Dlaczego nie świętujemy rocznicy odzyskania niepodległości 7 października? Ponieważ Polacy ponad fakty wolą przedkładać mity, ponad konkrety – miraże, ponad polityczne programy – romantyczne legendy.
Polski Independence Day wisi w próżni – nie wyznacza go data
proklamacji żadnego oficjalnego dokumentu czy też orędzia. 11 listopada
w istocie nic się nie wydarzyło. W każdym razie nie w Polsce – bo dla
Zachodu to, owszem, dzień ze wszech miar ważny: podpisany tegoż dnia w
wagonie kolejowym pośród pikardyjskiego Lasu Compiègne rozejm zakończył
czteroletnie zmagania Wielkiej Wojny.
W Warszawie natomiast Rada Regencyjna przekazała przybyłemu dzień
wcześniej z Berlina Józefowi Piłsudskiemu zwierzchnictwo i naczelne
dowództwo nad Wojskiem Polskim. Czy to słuszny powód, aby dzień ów czcić
jako pamiątkę odzyskania niepodległości? Żadną miarą – Józef Piłsudski
przybył wszak do Polski już niepodległej.
Niepodległość państwa polskiego ogłosiła bowiem Rada Regencyjna
Królestwa Polskiego 7 października 1918 roku. W wydanej przez nią tegoż
dnia odezwie do narodu polskiego czytamy:
Polacy! Obecnie już losy nasze w znacznej mierze w naszych
spoczywają rękach. Okażmy się godnymi tych potężnych nadziei, które z
górą przez wiek żywili wśród ucisku i niedoli ojcowie nasi. Niech
zamilknie wszystko, co nas wzajemnie dzielić może, a niech zabrzmi jeden
wielki głos: Polska zjednoczona niepodległa!
Poczuli siłę i czas
W świadomości współczesnych Polaków, karmionych maksymalnie uproszczoną ad usum pauperi legendą,
Rada Regencyjna praktycznie nie istnieje. Niesłuszne to i
niesprawiedliwe. Była ona bowiem pierwszym organem władzy odrodzonej
Rzeczypospolitej.
Niektórzy to kwestionują, by – co niezmiernie ciekawe – niemal na tym
samym oddechu pochwalać oddanie przez nią władzy w ręce Józefa
Piłsudskiego, w najmniejszym stopniu nie poczuwając się do
niekonsekwencji. Bo skoro Rada miałaby być nielegalna, to władza
przekazana brygadierowi nie była warta funta kłaków…
Inni deprecjonują Radę Regencyjną jako instytucję powstałą z nadania
zaborcy i okupanta. To równie niegodziwe. Czyż bowiem wszyscy patrioci
polscy owego czasu nie wiązali nadziei z jedną bądź drugą stroną wojny powszechnej za wolność ludów?
Czy Roman Dmowski i Komitet Narodowy Polski nie postawili w tej
rozgrywce na Rosję, a Józef Piłsudski i Związek Walki Czynnej – na
Austro‑Węgry i Niemcy? A że w odpowiednim momencie uwolnili się od
zaborczej kurateli, by prowadzić samodzielną politykę? To samo przecież
uczyniła Rada Regencyjna. I to z rewolucyjną wręcz, jak na
konserwatystów, szybkością.
5 października 1918 roku kanclerz Cesarstwa Niemieckiego Maksymilian
Badeński zwrócił się do prezydenta Stanów Zjednoczonych Woodrowa Wilsona
z ofertą rokowań pokojowych na podstawie ogłoszonego przezeń w styczniu
tego samego roku czternastopunktowego orędzia. Trzeźwi polscy dyplomaci
natychmiast dostrzegli w tym nieomylny sygnał, iż Rzesza wojnę
nieodwołalnie przegrała. A skoro jeszcze Niemcy się godzą, ba, sami
proponują, by negocjować zakończenie konfliktu na podstawie dokumentu,
którego trzynasty paragraf wyraźnie oznajmia, iż powinno zostać
utworzone niepodległe państwo polskie, w skład którego wejdą terytoria
zamieszkane przez ludność bezdyskusyjnie polską; któremu należy
zagwarantować wolny i bezpieczny dostęp do morza; i którego polityczna
oraz gospodarcza niepodległość, jak również niepodzielność terytorialna
powinny zostać zagwarantowane międzynarodowym traktatem, to nie ma na co czekać, tylko ignorując status quo
(czyli fakt urzędowania w Warszawie generalnego gubernatora Hansa
Hartwiga von Beselera oraz zajmowania większości terytorium Królestwa
Polskiego przez żołnierzy w pikielhaubach oraz sprzymierzonych z nimi
c.k. wojaków) ogłosić publicznie, że wielka godzina, na którą cały
naród polski czekał z upragnieniem, już wybija. Zbliża się pokój, a wraz
z nim ziszczenie nigdy nieprzedawnionych dążeń narodu polskiego do
zupełnej niepodległości. W tej godzinie wola narodu polskiego jest
jasna, stanowcza i jednomyślna. Stało się to zaledwie dwa dni po
nocie niemieckiego kanclerza – 7 października 1918 roku i ten właśnie
dzień powinien pozostać na wieczną pamiątkę Narodowym Dniem
Niepodległości.
Zachwyt do upojenia
Warto zapamiętać: niepodległość Polski proklamowali konserwatyści.
To także bywa dziś cierniem w oku wielu historyków. A jednak właśnie
fakt, iż Radę tworzyli polityczni realiści o światopoglądzie
zachowawczo‑monarchistycznym przesądzał o jej powadze, stateczności,
rzetelności i ostatecznie – skuteczności. Rada Regencyjna stanowiła
prawdziwy przekrój elity społeczno‑polityczno‑duchowej ówczesnej
Rzeczypospolitej. Oto książę Zdzisław Lubomirski – filantrop i promotor
edukacji, prezydent Warszawy i działacz samorządowy; oto Józef Ostrowski
– ziemianin i prawnik, prezes konserwatywnego Stronnictwa Polityki
Realnej; oto wreszcie Aleksander Kakowski – arcybiskup metropolita
warszawski, czyli prymas Królestwa Polskiego. Zwłaszcza obecność tego
ostatniego w Radzie Regencyjnej, powołanej wszak – jak sama nazwa
wskazuje – w celu sprawowania władzy w imieniu monarchy pod jego
nieobecność, wpisuje się w odwieczną tradycję ustrojową
Rzeczypospolitej, zgodnie z którą w czasie bezkrólewia funkcje monarsze
sprawował prymas Polski.
Jako ludzie poważni, stateczni i cnotliwi, regenci nie ograniczyli
się do pustego frazesu, lecz od razu zaczęli przekuwać deklarację w
czyn. Już zresztą wcześniej – przez niemal równy rok działalności – Rada
Regencyjna krok po kroku poszerzała przestrzeń suwerenności, kładąc
trwałe podwaliny porządku polityczno‑społecznego odrodzonego państwa
polskiego. Zorganizowała i rozbudowała administrację państwową,
utworzyła zalążek polskiej dyplomacji, rozwijała polskie szkolnictwo i
sądownictwo oraz – last but not least – zbudowała polskie siły
zbrojne. Ówcześni Polacy ze wszystkich zaborów (z wyjątkiem, jak zwykle,
lewaków) postrzegali Radę jako prawowitą władzę Polski, której powrót
na mapy świata już od wiosny 1918 roku wręcz „czuło się w kościach”.
Dowodzi tego choćby decyzja sztabu I Korpusu Polskiego w Rosji o uznaniu
zwierzchnictwa Rady Regencyjnej.
Ówczesnym Polakom ani przez myśl nie przeszło kwestionować
uprawnienia regentów do ogłoszenia niepodległości. Na manifest Rady
zareagowali zachwytem przechodzącym w upojenie.
Wczoraj od południa Warszawa zmieniła oblicze – czytamy w „Kurierze Porannym” z 8 października – zmieniła je nagle, jak za uderzeniem pioruna. Bo, zaiste, uderzył piorun! (…) Piorun błogosławiony! (…) Chwila uroczysta, godzina wielkiego cudu: zrasta się w jedno ciało rozcięty po trzykroć narodowy organizm. (…) Zwracają nam dzieje to, co nam odjęły.
Czy to prawda? Czy to być może? – zanotowała w dzienniku
tego samego dnia znana lwowska nauczycielka, uczestniczka powstania
styczniowego, Zofia Romanowiczówna. – Mówią mi, że powiedziano przed
godziną, że Polska ogłoszona wolną i niepodległą, cała, od morza do
morza! Ach! Nie mam słów na to, co się dzieje w mojej duszy.
Żyjemy w baśni, w najprzecudniejszej baśni – entuzjazmowała się Maria Dąbrowska. – Zdaje mi się, że nie jesteśmy dość wielcy, aby czuć się dostatecznie szczęśliwi. Nie jesteśmy dość dobrzy, aby być godni.
A 14 października „Przegląd Poranny” doniósł, że zgromadzeni w
liczbie około dwóch tysięcy w Alei Jerozolimskiej oficerowie i żołnierze
korpusu Dowbora‑Muśnickiego przemaszerowali plutonami z orkiestrą na
czele przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście do Zamku Królewskiego.
Dwa dni wcześniej Rada Regencyjna przejęła od Niemców władzę
zwierzchnią nad wojskiem i ustanowiła dlań polską rotę przysięgi,
tydzień później przyjmie dymisję niemieckiego wodza naczelnego polskich
sił zbrojnych, by po kolejnym tygodniu mianować szefem sztabu
generalnego Wojska Polskiego generała Tadeusza Rozwadowskiego.
Nie dość jednak na tym. Deklaracja niepodległości zainicjowała nie
tylko ruchy administracyjno‑gabinetowe, ale też popchnęła do działania
zwolenników akcji bezpośredniej. 31 października w Krakowie rozpoczęło
się rozbrajanie żołnierzy armii zaborczych. Było około 11.30, gdy odwach objęli pierwsi żołnierze wolnej Polski. (…) Entuzjazm był nie do opisania – wspominał kapitan Antoni Stawarz.
Sprawa polska nabrała ogromnego przyspieszenia.
W czerwonej pułapce
W takiej to sytuacji 10 listopada przybył do Warszawy specjalnym
pociągiem z Berlina, czyli w iście niemieckim stylu wypróbowanym na
Leninie, Józef Piłsudski.
I dalsze wypadki potoczyły się w zupełnie niewytłumaczalny sposób.
Rada Regencyjna z miejsca bowiem postanowiła się rozwiązać, by wobec
grożącego niebezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego dla
ujednostajnienia wszystkich zarządzeń wojskowych i utrzymania porządku w
kraju – jak zapisano w dekrecie z 11 listopada – przekazać władzę wojskową i naczelne dowództwo wojsk polskich brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu.
Dlaczego to uczynili?
Czyżby faktycznie – jak głoszą podręczniki do historii –
przestraszyli się ulicy? Listopad 1918 roku przyniósł bowiem ogromną
aktywizację lewicy. Polonia Restituta od samego urodzenia
(można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że w ostatnim stadium
prenatalnym) wybrała kurs na lewo. Czy zresztą można się temu dziwić?
Przez cały miniony wiek duch demokratyzmu równającym pługiem orał społeczną glebę
– jak to z poetyckim polotem określiła Eliza Orzeszkowa. Wobec
załamania dotychczasowego porządku, jak grzyby po deszczu wyrastały na
prowincji półbolszewickie gremia roszczące sobie prawo do sprawowania
władzy na polskiej ziemi: Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej
Daszyńskiego, Republika Tarnobrzeska, Polska Komisja Likwidacyjna
Witosa. Rzut oka na ich programy do dziś jeży włosy na głowie…
A jednak to nie do końca z obawy wyniknęło przekazanie władzy przez
Radę Regencyjną Józefowi Piłsudskiemu. Ani też z bezradności – wbrew
temu, co wywnioskował z rozmowy z księciem Zdzisławem Lubomirskim w roku
1919 Hipolit Korwin‑Milewski, mianowicie, iż jeśli ten
niepozbawiony energii mąż stanu w chwili runięcia potęgi niemieckiej
znalazł się zupełnie bezbronnym wobec agitacji ulicznej, zakusów PPS,
machinacji Daszyńskiego w Krakowie i Lublinie, to dlatego, że nie
skorzystał w ostatnich miesiącach z osłabienia łapy niemieckiej, żeby
sobie zorganizować zawczasu, czy to przez porozumienie z
Dowbór‑Muśnickim, czy przez urządzenie w Warszawie i w głównych miastach
z elementów umiarkowanych rodzaju milicji, swoją własną siłę zbrojną.
Szkopuł wydaje się tkwić gdzie indziej. Oto bowiem z jednej strony
regenci za wszelką cenę pragnęli zapobiec wewnętrznemu konfliktowi w
łonie młodego państwa, z drugiej jednak, polskie ziemiaństwo i
arystokracja przez cały XIX wiek spędzony na walce i konspiracji, w
rewolucyjnym ferworze i duchu „postępu”, mocno poczerwieniały. U
początku XX stulecia naturalne elity społeczne Rzeczypospolitej
podświadomie wierzyły w słuszność demokratyzacji świata – stąd chociażby
zawarty w samej deklaracji niepodległości 7 października dezyderat
wypracowania porządku polityczno‑prawnego opartego na szerokich zasadach demokratycznych.
Kłopotu mógł za to nastręczać transfer kompetencji – i tu, jak się
wydaje, starzy konserwatyści wpadli w pułapkę przesądów
światopoglądowych własnej sfery. Demokratyzacja, owszem, jak
najbardziej, ale przecież nie w wykonaniu postpańszczyźnianych chłopów
czy łyczków z endecji. Z ulgą więc, ba, z przyjemnością powitali
przedstawiciela starej, dobrej, szlacheckiej rodziny o
irredentystycznych tradycjach, aby zgodnie z zaleceniem markiza Juana
Donoso Cortésa (znanego w Polsce, bo tłumaczonego na łamach rodzimej
prasy konserwatywnej) w obliczu dyktatury sztyletu z ulgą zgodzić się na
dyktaturę szabli.
No bo czym innym wytłumaczyć skwapliwość, z jaką złożyli losy zmartwychwstałej ojczyzny w rękach socjalisty‑eksterrorysty? De facto, acz chyba nieświadomie, traktując go (z równie nieuświadomioną – pragniemy wierzyć – zdradą idei monarchicznej) jak króla.
Jerzy Wolak
Artykuł został opublikowany w 64. numerze magazynu Polonia Christiana