Trzonem całej historii powszechnej jest
zagadnienie cywilizacji. Cywilizacja jest to metoda ustroju życia
zbiorowego. Prawo stanowi w nim czynnik pierwszorzędny i jest z natury
rzeczy częścią metody, jak najbardziej znamienną. Każda cywilizacja ma
swoje pojęcia o prawie i wysnuwa z nich odrębne systemy prawne.
Cywilizacji jest ilość nieograniczona.
Są rozległe i drobniejsze, zupełne i defektowne, kwitnące i tknięte
niedorozwojem, historyczne i bez znaczenia dla historii itd., itd.
Jakaś metoda ustroju życia zbiorowego
istnieje wszędzie, a więc wszędzie jest jakaś cywilizacja. W Europie są
cztery: łacińska, bizantyńska, żydowska i turańska, a wszystkie cztery
rozsiadły się w Polsce (w zachodniej Europie brak turańskiej).
Ponieważ odmienność cywilizacji
polega w znacznej częsci na przeciwieństwach, nie można tedy być
jednocześnie cywilizowanym na dwa sposoby (a tym mniej na sposobów
kilka). Nie ma syntez cywilizacji. Jakżeż dojść do syntezy, skoro w
każdej cywilizacji inna metoda, inne cechy i zasady? Czyż można za
jednym razem pielęgnować rozmaitość i wprowadzać jednostajność? Tłumić
rozwój społeczeństwa i przyznawać mu swobodę? Krzewić personalizm i
tępić go równocześnie? Urządzanie życia zbiorowego jednocześnie według
rozmaitych metod jest absurdem.
Tyczy się to wszelkich zrzeszeń od
małych do największych. Społeczeństwo, państwo, naród, nie mogą być
cywilizowane na kilka sposobów; nawet państwo musi stanowić wyraz pewnej
cywilizacji jeżeli ma zachować żywotność. Wszelka organizacja może się
powieść natenczas tylko, gdy będzie cywilizacyjnie jednolita, z
zachowaniem prawa współmierności, od którego nie ma wyjątków.
Trzeba się zdecydować, do jakiej się należy cywilizacji. Nie można być cywilizowanym jednocześnie na dwa sposoby.
Co więcej, być pożytecznym da się tylko w
granicach pewnej cywilizacji. Istnieją granice pożyteczności, istnieją
dla niej warunki. Ażeby być skutecznie pożytecznym, nie wystarcza
chcieć. Pożyteczność względem danego zrzeszenia zawisła jest od trafnego
przystosowania się do jego metody. Wiedzą o tym coś misjonarze, wiedzą
lekarze. Ten sam zabieg medyczny wywołuje w rozmaitych rasach rozmaite
reakcje. W ogóle zaś, ażeby pożyteczność była skuteczna, trzeba wszędzie
dwóch stron: niosącej pożytek i przyjmującej go.
Przyjmuje się zaś pomoc tylko od
takiego, który ma podobne zapatrywania na pożytek, na dobro materialne i
duchowe; inaczej nastąpi wzajemne rozczarowanie.
Razem mogą chodzić tylko ludzie, dążący w tym samym kierunku; razem pracować można tylko tą samą metodą.
Nie brak amatorów, pragnących być
pożytecznymi od razu całej ludzkości. Wiadomo zresztą, że o wiele
łatwiej reformować ludzkość całą niż urządzić jedną gminę!
Nasłuchały się już wszystkie karczmy
przydrożne argumentacji, jak to „egoizm ciasnych kółek rodzinnych”
zawadza dobru publicznemu, odciągając takich „egoistów” od
społeczeństwa! Jeszcze dalej, jeszcze wyżej; gdyby nie ciasny separatyzm
narodowy, gdyby nie „tyrania nacjonalistów”, a jakżeż szybko zbliżałaby
się „ludzkość” do doskonałości! Któż nie spotkał się z tymi sztucznymi
problemami: rodzina czy społeczeństwo, patriotyzm czy kosmopolityzm?
Czasem wydarzy się skostnienie młodości,
i taki człowiek jest święcie po dziecinnemu przekonany, że byłoby
przewinieniem ograniczać swą nadzwyczajną pożyteczność dla jednego
narodu, skoro można obdarzać swą osobą ludzkość całą.
Niechajże arcyaltruiści tacy pomną, jako
stopień pożyteczności nie zależy bynajmniej od rozległości terenu
działania. Można, pracując dla jednej gminy zdziałać dla całego
społeczeństwa bez porównania więcej od tych, którzy lubią stawać na
czele państwa! Dowodem Albigowa i Liksów, cudne swego czasu oazy pośród
pustyni ciemnoty i biedy. Właśnie, że pożyteczność lubi mieć miejsce
ściśle oznaczone. Najlepiej zdziałać w jednym kółku coś dobrego, a
będzie ono potem naśladowane. W taki sposób powstał ruch spółdzielczy i
skautyzm; w taki sposób kasy Raiffeisena i Stefczyka. Nikt z twórców
tych spraw naprawdę wielkich nie paradował na „ludzkość”.
Można operować tym pojęciem w poezji, w
znaczeniu zresztą rozmaitym, stosownie do potrzeb kontekstu; lecz z
nauki lepiej usunąć ten „termin”, bo nie nadaje się do żadnej ścisłości.
Albowiem „ludzkość” jest
pojęciem czysto racjonalistycznym, pozbawionym związku z
rzeczywistością, gdyż nie istnieje ani geograficznie, ani historycznie,
ni ekonomicznie, ni duchowo. Trzeba tedy poprzestać na jakimś złomku tej
ludzkości, bo inaczej nie zrobi się nic. Pracować trzeba dla jakiegoś
zrzeszenia rzeczywistego, z czego w naszej łacińskiej cywilizacji
najwyższym zrzeszeniem jest naród.
Cóż za naiwność przypuszczać, że narody
powstały z rozdrabniania ludzkości! Przeciwnie, one się wytworzyły z
łączenia zrzeszeń mniejszych we większe.
Gdyby np., zniknęły narodowe języki
literackie, nie zająłby ich miejsca jakiś język „ludzkościowy”
(esperanto itp.), lecz gaworzyłoby się wyłącznie po góralsku, po
mazursku itp. Zresztą chociaż narody są tylko w cywilizacji łacińskiej,
jednak nigdy nie zjawiło się żadne zrzeszenie ogólno-ludzkie.
O cywilizacji „powszechnej” roją się
ludzie od wieków. Od kilkuset lat uważano się za taką cywilizację
„europejską”, jeżeli poważni filozofowie, uważani swego czasu za
wyrocznię, roili o rasie powszechnej, jednej i jedynej na całym świecie,
a osiągalnej (ich zdaniem) przez mieszanie ras; jeżeli ludziom uczonym
roi się język powszechny „ludzkościowy”, obmyślony sztucznie, jakżeż
dziwić się wymysłowi „cywilizacji powszechnej”? Somnia vigilatium!
Zabawne przy tym jest pojęcie cywilizacji „europejskiej”, skoro mamy w
Europie cywilizacji cztery: ogólno-europejskiej nigdy dotychczas nie
było.
Sprawy tyczące cywilizacji, nigdy
dotychczas nie były studiowane systematycznie i tylko dzięki temu, a
więc dzięki ignorancji, mogło powstać urojenie, jakoby zanosiło się na
cywilizacje „powszechną”, mającą powstać z „krzyżowania się” cywilizacji
obecnie istniejących. Ogół inteligencji mniema, że wyższy szczebel
cywilizacyjny osiąga się naprawdę przez owo „krzyżowanie”. Im więcej
tedy cywilizacji znajdzie się w jakimś kraju, tym lepiej, bo w tym
wyższa rozkwita tam cywilizacja, dzięki krzyżowaniu?
Spróbujmy przyprzeć tę tezę do muru
konsekwencji. A więc na czele „ludzkości” cywilizowanej kroczą rozłogi
państwa rosyjskiego posiadając aż siedem cywilizacji: po stronie
europejskiej turańska, łacińska, żydowska i bizantyńska, a nadto w
Eurazji i w Azji arabska, chińska, bramińska. Drugie miejsce przypadłoby
Indiom, które mają u siebie o jedną cywiliazcję mniej (brak im
bizantyńskiej). Na trzecim miejscu stałaby Polska ze swymi czterema
cywilizacjami, a zwłaszcza jej prowincje wschodnie.
Pozostała „reszta” Europy może się pochlubić tylko trzema cywilizacjami: łacińską, bizantyńską i żydowską.
Krzyżują się aż nadto, lecz
nigdzie ni śladu jakiejś cywilizacji nowej a wyższej, albowiem synteza
jest tu niemożliwością. Nastaje tylko mechaniczna mieszanka
cywilizacyjna, coś nieżywotnego. Chcąc pogodzić jakimś kompromisem
sprzeczne poglądy na dobro i zło, dochodzi się do wniosku, że nie ma ani
dobra ani zła („jesseits des Guten und Bosen”) i przygotowuje się stan
acywilizacyjny. W Rosji „krzyżowanie” skończyło się na nihilizmie i
bolszewizmie, w Polsce na piłsudczyzmie, w Niemczech na hitleryzmie, we
Francji na pacyfizmie armii złożonej z jedynaków, w Hiszpanii na
podpalaniu kościołów, we Włoszech na wyniesieniu zaborczości ponad
wszelkie ideały. Cała Europa choruje od dawien na mieszankę
cywilizacyjną; toteż w całej Europie cywilizacja upada. Od trzynastu z
górą lat zmierza się w Europie do stanu acywilizacyjnego. Oto przyczyna
wszelkich „kryzysów”.
Tekst jest fragmentem wspaniałej pracy Feliksa Konecznego „Państwo i prawo w Cywilizacji Łacińskiej”