„Rafał, organizacja wpadła, szukają cię”. Tych kilka słów rzuconych spiesznie przez kolegę w sobotę 24 czerwca 1950 roku spowodowało największy przełom w moim życiu. Czasy były stalinowskie. Prześladowano już nie tylko za czyny, ale i za słowa. Starano się zabijać myśli. Garstka młodzieży, walcząca o źdźbło prawdy za pomocą ulotek i napisów na murach zrujnowanej Warszawy, ryzykowała więcej niż życiem. Tortury były na porządku dziennym. Bałem się. Od tego momentu stawałem się tropioną zwierzyną. Starałem się zapanować nad strachem i zdenerwowaniem. Powoli jednak ochłonąłem. Trzeba było działać. Do mieszkania wrócić nie mogłem – a tam miałem pieniądze i... broń.
Nie powiem, żebym był zupełnie nieprzygotowany. O możliwości wsypy myśleliśmy wszyscy. Ale jakoś abstrakcyjnie. Plan miałem taki: dostać się do Wrocławia, gdzie mogłem ewentualnie otrzymać fałszywe papiery jako niby-repatriant ze wschodu. Ale Wrocław znajdował się daleko, a ja się bałem, by nie wpaść żywym w ręce czerwonych. Pojechałem na Żoliborz, w pobliże domu, w którym mieszkałem. Po dłuższej obserwacji spostrzegłem idącego ulicą synka dozorcy. Dwunastoletni Wojtek, rudy jak wiewiórka warszawski ulicznik, już nie raz oddawał mi przysługi. Byłem pewny jego dyskrecji. Gdy gwizdnąłem, podbiegł do kępy krzaków, za którymi byłem ukryty. Potwierdził, że „smutni panowie” zwiedzili już moje mieszkanie nie przeprowadzając jednak rewizji, a teraz czekają na mnie w bramie naprzeciwko.
Mój młody przyjaciel zgodził się wynieść z mieszkania pieniądze i pistolet. Gwiżdżąc głośno, ruszył pędem i zniknął w czeluściach klatki schodowej. Na ulicy nikt nie drgnął. Chwilę później miałem przy sobie sporą sumę pieniędzy, a pasek od spodni obciążał Walter PSS. Poczułem się raźniej. Pojechałem na dworzec, by zorientować się w rozkładzie jazdy. Z przerażeniem zauważyłem, że kasy są pod obserwacją. Pociąg do Wrocławia odchodził o dziesiątej wieczorem. Była dziewiąta. Dałem nura w tłum i znalazłem się na ulicy. Ukryłem się w ruinach by zebrać myśli, zapaliłem papierosa. Za piętnaście dziesiąta wróciłem na dworzec. Wmieszany w tłum, bez biletu, wtłoczyłem się na peron. Przeciążona obsługa nie była w stanie wszystkich skontrolować. Charakterystyczni „smutni panowie” również poczuli się bezradni. Pociąg do Wrocławia stał. Już miałem się wcisnąć do przepełnionego wagonu, gdy zauważyłem stojący na przeciwległym torze pociąg do Berlina. A może uciec za granicę? Miałem jeszcze kilka minut. Wszedłem do pociągu berlińskiego gorączkowo rozglą-dając się za możliwą kryjówką. Nie znalazłem nic. Ale przypomniawszy sobie Londona, postanowiłem rzucić okiem na zewnątrz pociągu. Zajrzałem pod wagony. Między metalowymi poprzeczkami podwozia a podłogą wagonu była szczelina, w którą ktoś tak szczupły jak ja mógł się wcisnąć. Decyzję podjąłem natychmiast. Wgramoliłem się do kryjówki obrywając guziki od marynarki i tłukąc zegarek. Z drugiej strony peronu ruszył z małym opóźnieniem pociąg do Wrocławia. Kości zostały rzucone.
Po pewnym czasie w wagonie nade mną zaczął się ruch. Wchodzili pasażerowie. Z desek podłogi prosto w oczy sypał mi .się kurz. Chciało mi się pić i palić. Czas płynął poza kontrolą stłuczonego zegarka. Wreszcie pociąg ruszył.
Leżałem na żelaznych belkach nieamortyzowanego podwozia. Nade mną, na resorach, kołysał się wagon. Rozhuśtana podłoga dotykała piersi. Ogarnął mnie lęk. Rozdygotany wagon mógł mnie zmiażdżyć. Kurz sypał się ciągle. Musiałem zamknąć oczy. I tak mknąłem w ciemnościach ciepłej, na szczęście nocy, obrzucany żwirem i ogłuszony hukiem kół. Przeklinałem własny pomysł. Ogarniały mnie wątpliwości, czy gdziekolwiek dojadę. A nawet jeśli tak — to pewnie mnie złapią. Ale żywy się nie dam. Postanowiłem mocno, że jeśli mnie wykryją, to drogo sprzedam swą skórę. Powoli, z trudem, zacząłem drzeć na drobne kawałki wszystkie dokumenty i papiery, jakie miałem przy sobie, by nie ułatwić identyfikacji zwłok. Nienawidziłem „ich”. Za prześladowanie patriotów, za mordowanie akowców, za „zaplutego karła reakcji”... Miałem trochę starszego kolegę. Chodził o kulach. Ranny w powstaniu. Odznaczony. Patriota. Bohater. Kaleka. Gdy zgłosił się do odpowiedniej instytucji z prośbą o stypendium jako sierota i inwalida, „czerwony" urzędnik zrzucił go ze schodów, wyzywając od bandytów. Jego! Kalekę! Bohatera!
* * *
Tak zaczyna się pierwszy rozdział "Kondotierów" Rafała Gan-Ganowicza. Dziś mija 23. rocznica śmierci autora tych wspomnień.