Jesienią 2017 roku w moim życiu zadziało się sporo interesujących wydarzeń. Jako dziennikarka zostałam zaproszona kolejno na objazd po Czeczenii, międzynarodowy festiwal w Soczi i do Iranu. Z wyjazdów przywiozłam nieoprawne politycznie reportaże oraz unikatowe wywiady. Kilka dni po powrocie z zagranicznych wojaży poprowadziłam premierowy pokaz głośnego filmu Grzegorza Brauna pt. „Luter i rewolucja protestancka”. To właśnie po premierze zobaczyłam, że moja kurtka została demonstracyjnie naznaczona granatowym pisakiem. Na pierwszy rzut oka wyglądało to jakby kreślone było ręką małego dziecka, jednak ówczesne okoliczności wykluczały taką ewentualność. Podczas gdy bliscy z rodziny tworzyli rozmaite teorie o tym, jak powstać mogły owe bazgroły, nie rozmyślając aż nadto zabrałam się za usuwanie plam. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dwa tygodnie później niemal identyczne bazgroły znowu pojawiły się na mojej kurtce. I teraz uwaga: za drugim razem byłam w innej miejscowości i otoczeniu. Jak to więc możliwe? Nie, nie zawieruszył się wkład z długopisu za podszewką ubrania czy w kieszeni.
Owa
dziwna sytuacja natychmiast nasunęła mi refleksję: ktoś zrobił
to specjalnie, żeby zasiać we mnie lęk i obsesję. Uznałam więc,
że najrozsądniej będzie potraktować tajemniczy incydent na luzie.
Tak też zrobiłam, tj. postanowiłam mieć to w głębokim
poważaniu.
Jakiś
czas później usłyszałam o ciekawym przypadku z dawnego NRD. Pewną
kobietą (liderką związków zawodowych jednego z zakładów pracy)
zainteresowało się Stasi (ówczesna służba specjalna). Działaczka
była jednak nieugięta i oporna na propozycje współpracy, w tym
donoszenia na kolegów. Funkcjonariusze bezpieki uruchomili plan B. Z
mieszkania kobiety, podczas jej nieobecności, zaczęli pojedynczo
wykradać rzeczy, ale tylko te, które miały żółty kolor. I tak,
któregoś dnia zniknął żółty kubek, innym razem żółta
apaszka, potem książka z żółtą okładką, itp. Nie robiło to
początkowo większego wrażenia na okradanej kobiecie, wszak wiele
osób w takiej sytuacji pomyśli, że pewnie gdzieś się zapodziały
te przedmioty i niekoniecznie skojarzy, że akurat łączy je to, iż
wszystkie miały żółty kolor. Przełom nastąpił w dniu, kiedy po
powrocie z pracy spostrzegła, że w niedojedzonym po śniadaniu
jajku brakuje... żółtka. O co chodziło w całej operacji? Chciano
zdeprecjonować kobietę w oczach innych i/lub doprowadzić do
załamania psychicznego. Bo cobyście Państwo pomyśleli o osobie,
która z obłędem i przerażeniem w oczach opowiada, że z jej
kuchni wykradziono żółtko z ugotowanego na twardo kurzego jaja?
Totalna wariatka, prawda?
W
latach mojej aktywności dziennikarskiej pisałam o bardzo poważnych
sprawach, takich jak wojna w Syrii, majdan na Ukrainie czy konflikt w
Górskim Karabachu. Za każdym razem wyłamywałam się z poprawności
politycznej mainstreamowych mediów. Pisałam o antyirańskiej
konferencji w Warszawie, relacjach polsko-rosyjskich, surowcach
energetycznych z Bliskiego Wschodu czy Nowym Jedwabnym Szlaku. Jako
dziennikarka z paszportem państwa należącego do NATO miałam
odwagę przeprowadzić wiele wywiadów z dyplomatami, politykami i
ekspertami tych państw, z którymi Sojusz Północnoatlantycki
rywalizuje. I wreszcie, krytykowałam Izrael za gnębienie
Palestyńczyków oraz nie zostawiłam suchej nitki na ustawie 447,
tj. bezpodstawnych roszczeniach żydowskich. Oczywiście jakieś tam
nieprzyjemności z tego powodu miałam, ale to wszystko nic w
porównaniu z tym, co zaczęło się dziać od 2019 roku, kiedy
zainteresowałam się sprawą warszawskiej prawniczki Joanny
Modzelewskiej.
Od
blisko dwóch lat zachodziłam w głowę, jak to możliwe, że sprawa
uwiedzenia Joanny Modzelewskiej przez funkcjonariusza bezpieki jest
na tyle mocna, że przebija wszystkie dotychczasowe tematy przeze
mnie opisane, moim zdaniem znacznie ważniejsze.
Wspomnę
tylko o kilku przykładowych reakcjach. Jesienią 2019 roku
przeprowadziłam wywiad z Joanną Modzelewską. Moja rozmówczyni
opowiedziała o tym, jak będąc pełnomocnikiem związku zawodowego
pilotów PLL LOT SA wraz z pracownikami LOT uratowali spółkę
polskiego przewoźnika od rozkradzenia i upadku. Później
podstawiono jej Jacka Spyrkę (ówczesnego wiceprezesa NFOŚ) jako
„kandydata na męża”, który nieomal zniszczył jej życie.
Zrobiono to prawdopodobnie w akcie zemsty za pokrzyżowanie planów
złodziejom (niedoszłym beneficjentom), czyhającym na majątek
polskiej spółki skarbu państwa. Chwilę po publikacji mojego
wywiadu z Modzelewską, w „Gazecie Polskiej Codziennie” ukazał
się wywiad z Jerzym Targalskim pt. „Tuby
propagandy antyamerykańskiej”.
Rozmowa zilustrowana jest fotografią, która ukazuje mnie, gdyż to
właśnie na mojej osobie skupił się Targalski. Całość zaczyna
się od zdania: «Rosja
tak bardzo spodobała się pani Piwar, że uznała, że współpraca
z nią to przyszłość Polski.»
Ogólnie chodziło o to, by zdeprecjonować mnie w oczach czytelników
i ukazać jako dziennikarkę, której nie zależy na polskich
sprawach.
Dlaczego
skojarzyłam, iż publikacja GPC jest odpowiedzią na chwilę
wcześniej opublikowany wywiad z Modzelewską? Ponieważ Targalski na
wstępie powiedział, że współpracuję z portalem wRealu24.pl. Sęk
w tym, że akurat nie współpracuję ze wspomnianym portalem, a
jedynie gościnnie opublikowałam tam właśnie mój wywiad z
Modzelewską. Targalski już na wstępie posłużył się wielkim
kłamstwem, a mianowicie powiedział o mnie: «swoją
karierę w propagandzie rosyjskiej zaczęła od tego, że nakręciła
film o Nocnych Wilkach».
Otóż nigdy nie nakręciłam filmu o Nocnych Wilkach, natomiast
zrobiłam dwa filmy dokumentalnie o Międzynarodowym Motocyklowym
Rajdzie Katyńskim, a to robi wielką różnicę.
3
lipca 2020 roku Joanna Modzelewska zamieściła na portalu
społecznościowym fotografię z widokiem na budynki stołecznego
Śródmieścia. Na zdjęciu nie było naszych twarzy, ale Modzelewska
oznaczyła mnie jako osobę, z którą właśnie spędza czas na
rozmowach o Polsce. Jakież było moje zdziwienie, kiedy chwilę
później odkryłam, że również 3 lipca 2020 roku na stronie
internetowej tygodnika „Polityka” ukazał się artykuł pt.
„Polityczno-rodzinny
tandem z rosyjskim węglem w tle”.
Artykuł generalnie uderza w rodzinę Krzysztofa Tchórzewskiego,
ministra energii w rządach Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego –
a konkretniej syna Karola i brata Artura. Jednak – ni z gruszki, ni
z pietruszki – pojawia się przy tym moje nazwisko.
W
jaki sposób zostałam wpleciona do artykułu o Tchórzewskich, z
którymi kompletnie nic mnie nie łączy? Otóż byłam kiedyś na
Rajdzie Katyńskim. Na Rajdzie Katyńskim był też kiedyś Artur
Tchórzewski. I co z tego? Przecież na przestrzeni dwóch dekad
przez Rajd Katyński przewinęło się setki osób.
Autor
artykułu najwidoczniej uznał, że nadarzyła się okazja, aby
rzucić na moją osobę cień podejrzenia. A oto fragment artykułu:
«Artur
Tchórzewski związany jest blisko ze środowiskiem motocyklowego
Rajdu Katyńskiego, w ramach którego organizuje wyjazdy na Wschód,
m.in. do Rosji. Dwa lata temu wraz z kolegami dotarł do
syberyjskiego Tobolska, gdzie proboszczem jest ks. Dariusz Stańczyk,
czyli szef Fundacji Rajd Katyński i znajomy nie tylko
Tchórzewskiego, ale i aktywistów o jawnie prorosyjskich sympatiach,
w rodzaju Agnieszki Piwar, publicystki kremlowskiego Sputnika.»
Dlaczego
przy tej okazji wepchnięte zostało moje nazwisko, a sprawa ze
Sputnikiem po raz enty została przekoloryzowana? Nie znam intencji
dziennikarza „Polityki”, ale wygląda na to, że chciał
przykleić do mnie łatkę „prorosyjskiej aktywistki”. I
wreszcie, jak to się ma do sprawy Modzelewskiej?
Otóż
autorem wspomnianego artykułu z „Polityki” jest niejaki Grzegorz
Rzeczkowski. Rozmawiając z Joanną Modzelewską dowiedziałam się,
że dziennikarz ten zgłosił się kiedyś do niej z propozycją
opisania sprawy Spyrki, w tym dramatu jaki ją spotkał. Rzeczkowski
otrzymał od Modzelewskiej materiały, które go interesowały,
jednak – z tego co mi wiadomo – artykuł w tej sprawie się nie
ukazał. Dziennikarz „Polityki” napisał natomiast o mnie (chyba
jedynej dziennikarce, która opisała sprawę Spyrka vs. Modzelewska)
we wspomnianym wyżej kontekście i dziwnym zbiegiem okoliczności
tekst trafił do internetu w dniu, kiedy Modzelewska oznaczyła moje
nazwisko na fotografii z opisem: „Polek rozmowy...”. Czyżby –
podobnie jak w przypadku Targalskiego – Rzeczkowskiemu (i jego
zleceniodawcom?) chodziło o to, żeby w oczach polskiego czytelnika
zdeprecjonować mnie jako dziennikarkę? Wówczas nie zareagowałam,
bo uznałam, że jest to mało istotne.
Na
przestrzeni dwóch ostatnich lat, za każdym razem, kiedy tylko
wspomnę o sprawie Modzelewskiej, natychmiast jestem bluzgana,
pomawiana i oczerniania z anonimowych kont na Twitterze. Oczywiście
na ogół przedstawia się mnie w kontekście „ruskiej agentury”.
Ciekawsze jest jednak to, że „ktoś” od lat pracuje nad tym,
żeby odciąć Modzelewską od jakichkolwiek znajomych i kontaktów.
Jest to robione wyjątkowo perfidnie – gdybym nie widziała na
własne oczy, pewnie bym nie uwierzyła. Mechanizm jest mniej więcej
taki: ktoś wyciąga do Joanny Modzelewskiej rękę, mówi dobre
słowo na pocieszenie, deklaruje pomoc, oswaja ze sobą, zdobywa
zaufanie, po czym... uderza ze zdwojoną siłą i/lub ulatnia się,
pozostawiając z serią domysłów i pytań bez odpowiedzi. Sama
doświadczyłam dziwnych nacisków, mających mnie skłonić, żebym
odpuściła i olała znajomość z Modzelewską.
Po
co o tym wszystkim teraz piszę? Ano żeby dać świadectwo.
Widziałam jakie okropne prowokacje robi się wokół tej sprawy i
muszę przyznać, że Joanna Modzelewska jest wyjątkowo silną
kobietą, skoro po tym wszystkim nie zwariowała i nie wylądowała w
psychiatryku. Jeśli ktoś słuchając jej opowieści puka się w
czoło, to ja mu chcę powiedzieć, że nic tu nie jest przesadzone,
a o wielu wątkach opinia publiczna jeszcze się nie dowiedziała.
Dlaczego
więc akurat ta sprawa jest taka wyjątkowa? Dlaczego właśnie tutaj
odczuwam ewidentne naciski, czego nie doświadczyłam z takim
natężeniem przy okazji znacznie poważniejszych tematów o jakich
pisałam?
Paradoksalnie
odpowiedź jest banalna. Sprawa Modzelewskiej dotyka patologicznych
dewiantów ze służb, którzy boją się stracić źródło
dochodów. Grupa psychopatów z bezpieki, zamiast realnie dbać o
interesy i bezpieczeństwo państwa polskiego, zabawia się tworząc
rozmaite intrygi i niszcząc innym życie. Za swoje perfidne
działania zgarniają grubą kasę wydartą z kieszeni polskiego
podatnika. Owi zwyrodnialcy nie mają ochoty iść do normalnej pracy
i zarabiać na życie uczciwie. Tworząc kółko wzajemnej adoracji
wymyślają więc sobie kolejne „misje specjalne”. Przykładowo
jeden z nich puszcza w obieg plotkę, że Modzelewska może
współpracować z obcym wywiadem. Ktoś inny to podchwyca i uznaje,
że trzeba zbadać podejrzenie. Kolejni opracowują modus operandi, a
jeszcze inni podejmują się realizacji zadania.
Tak
oto, podstawiono Modzelewskiej „kandydata na męża”, który
m.in. miał zbadać rzekome podejrzenia o szpiegostwo. W całą
operację zaangażowano mnóstwo osób. Modzelewska rzuciła w końcu
podstawionego faceta (bo zaczęło wychodzić zbyt dużo jego
kłamstw), jednak sprawa ciągnie się latami, a odgrywający ten
żenujący spektakl „aktorzy” tworzą przy tym kolejne prowokacje
(znacznie mocniejsze od żółtka wykradzionego przez Stasi). Twórcy
i realizatorzy prowokacji piszą z tego kolejne raporty, za co
otrzymują sowite wynagrodzenie, pokryte z naszych podatków.
Czegoś
jednak nie przewidzieli: Modzelewska nie złamała się psychicznie,
nie trafiła do psychiatryka, nie podcięła sobie żył, tylko
przełamała swój wstyd i zaczęła dociekać prawdy. Wtedy w rolę
„przyjaciółki” Modzelewskiej zaangażowano pewną kobietę na
stanowisku ministerialnym. Któregoś dnia chłodno oznajmiła
pokrzywdzonej prawniczce, by przestała drążyć temat, bo i tak
nikt o tym nie napisze. Pomyliła się, sprawę opisałam ja. Od
tamtej pory dzieją się wokół mnie dziwne rzeczy jakich nigdy
wcześniej nie doświadczyłam.
Nie,
nie jestem przeciwna służbom specjalnym. Wręcz przeciwnie, uważam
ich istnienie za niezbędne dla bezpieczeństwa i sprawnego
funkcjonowania państwa. Jednak aby państwo było sprawne, potrzeba
inwestować w zdolnych analityków i specjalistów, a nie
zwyrodnialców i psychopatów, którym nie chce się normalnie i
uczciwie pracować.
Za
niszczenie życia mec. Joanny Modzelewskiej jak dotąd nikt nie
poniósł konsekwencji. Nikt też nie przeprosił pokrzywdzonej. Co
gorsza, Jacek Spyrka podał swoją ofiarę do sądu, bo ośmieliła
się publicznie opowiedzieć co jej zrobiono. Podstawiony „kandydat
na męża” wcześniej zaliczył wizytę w psychiatryku i wyrobił
sobie żółte papiery. Jakież to wygodne. Przecież chorzy
psychicznie (tzw. wariaci) za nic nie muszą odpowiadać. Szkoda
tylko, że cierpią przy tym niewinni ludzie, a Polacy muszą do tego
dopłacać z ciężko zarobionych pieniędzy.
Agnieszka Piwar
Za: https://agnieszkapiwar.blogspot.com/2021/04/metody-suzb-witamy-w-psychiatryku.html?fbclid=IwAR2pIngLsPwmXq2lpKevVcdVB05u7
E7OVCa7rfNldr9WjSM2h74J4j8ZLPU#more