Cytaty

INTEGRALNY RZYMSKI KATOLICYZM * NACJONALIZM INTEGRALNY * NARODOWY SOLIDARYZM * UNIWERSALIZM * REWOLUCJA KONSERWATYWNA * EUROPA WOLNYCH NARODÓW

PRZECIWKO KOMUNIZMOWI I KAPITALIZMOWI! ZA NARODOWYM SOLIDARYZMEM PAŃSTWA!

PORTAL PUBLICYSTYCZNY FRONTU REX - RNR

Codziennik internetowy (wydarzenia - relacje - artykuły)

„Pro Fide, Rege et Patria” – „Za Wiarę, Króla i Ojczyznę”

PRZEŁOM NARODOWY - jest to projekt polityczny łączący w sobie ideę hierarchiczną z myślą narodową w duchu rzymskiego katolicyzmu, dążący do zmiany obecnego Systemu politycznego w sposób radykalny i trwały

sobota, 8 grudnia 2018

Karol Kaźmierczak: Dojrzali Francuzi i zdziecinniali Polacy


       W przeciwieństwie do Polaków, Francuzi ciągle są narodem, który jest w stanie pogrozić politykom nieco bardziej niż tylko wpisami na Facebooku, i który jest w stanie wyjść na ulicę by zająć się sprawami swojej przyszłości, nie tylko przeszłości – pisze Karol Kaźmierczak

Manifestacje jakie przetaczały się przez ostatnie tygodnie nad Sekwaną są być może ostatnim okrzykiem starej Francji, a być może początkiem rewolucji politycznej. Jakkolwiek by nie było, Polacy, a szczególnie polscy prawicowcy niewiele z nich zrozumieli.

Detonatorem wystąpień społecznych była decyzja rządu Edouarda Philippe’a o podwyższeniu podatku paliwowego. Posunięcie to wpisywało się w agendę macronowskiego liberalizmu, dla którego ekologia jest okiem puszczanym do lewicowego elektoratu by tym szybciej przełknął gorzką pigułkę bynajmniej nie lewicowej polityki gospodarczej i socjalnej tego obozu. Decyzja rządu, który jest właściwie autorskim gabinetem prezydenta Emmanuela Macrona, zmobilizowała do wyjścia na ulice setki tysięcy obywateli w całej Francji. Do pierwszych masowych wystąpień doszło 17 listopada, kiedy to masy „żółtych kamizelek” postanowiły nie tylko blokować ważne i mniej ważne drogi, ale wlały się również do centrów wielkich miast, w tym na paryskie Pola Elizejskie czy Plac Charlesa De Gaulle’a. Władze nie zamierzały tolerować blokad i wysłały przeciw manifestantom uzbrojoną po zęby policje, która nie żałowała obywatelom ani pałek, ani gazu łzawiącego. Już wówczas obrażenia odniosło ponad 400 osób w tym 28 policjantów, co sygnalizuje, że demonstranci stosowali nie tylko bierny opór.

Uliczna rewolta

Sytuacja powtarzała się w ciągu kolejnych sobót i niedziel, a brutalność policji i wściekłość obywateli jedynie narastały. Wzrastała też liczba protestujących, która 1 grudnia sięgnęła liczby 136 tys. według szacunków francuskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, co i tak wydaje się liczbą zaniżoną. Nie pomogła demonstracja siły ze strony władz – brutalne szturmy oddziałów do tłumienia zamieszek, ani nagrania snajperów rozstawionych na dachach paryskich kamienic. Wszystko wskazywało na rozwój ruchu protestacyjnego oraz coraz mniejszą kontrolę rządu nad sytuacją, bo przy okazji ulicznych bojów o podłożu politycznym w imigranckich dzielnicach uaktywnili się wandale i złodzieje rabujący co popadnie. Zresztą i same „żółte kamizelki”, a przynajmniej niektóre grupy w ramach protestów, nie przebierały w środkach by pokazać rządowi swój brak akceptacji dla jego decyzji – stąd płonące samochody, napisy na fasadzie Łuku Triumfalnego, blokady składów paliw, niszczenie drogowych fotoradarów. Francuzi zabrali się do protestów z rewolucyjnym zapałem, a przecież wiemy, że na robieniu rewolucji znają się jak mało kto. O czym pamięta każdy rezydujący w Paryżu rząd.

Radykalizm się opłacił i ruch protestacyjny odniósł pierwsze taktyczne zwycięstwo. Rząd nie poważył się na dalszą eskalację konfliktu i 4 grudnia ogłosił zawieszenie podwyżki na sześć miesięcy. Dzień później, wobec zapowiedzi kolejnych manifestacji w Paryżu Macron już osobiście wykonał pełen odwrót i zdecydował się na całkowitą rezygnację z wprowadzenia nowego podatku. Oczywiście ten taktyczny sukces może łatwo zamienić się w strategiczną klęskę, jeśli władzom po prostu uda się wziąć obywateli na przeczekanie i za pół roku wdroży podatek korzystając ze społecznej demobilizacji. Plan rządzących może się powieść, bo ruch „żółtych kamizelek” jest spontaniczny i całkowicie nieformalny. Konsekwentna niechęć jego uczestników do wyłaniania przywódców i tworzenia jakichkolwiek struktur odzwierciedla pluralizm ich ruchu, w który włączyli się zarówno samozadeklarowani prawicowcy jak i lewicowcy, zwolennicy Marine Le Pen i Jean-Luca Mélenchona, radykalni nacjonaliści i bojówkarze antify. Między tymi ostatnimi dochodziło zresztą do ostrych starć w przestrzeni protestów, a patriotyczne „żółte kamizelki” otoczyły szczelnym kordonem Grób Nieznanego Żołnierza, chroniąc go przed mniej patriotycznymi uczestnikami wystąpień.

Detonatorem społecznego wybuchu nieprzypadkowo była kwestia podatku zwiększającego koszty używania samochodu. Uderzał on w masy mieszkańców prowincji pokonujących codziennie samochodem dziesiątki kilometrów by dostać się do pracy. Wszystko w kontekście postępującej degradacji publicznego transportu lokalnego i drożenia jego usług oraz upadku ekonomicznej funkcji wielu mniejszych miast czy deindustrializacji całych przemysłowych regionów. Ludzie ci odebrali podatek ekologiczny jako kolejną fanaberię opływających w dostatki paryskich burżujów w czasie gdy oni sami muszą ograniczać swoje wydatki i z trudem przychodzi im odkładanie jakichkolwiek oszczędności z comiesięcznej zapłaty. Przywiązani do egalitaryzmu i socjalnej funkcji państwa Francuzi zauważyli, że polityka fiskalna nie służy już wyrównywaniu szans obywateli na dostatnie życie lecz wręcz pogłębia dysproporcję ich statusu materialnego. A przecież Francja była, według danych Eurostatu, drugim państwem w Unii Europejskiej pod względem wysokości obciążeń podatkowych. Wyprzedziła ją tylko Finlandia. Jednocześnie „biedni pracujący” Francuzi z prowincji w znacznie mniejszej mierze korzystają z polityki socjalnej państwa niż wieczni bezrobotni z imigranckich gett w wielkich metropoliach. Dzielnic zasilanych kolejną falą nielegalnych imigrantów uzyskujących dostęp do jeszcze bardziej rozbudowanych świadczeń w ramach procedury rozpatrywania wniosków azylowych.

Postulaty „żółtych kamizelek”

Ruchu „żółtych kamizelek” nie można rozpatrywać w kategoriach protestu przeciwko jednemu podatkowi. Zresztą jeszcze w listopadzie manifestanci sformułowali szeroki zestaw aż 45 postulatów, który przedstawili rządowi. Domagają się między innymi odrzucenia projektu zakazu używania oleju opałowego jako napędowego przez rolników, co przygotowuje parlament. Domagają się również eliminacji z produkcji biopaliw importowanego oleju palmowego. Krytykując jego zakupy przez francuski koncern naftowy Total (co zostało nazwane „policzkiem wymierzonym francuskiemu rolnictwu”) żądają wsparcia dla rodzimych upraw roślin oleistych.

Żółte kamizelki” domagają się dodatkowych dopłat dla tworzenia etatowych miejsc pracy przy jednoczesnym obniżeniu świadczeń socjalnych typu assistant i likwidacji przywilejów emerytalnych wybranych grup. Dotowane miałyby być również firmy inwestujące na prowincji. Protestujący chcą zwiększenia dodatków mieszkaniowych i wsparcia dla studentów na zagospodarowanie się i na korzystanie z instytucji kulturalnych. Żółte kamizelki domagają się przywrócenia podatku solidarnościowego od 330 tysięcy największych bogaczy, zwiększenia prorodzinnych ulg podatkowych oraz ograniczenia pensji i dotacji dla członków rządu i parlamentu. Żądają ustalenia płacy maksymalnej na poziomie 15 tys. euro. Chcą też likwidacji nowych rygorystycznych przepisów dopuszczenia do ruchu pojazdów ze starszymi silnikami Diesla i ponownego zwiększenia prędkości maksymalnej na drogach lokalnych z 80 do 90 km/h. „Żółte kamizelki” sprzeciwiają się także przymusowi szczepień. Wysunięto również postulaty polityczne, przedterminowych wyborów parlamentarnych, likwidacji izby wyższej – Senatu oraz zwołania „uczestniczącego” zgromadzenia obywateli, odnawianego co 6 miesięcy i częstszych referendów.

Obok tego zestawu pojawiały się jeszcze pojedyncze postulaty powiązania wzrostu płacy minimalnej i świadczeń społecznych ze wzrostem inflacji, zablokowania ekspansji sieci hipermarketów i wsparcia dla drobnego handlu, również poprzez darmowe parkowanie dla samochodów dostawczych dowożących towar do małych sklepów w dużych miastach, a także powstrzymania przenoszenia produkcji przez francuskich kapitalistów do państw z tańszą siłą roboczą. Manifestanci chcą skutecznego opodatkowania globalnych koncernów takich jak Google czy Amazon, ale też ochrony francuskiego rynku pracy poprzez wprowadzenie obowiązku pracy wszystkich obcokrajowców na zasadach zatrudnienia obowiązujących w prawie francuskim. „Żółte kamizelki” zażądały również natychmiastowych deportacji wszystkich tych imigrantów, którym odmówiono już prawa do azylu.

Szeroki zakres postulatów ruchu „żółtych kamizelek” oddaje skalę niezadowolenia z polityki liberalnego obozu rządzącego i skłania do wniosku, że protesty mogą trwać nadal, lub po okresie uspokojenia wybuchną z nową siłą. Już zapowiedziano zresztą manifestację na kolejną sobotę. Jak wskazują sondaże, od początku masowych wystąpień „żółte kamizelki” mają poparcie ponad 70 procent Francuzów, a aż 15% z nich akceptuje nawet używanie przemocy przez manifestantów.

Nowy podział polityczny

Hasła „żółtych kamizelek” to mieszanina lewicowych postulatów tradycyjnej klasy robotniczej, postulatów drobnych przedsiębiorców i niższej klasy średniej, a w końcu dążeń obywateli do rewitalizacji, urealnienia demokratyczności mechanizmów władzy, na które, jak czują, stracili realny wpływ. Obrazuje to jak zmienia się polityka i podziały socjo-polityczne we współczesnej Europie. Nie ma już sensu analizowanie jej przez pryzmat przeciwieństwa konserwatywno-liberalnej prawicy i postępowej, etatystycznej lewicy. Główny podział polityczny organizujący systemy władzy i funkcjonowanie społeczeństwa zaczyna się wyrażać w walce lokalistów i globalistów. Ci pierwsi to wszyscy wierzący, że państwo narodowe i tradycyjne struktury społeczne ciągle są gwarancją ich bezpieczeństwa, statusu materialnego, a także tożsamości i kultury z którymi się identyfikują i którymi żyją.


Lokaliści nie wierzą w głoszoną przez liberalnych globalistów „teorię skapywania” to znaczy, że jeśli biznes wielkich korporacji będzie się kręcił i nakręcał nominalny PKB to wszyscy się wzbogacą. Lokaliści nie wierzą w wolny przepływ kapitału, ludzi i towarów. Nie chcą emigrować by godnie zarabiać i nie chcą by imigranci psuli warunki zatrudnienia na ojczystym rynku pracy. Są w końcu populistami, wierzą, że prości ludzie mają prawo i potrafią rządzić państwem, że nie jest to domena zastrzeżona dla technokratów. Jednocześnie w niektórych sprawach żądają od państwa wycofania się, braku kontroli, zezwolenia na oddolną społeczną samoorganizację.

Podział na lokalistów i globalistów odzwierciedla podział na masy, które przegrywają na globalizacji oraz elity, które na niej zyskują (oraz obywateli, którym będące częścią elity media głównego nurtu zdołały wmówić, że nie przegrywają). Jest to podział mocno zakorzeniony w stosunkach ekonomicznych, ale znajdujący często wyraz także na poziomie postaw kulturowych. Coraz bardziej wpływa na scenę polityczną, co znajduje wyraz we wspomnianym podejmowaniu kojarzonych z lewicą postulatów ekologicznych przez Macrona, liberała bankierskiego chowu. Ale też w lewicowym programie społeczno-gospodarczym Frontu Narodowego, a obecnie Zgromadzenia Narodowego. Nieprzypadkowo zresztą w postprzemysłowych regionach popierających partię Le Pen protesty „żółtych kamizelek” przybierały największe rozmiary. Ruch ten jest właśnie rebelią lokalistów.

Krzyk starej Francji

Na ulice wyszli w swej masie rdzenni, biali Francuzi, posiadający własne firmy bądź zatrudnienie, zamieszkujący prowincję. Często byli to ludzie w wieku co najmniej średnim, nie brakowało osób, które myślały już raczej o swojej perspektywie emerytalnej, co widać na wielu nagraniach z protestów. Ludzie ci głosowali do tej pory na różne partie ale właśnie odnaleźli wspólny, łączący ich, interes, który być może spróbują przekuć w jakiś program. A być może program ten podsunie im któryś z istniejących aktorów politycznych lub środowisko nieobecne na scenie, ale wykrystalizowane poza nią. Z równie wykrystalizowanymi szerszymi koncepcjami politycznymi. Taką rolę próbują odegrać radykalne frakcje nacjonalistyczne, skądinąd o socjalnym programie, czy też radykalni lewicowcy. W tym sensie ich bijatyki mają głęboki polityczny sens, prawda jest bowiem taka, wbrew temu co się wydaje wielu Polakom, że wpływ polityczny wynika nie tylko z tego jak daleko dany pogląd odpowiada interesom wspólnoty i jej uwarunkowaniom, ale wymaga fizycznej obecności jego głosicieli w przestrzeni publicznej, w centrum zbiorowych działań. Polityczną zmianę można promować i przygotować na portalach społecznościowych, z pewnością jednak nie uda się przy ich pomocy takiej zmiany przeprowadzić.

Ruch „żółtych kamizelek” różni się od rebelii studenckiej 1968 r. do której jest porównywany ze względu na skalę wystąpień. Uczestnicy protestów sprzed półwiecza również występowali w sposób spontaniczny i bez formalnej struktury, także kontestowali całą scenę polityczną, łącznie z oficjalną partią komunistyczną. Studentów jednoczyła jednak powszechna na uniwersytetach nowolewicowa ideologia, będąca mieszaniną trockizmu i postulatów szkoły frankfurckiej. Wszystkie późniejsze wielkie manifestacje we Francji zawsze były organizowane przez wielkie struktury takie jak partie, związki zawodowe czy fundacje. „Żółte kamizelki” nie wpisują swoich doraźnych postulatów w żadną szerszą koncepcję, nie chcą ogłaszać się lewicą czy prawicą, dawać jakiejkolwiek partii prawa do bycia ich rzecznikiem i widać wyraźny opór przed sformalizowaniem struktury, choćby samego kierownictwa. Jest to zresztą symetryczna odpowiedź na strategię Macrona, który przed wyborami prezydenckimi w 2017 roku twierdził, że jest ponad podziałem na lewicę i prawicę. Ruch „żółtych kamizelek” jest więc dalszym ciągiem demontażu dotychczasowej sceny partyjnej, ukształtowanej we Francji po drugiej wojnie światowej, a nie odpowiadającej już współczesnym podziałom socjo-politycznym.

Ruch z jakim mamy do czynienia to oczywiście tylko ferment, czysta kontestacja. Ale przecież odgrywa ona swoją rolę w delegitymizacji obecnego reżimu politycznego i to na wielu poziomach, ucząc na przykład obywateli, że media głównego nurtu to zakłamani sojusznicy rządu, a państwo jest słabe, mimo brutalności nie potrafi sprostać występującym na ulicach obywatelom, jak zatem ma ich bronić przez terrorystami czy przestępcami. Taki ruch przygotowuje więc pole dla politycznej kontrpropozycji wobec elity. A że jej sformułowanie nie jest łatwe – to oczywiste po tylu latach politycznej poprawności egzekwowanej nie tylko przez cenzurę medialną, ale i ściganie pewnych poglądów z określonych paragrafów kodeksu karnego. Po tylu latach systemu wyborczego eliminującego realnych kontestatorów, kiedy to Front Narodowy zdobywając kilkanaście procent głosów nie otrzymywał ani jednego mandatu w parlamencie. Po tylu latach odcinania od finansowania, by znów powołać się na przykład FN, któremu komercyjne banki odmawiały kredytów niezbędnych dla prowadzenia kampanii wyborczej (to właśnie dlatego Front zwrócił się do banków należących do Rosjan). Ze wszystkich tych powodów można wątpić czy da się zrealizować we współczesnej Francji radykalną polityczną zmianę wbrew politycznej i ekonomicznej elicie, poprzez standardową procedurę wyborczą. Historia Francji pokazuje, że kolejne reżimy wykazywały się sporym konserwatyzmem w potocznym tego słowa znaczeniu, a generalne zmiany dokonywały się poprzez rewolucyjne zrywy lub wymuszały je przegrane wojny. Same „żółte kamizelki” nawiązały do tych narodowych doświadczeń, gdy na Łuku Triumfalnym któryś z uczestników manifestacji namalował napis: „Ścinaliśmy głowy za rzeczy mniejsze niż to”. Wbrew wiecznie przedwczorajszym reakcjonistom, rewolucjonizm okazuje się częścią francuskiej tradycji i tożsamości.

Uliczne wystąpienia „żółtych kamizelek” mają jednak nie tylko lokalne znaczenie. Skupiona wokół Macrona konfederacja polityków zblatowanych z wielkim biznesem to nie tylko elita rządząca Francją. To także obóz polityczny, który chce wykorzystać Francję jako bazę i narzędzie przekształcenia Unii Europejskiej w federalne superpaństwo kontynentalne. Młody prezydent Francji całkowicie otwarcie ogłaszał taką wizję i groził marginalizacją polityczną państwom, które jej nie poprą. Macron był wielką nadzieją kosmopolitycznych elit w całej Europie. Szczególnie w sytuacji dekompozycji sceny politycznej w Niemczech i słabnięcia pozycji Angeli Merkel. Dziś prezydent Francji jest słabszy niż niemiecka kanclerz, jego sondażowe notowania są już tak marne, że dalszą część kadencji będzie musiał prawdopodobnie poświęcić polityce wewnętrznej. To dobra wiadomość dla Polski.

Miałka debata

Polskie reakcje na wydarzenie we Francji potwierdzają jedynie miałkość debaty publicznej w naszym kraju oraz poziom podatności społeczeństwa na manipulacje ze strony naszych polityków. W polskiej dyskusji o wydarzeniach we Francji, i odnosi się to zarówno do komentarzy polityków i publicystów, jak i obywateli na portalach społecznościowych, dominuje swoiste poczucie wyższości nad Francuzami charakteryzowanymi jako wandale i zadymiarze. Dla liberalnych polityków i mediów obecne protesty to nieodpowiedzialne wystąpienie, „populistyczna” uzurpacja obywateli, którym brakuje wiedzy i odpowiedzialności by uznać, że „reformy” proponowane przez światłego prezydenta Macrona to niezbędna droga do tego by Francja i Europa rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Media prorządowe i zwolennicy PiS, odnotowując brutalność sił bezpieczeństwa, całą swoją energię poświęcają na udowadnianie z kolei światłości władz Polski, która miała rzekomo już przeprowadzić w Polsce zmiany o jakie walczą Francuzi, a nawet jeszcze lepsze. Obóz rządzący najwyraźniej bardzo obawia się oddolnej mobilizacji ludzi na ulicach, a przykładem tego niech będzie wymiana zdań między wiceprezesem Ruchu Narodowego Krzysztofem Bosakiem a doradcą zarządu TVP, a niegdyś byłą szefową „Wiadomości” Marzeną Paczuską.
O tym, że środowisko PiS najbardziej boi się kontestacji ze strony narodowców niech świadczy bardzo agresywna interwencja policji wobec uczestników zorganizowanej właśnie przez nacjonalistów blokady lubelskiego marszu homoseksualistów. Kontrastowała ona z bardzo delikatnym obchodzeniem się policjantów z uczestnikami manifestacji liberalnej opozycji, mimo, że w oficjalnej narracji obozu rządzącego propagowanej przez sprzyjające mu środki masowego przekazu, to właśnie „totalna opozycja”, jest głównym przeciwnikiem i zagrożeniem dla Polski.

W bardziej niszowych kręgach samozadeklarowanych prawicowców dochodzą do tego dogmatyczne formułki bagatelizujące ruch „żółtych kamizelek” jako „lewacki’, a jego działania jako „walkę o socjal”, „o kiełbasę” czy w końcu potępiające każdą próbę robienia polityki na ulicy. Co zresztą jest spełnieniem marzeń medialnych propagandystów obozu PiS, dążących do pacyfikacji nastrojów społecznych wizją obywateli kontentujących się „dobrą zmianą”.

Media rządowe i prorządowe używając protestów do krytyki wrogiego Polsce i jej władzom Macrona, jednocześnie wykorzystują je także do uderzenia w eurokratów. Podkreślając, że ci nie widzą zagrożenia dla francuskiej demokracji i praworządności w brutalnym tłumieniu protestów społecznych, podczas gdy wytoczyli najcięższe działa z powodu reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Wskazanie na tę hipokryzję jest słuszne, ale przecież zdecydowanie nie jest to najważniejszy wniosek jaki można wyciągnąć z tego co się dzieje na Sekwaną. Warto aby media publiczne zajmowały się nie tylko propagandą, ale też próbami całościowego opisania procesów społeczo-politycznych.

Husarze przeciw komunie

W przeciwieństwie do Polaków, Francuzi ciągle są narodem, który jest w stanie pogrozić politykom nieco bardziej niż tylko wpisami na Facebooku, i który jest w stanie wyjść na ulicę by zająć się sprawami swojej przyszłości, nie tylko przeszłości. Charakterystyczne, że Polacy są zdolni do masowego wyjścia na ulicę jedynie przy okazji obchodów historycznych wydarzeń i świąt upamiętniających bohaterów naszej historii. Polacy chętnie uczestniczą w marszach ku czci „żołnierzy wyklętych” lub oddają cześć powstańcom warszawskim. Największą manifestacją w kraju jest Marsz Niepodległości, nie mający w zasadzie żadnych haseł politycznych. Oczywiście to dobrze, że Polacy niejako oddolnie prowadzą politykę historyczną lub uczestniczą w polityce historycznej kreowanej przez instytucje publiczne. Niestety polityka historyczna to jedyna polityka jaką Polacy potrafią jako społeczeństwo prowadzić. Ma ona duże znaczenie dla wzmacniania narodowej tożsamości i spójności. Jednocześnie jednak to jednostronne zaangażowanie obywateli pozwala politykom, którzy dobrze opanowali granie na patriotyczną nutę, łatwo manipulować społeczeństwem. Wystarczy siebie obsadzić w roli następców choćby owych „żołnierzy wyklętych”, a Grzegorza Schetynę, w latach 80. młodego działacza opozycyjnego Niezależnego Zrzeszenia Studentów uciekającego przed milicją na ulicach Wrocławia, w roli „komuny”. Bo tak przecież, zupełnie na poważnie, wielu sympatyków PiS określa taką neoliberalną partię jaką jest Platforma Obywatelska. Wiadomo, że skoro grozi przejęcie władzy przez potomków UB, „resortowe dzieci”, nikt nie będzie przejmował się drobiazgami takimi tak jak ten czy inny podatek nałożony przez Mateusza Morawieckiego.

Polacy siedzący na tyłkach przed komputerami, wpisami na portalach społecznościowych dający wyraz swojej wyższości nad Francuzami rozrabiającymi na ulicach Paryża, to wręcz żałosny obraz. Równie żałosny jak wtedy gdy siedzieli na tyłkach po wybuchu afery taśmowej, gdy wyszedł na jaw poziom niesterowności państwa i skala pasożytnictwa obsadzających jego struktury polityków i urzędników. Polacy siedzieli na tyłkach gdy Donald Tusk jednym pociągnięciem długopisu przerzucił odkładane w ich imieniu miliardy złotych z OFE do ZUS. Polacy nadal siedzą przed monitorami gdy rząd PiS całkowicie otworzył granice Polski przed imigracją zarobkową, w dokładnie ten sam sposób jak od lat 70. XX wieku robiły to władze RFN. I to mimo tego, że wątek powstrzymania imigracji, podbudowany stawianiem Niemiec jako negatywnego przykładu, był jednym z głównych wątków kampanii wyborczej PiS. Polacy toczą swoją „walkę” na lajki i tłity w czasie gdy rząd sprowadza Polskę do statusu republiki bananowej, która poprawia swoje ustawy pod dyktando władz Izraela, USA, a nawet Komisji Europejskiej, której w swej propagandowej narracji miał dawać nieustępliwy odpór. Rolnicy nie wychodzą na ulicę, gdy tania ukraińska żywność zalewa polski i unijny rynek, bo politycy POPiS wspólnie popierali wysokie bezcłowe kontyngenty na produkty rolno-spożywcze z Ukrainy w ramach zbliżania jej do Europy. Nie wyciąga ich z gospodarstw istna rzeź trzody chlewnej, prowadzona przez administrację na skalę niespotykaną w żadnym innym państwie w którym pojawiła się ASF. A przecież wyborcy PiS to często mieszkańcy wsi i patriotyczny sort obywateli, werbalnie ceniących narodową suwerenność jako najwyższą wartość. Reminiscencje Rzeczypospolitej od morza do morza zasłaniają Polakom obraz Polski wykorzystywanej i rozgrywanej przez państwa tak słabe jak Litwa czy Ukraina. W ramach partnerstwa z którymi rząd PiS pozwala na dyskryminację i wynaradawianie zamieszkujących je Polaków.

Zdziecinniały naród

Gra symbolami i historycznymi motywami zabija u nas prawdziwą politykę, która zawsze jest starciem interesów grupowych i interpretacji interesu wspólnego z myślą o przyszłości. Tylko w ramach tej uprawianej przez polityków gry, dumni potomkowie husarzy i „żołnierzy wyklętych”, zapełniający ich wizerunkami swoje profile na Facebooku, mogą jednocześnie godzić się na szybko następującą zmianą struktury etnicznej Polski, czyli na zmianę naszej tożsamości w przyszłości. Jako Polacy nie potrafimy wspólnie identyfikować swoich realnych interesów, interesu narodowego, a nawet własnych interesów grupowych. Nie potrafimy odpowiadać na ich łamanie przez rządzących wspólnymi, społecznymi działaniami politycznymi. Gdy robi się biednie i niewygodnie wybieramy indywidualne strategie przetrwania. Pakujemy się i wyjeżdżamy na emigrację. Z komentarzy potomków husarzy można nierzadko usłyszeć lekceważenie dla Francuzów walczących „o kiełbasę”. Jednocześnie Polacy milionami opuścili swoją ojczyznę właśnie „za kiełbasą”, aby poprawić swój indywidualny status materialny.

Nie potrafimy nawet formułować języka debaty, który w sposób zrozumiały i konstruktywny artykułowałby interesy o których piszę. Przerzucamy się często przesadnymi, prawie zawsze wywiedzionymi z historii określeniami – „targowicy” lub „dyktatury”, „komuny” lub „faszyzmu”. W ustach Polaków te wielkie i dramatyczne słowa pozostają tylko farsą, bo nie idzie za nimi żadne odpowiadające im powagą zaangażowanie. Dlatego farsą pozostaje całe nasze życie społeczno-polityczne. Francuzi nie mówią o rozbiorach i dyktaturze, tylko o bolesnej dla ich portfeli podwyżce, a i tak potrafią ze swoich słów wyciągnąć bardzo poważne konsekwencje, aż do ruszenia z pięściami na policjantów włącznie. To właśnie konsekwencja między słowami a czynami odróżnia dorosłych od dzieci. Ostatecznie dekadencja, która toczy Francję nie od dziś, jest przypadłością tylko ludzi dojrzałych i dojrzałych społeczeństw. Natomiast łatwość z jaką polscy politycy rozgrywają społeczeństwo symbolami i korumpują patriotyzmem, sprowadzając patriotyczne emocje obywateli do roli paliwa dla mobilizacji poparcia wyborczego, karze myśleć o naszym narodzie jako narodzie infantylnym.

Wszechobecne w Polsce biadolenie nad spalonymi we Francji samochodami i rozbitymi witrynami to kolejny dowód na zdziecinnienie Polaków. Tak jakby przy masowych, spontanicznych ulicznych wystąpieniach można było całkowicie uniknąć takich ekscesów. Tak jakby manifestacje pozbawione tego rodzaju przejawów gniewu ludu mogły zrobić wrażenie na okopanej na swych stanowiskach elicie osłanianej przez falangi ciężkozbrojnej policji. U nas jednak osoby z całkowitą powagą określające się mianem „antysystemowców” będą czerpać satysfakcję z tego jak spokojnie i grzecznie przebiegł Marsz Niepodległość, z wyraźną wyższością wobec chuligaństwa Francuzów. By jednocześnie w najcięższych zarzutach uprawiać krytykę partii rządzącej za nie spełnianie obietnic wyborczych.

Ta potrzeba uznania za bycie grzecznymi przez opinię publiczną w państwach zachodnich, tak jak ją sobie w filisterskich kategoriach wyobrażamy, zdradza zresztą kolejny zakorzeniony kompleks Polaków. Francuzi tym razem nie szukali uznania obcych, ani własnych władz. Po prostu walczyli o swoje. Warto abyśmy się czegoś od nich nauczyli.

Karol Kaźmierczak

Za:  https://kresy.pl/publicystyka/dojrzali-francuzi-i-zdziecinniali-polacy/?fbclid=IwAR14A0VPxBEclZ7yZXMxBsfnOAG-R1Jgc6toCKfTlLmT7lpk_5_ruZc90nk