyby się do nas dostosować, ponieważ to my jesteśmy u
siebie i my jesteśmy większością we własnym Kraju. Po trzecie,
jednostki najbardziej oporne, które nie potrafiłyby się zasymilować i
byłyby potencjalnym zagrożeniem dla stabilności państwa i bezpieczeństwa
Narodu, byłyby usuwane bez prawa powrotu za wschodnią granicę, gdzie
istniałoby przecież, mniej lub bardziej niepodległe, ukraińskie państwo.
Ktoś może się śmiać z tego, co napisałem, twierdząc, że jest to sen
wariata… Ja sam nie wierzę, że taki scenariusz jest możliwy w
najbliższej przyszłości… Nie wiem nawet, czy sam tego dożyję, choć
oczywiście mam taką nadzieję. Jednakże postawmy sobie podstawowe
pytanie: czy, jako Polacy walczący o naszą Ojczyznę, możemy pogodzić się
z największym upokorzeniem, jakie ją spotkało w całej jej historii, a
jakim była niewątpliwie konferencja jałtańska, w czasie której, bez
naszej zgody i wiedzy, w ogóle bez pytania nas o zdanie, rozdarto nasz
Kraj granicą przez sam środek, wypędzono naszych ojców i dziadów, matki i
siostry z ich odwiecznych siedzib, kazano im porzucić ich miasta, domy,
szkoły, kościoły czy groby ich, a więc i naszych, przodków, które
pozostały tam same, bez opieki i bez pamięci… Pomniki Polskości, zamki,
pałace i grody, twierdze warowne, w których nasi przodkowie oddawali swe
życia i przelewali krew w obronie Ojczyzny, stoją dziś puste, porzucone
lub znajdują się w rękach tych, którzy bestialsko mordowali Polaków na
Wołyniu… Ta święta ziemia, przesiąknięta Polską krwią i łzami, woła dziś
do nas o pomstę cichym głosem z oddali… Czy możemy pozostawać na to
głusi? Walczymy przecież o Wielką Polskę! Ale czy wiemy, o jaką Wielką
Polskę walczymy? Ktoś odpowiedział kiedyś w pewnym filmie: „przecież
Polska jest tylko jedna…”. I miał rację! Polska jest tylko jedna, taka
sama i po tej, i po tamtej stronie Bugu. Jedna i ta sama Polska! Innej
nie chcemy, bo innej po prostu nie ma! I tylko o całą walczymy, nigdy
nie o połowę czy o ćwierć… Nie zadowalajmy się półśrodkami, nie
pozwólmy, aby ktoś obcy nam rysował nasze granice na mapie. Swoje
granice tylko sami możemy sobie, krwią własną, wywalczyć! Dziś, kiedy
Ukraińcy coraz głośniej upominają się o „oddanie im” „rdzennie
ukraińskich ziem” na Podkarpaciu, z Przemyślem i Sanokiem, my powinniśmy
również, głośno i wyraźnie, upomnieć się o zwrot naszych, autentycznie
rdzennie polskich ziem, ze Lwowem, Stanisławowem i Tarnopolem. Niech
żyje Wielka Polska! Niech żyje Polskie Wilno i Polski Lwów!