Kiedy w 1995 roku znany już w Hollywood jako świetny aktor Mel Gibson wziął się za reżyserowanie wielkiej historycznej produkcji jaką miał być „Braveheart w swoim reżyserskim dorobku miał zaledwie jeden film - „Człowiek bez twarzy”. Warunkiem studia, które było gotowe oddać Gibsonowi reżyserie tak kasowej produkcji było to, aby ten zagrał również w filmie główną rolę. I tak otrzymaliśmy kultowego Williama Wallace’a i jedną z najlepszych ról w dorobku Gibsona.
Owszem, ten film ma sporo nieścisłości historycznych. Owszem, William Wallace jest tu aż przesadnie zajebisty, niczym superbohater w szkockiej kracie. Owszem, momentami patos wylewa się z ekranu w iście amerykańskim stylu. Ale cóż z tego, gdy po wymieszaniu tych wszystkich składników i przy połączeniu ich z bardzo wysokim poziomem produkcyjnym i realizacyjnym wychodzi nam tak pyszne i wykwintne danie jak „Braveheart”.
Uwielbiam ten film i oglądałem go conajmniej dwucyfrową liczbę razy. Dziś bardziej jestem świadomy jego wad, ale nijak nie zmieniają one mojego poglądu na ten film, a dla mnie „Braveheart” to kino niemal idealne. Idealne jak sam William Wallace, który ma absolutnie wszystko! Ma siłę i determinację, ma błękitne oczy i bujne włosy Mela Gibsona, jest inteligenty i przebiegły, ale i cwany kiedy zachodzi taka potrzeba, ma poczucie humoru, ciętą ripostę i dobrą gadkę, ale przede wszystkim - nikt tak pięknie i na chłodno nie pokazuje jak bardzo jest wkur£%$£… wkurzony. Poezja. Kiedyś chciałem być jak William Wallace i śmiem przypuszczać, że nie byłem jedyny…
Jednak oprócz znakomitego Mela Gibsona i reszty obsady „Braveheart” to przede wszystkim porywająca opowieść o dążeniu do wolności, o determinacji i walce o prawo do samostanowienia. To wartości uniwersalne, a podane w tak widowiskowej, pełnej pasji i emocji formie trafiają w sam środek serducha, nawet jeśli gdzieniegdzie Gibson potrafi przesłodzić i odpłynąć z narracją w dziwne rejony.
„Braveheart” to kino znakomicie zrealizowane. Nie znajdziemy tu wiele efektów komputerowych, a większość batalistycznych scen realizowana była na plenerach, w prawdziwych lokacjach i przy użyciu praktycznych efektów. Całość uzupełniała jedna z najwspanialszych ścieżek dźwiękowych w historii kina, bez której myślę, że film nie byłby tak kultowy i zapamiętany jak jest, autorstwa Jamesa Hornera. To że nie dostał on za nią Oscara uważam za conajmniej nieporozumienie.
Film dostał natomiast Oscara w 1996 roku w najważniejszej kategorii „najlepszy film”, a sam Mel Gibson zgarnął statuetkę za reżyserię.
Niezapomniane widowisko, po którym aż chce się ubrać w szkocką kratę i w akompaniamencie szkockich dud udać na te pięknie zielone wzgórza i klify.
Okiem Filmoholika
Za: facebook.com