Gwałtowne starcia wstrząsnęły Królestwem Eswatini, dawniej znanym jako Suazi i określanym mianem ostatniej afrykańskiej monarchii absolutnej. Wypadek samochodowy, w którym w maju zginął Thabani Nkomonye, student prawa na Uniwersytecie Eswatini, w propagandzie demokratów został opisany jako morderstwo dokonane przez policję, co skutkowało wybuchem przemocy na ulicach. W czerwcu i lipcu wydarzenia potoczyły się zatem według dobrze znanego schematu, który miałby doprowadzić do likwidacji monarchii lub stworzenia jej demokratycznej atrapy. Po stronie wzniecających zamieszki opowiedzieli się niektórzy parlamentarzyści. Krążące od kilku dni pogłoski, że Jego Królewska Mość król Mswati III opuścił kraj prywatnym odrzutowcem, trudno w tym kontekście uznać za przypadkowe.
Głos zabierały rządy innych państw i organizacje międzynarodowe, standardowo wzywając do demokratyzacji ustroju i nie bacząc, że rebelianci prowokują rozlew krwi, plądrują sklepy i wzniecają pożary w przedsiębiorstwach powiązanych z rodziną panującą. Mit założycielski nowego ustroju musi być przecież ufundowany na rzekomych ofiarach reżimu, które padły od kul podczas pokojowych protestów. Kongres Młodzieży Suazi wezwał do objęcia monarchy i jego krewnych sankcjami międzynarodowymi, które miałyby obowiązywać aż do wprowadzenia rządów ludu.
Niepotwierdzone doniesienia informują o kilkudziesięciu zabitych w starciach z policją i wojskiem, które strzelały do szabrowników i podpalaczy. Obecnie protesty zdają się wygasać w miastach, stłumione przez armię, niejasna pozostaje zaś sytuacja na terenach wiejskich. Obowiązuje godzina policyjna od osiemnastej do piątej rano, dostęp do internetu jest ograniczony. Walki uliczne doprowadziły również do wstrzymania dostaw żywności i paliw z zagranicy.
Jak jednak stwierdził jeden z liderów rebelii, Mduduzi Simelane: do wprowadzenia zmian musimy dążyć za wszelką cenę.
opracowanie: Adrian Nikiel