Przybycie do Warszawy Ludwika XVIII, francuskiego króla wygnańca, rozpoczęło sekwencję niezwykłych zdarzeń i misternych rozgrywek dyplomatycznych. W towarzystwie dwunastoletniego Marcina zgłębiamy tajemnice epoki i zostajemy wciągnięci w sam środek napoleońskiej intrygi szpiegowskiej. Książka Zuzanny Orlińskiej to nie tylko znakomita lekcja historii, ale również pasjonująca opowieść o życiu wielokulturowego miasta oraz zderzeniu starego i nowego ładu na kontynencie. Tak powinno się pisać powieści dla młodzieży. (Piotr Bejrowski, Histmag.org)
Zaczyna się niewinnie, ale nie dajcie się na to nabrać! Z biegiem stron opowieść się rozkręca, mroczne intrygi i postacie kryją się tylko po to, żeby znienacka wyskakiwać i zaskakiwać nas, czytelników. Kończysz czytanie i pytasz: „No, dobrze, ale co dalej było? Kiedy dalszy ciąg?”. (Joanna Papuzińska)
***
Święta sprawa Burbonów przetrwa burze, jest w niebiesiech potęga prawdziwego prawa, mocniejsza od niecnoty i perfidii ludzi. (wicehrabia Marie-Barthélemy de Castelbajac, 1776–1868)
Warszawa, kwiecień 1804
W kwietniowy wieczór czuło się już wiosnę. Rano Marcin był z panem Magierem u wodowskazu i widział, że Wisła wezbrała od roztopów. Uczony przewidywał, że koło piętnastego przejdzie przez Warszawę najwyższa fala.
Śnieg na ulicach rozpuścił się w błotnistą breję, ciepły wiatr niósł zapachy wilgotne, zielone i obiecujące, które potrafiły się przebić nawet przez wieczny zaduch staromiejskich uliczek i sprawić, że smród pomyj, zgniłej słomy i resztek garbarskich przestawał być dokuczliwy.
Niesiony wiosennym wiatrem Marcin postanowił odwiedzić Jacquota. Już na dziedzińcu zorientował się, że pałac wygląda inaczej niż zwykle. Okna, zazwyczaj o tej porze rzęsiście oświetlone, były ciemne, gdzieniegdzie tylko widział poruszające się płomyki, jakby jacyś ludzie biegali tam i z powrotem ze świecami.
W sieni nie zastał żywego ducha, tylko z piętra dobiegało tupanie i jakieś ciche głosy. Ktoś przemknął po schodach, wołając:
– Docteur Lefévre! Docteur Lefévre1!
Marcin przez chwilę wahał się, czy wejść dalej, tak bardzo nie w porę zdawała się ta wizyta. Przyszło mu jednak do głowy, że znajdując Jacquota, ma szansę dowiedzieć się, co zaszło. Ruszył więc wąskim korytarzem dla służby w stronę kuchni, gdzie spodziewał się zastać przyjaciela.
Jacquota tu nie było. Pomieszczenia kuchenne, zwykle o tej porze, tuż przed kolacją, tętniące życiem, wydawały się dziwnie wyludnione. Kilku posługaczy i kucharz zbiło się w ciasną gromadkę w kącie koło pieca. Kiedy Marcin wszedł, przerwali szeptaną rozmowę.
– Jacquot? – zapytał Marcin.
Kucharz machnął ręką, wskazując drzwi, ale nie zdążył odpowiedzieć, bo do kuchni wpadła zapłakana pokojówka, wołając:
– Szybko! Sole trzeźwiące dla księżnej d’Angoulême! – I grupka rozpierzchła się na wszystkie strony.
Marcinek postanowił sprawdzić, czy Jacquota nie ma u siebie. Zajmował on małą izdebkę w pobliżu pokoju księdza Edgewortha de Firmont, któremu służył. Dzielił ją ze służącym Boussetem.
Kiedy Marcin tam zajrzał, kuchcik siedział na swoim łóżku i przy świetle łojówki próbował zacerować dziurę w rękawie koszuli. Słysząc, że ktoś wchodzi, uniósł głowę znad roboty. Marcina uderzyło jego przeraźliwie smutne spojrzenie.
– Co się stało?
– Zabili księcia d’Enghien – odpowiedział chłopak.
Marcin nie przypominał sobie nikogo o tym nazwisku na dworze hrabiego de Lille.
– A kto to taki? – zapytał.
– Kuzyn naszego króla. Ulubiony. Wnuk starego księcia Kondeusza, który jest w Anglii razem z Monsieur2, królewskim bratem.
Marcin nie całkiem rozumiał koligacje wielkich francuskich rodów, pojął jednak, że sprawa jest poważna.
– Kto go zabił?
– Jak to kto? Bonaparte.
– Tu? W Warszawie?
– A skąd! – Jacquot aż skrzywił się, oburzony niewiedzą przyjaciela. – Wojsko przeszło przez granicę na Renie i porwało księcia z Ettenheim, gdzie mieszkał. Oskarżyli go o udział w spisku generałów, którzy chcieli truć Bonapartego arszenikiem w skowronkach. Szybko skazali go na śmierć i niemal natychmiast rozstrzelali. Dzisiaj król dostał wiadomość.
– To dlatego tu takie poruszenie?
Jacquot pokiwał głową.
– Królowa leży i płacze, Sa Majesté3 dostał migreny. Księżna d’Angoulême podobno zasłabła i nie można jej docucić. Mówię ci, Martin, koniec świata!
W drzwiach ukazała się blada twarz Bousseta.
– Jacquot! Musisz mi pomóc! – Mężczyzna spostrzegł Marcina i kiwnął na niego ręką. – Chodź i ty, też się przydasz!
Sługa był tak przejęty, że nie śmieli go o nic pytać. Bez słowa podążyli za nim do pokoju księdza Edgewortha.
Było to wąskie pomieszczenie o wyglądzie klasztornej celi. Stało tu tylko proste łóżko i zwyczajny stół, przykryty białym obrusem, a na nim srebrny krzyż. Sędziwy kapłan leżał na podłodze z rozrzuconymi ramionami, twarzą do podłogi. Nie dawał znaku życia.– Szybko, chłopcy, musimy go podnieść! – zarządził Bousset. – Sam nie dałem rady.
– Co się stało? – spytał Jacquot.
– Przyniosłem mu list z Paryża. Przeczytał i runął na ziemię bez ducha.
Jacquot obrócił się, żeby przetłumaczyć przyjacielowi jego słowa, ale Marcin dał mu znak, że nie trzeba.
– Zrozumiałem – powiedział. – Co to był za list?
Jacquot powtórzył pytanie po francusku.
– TEN list – odparł sługa z naciskiem.
– Zapewne wiadomość o śmierci księcia d’Enghien – wyjaśnił Jacquot.
We trzech spróbowali ostrożnie podnieść bezwładne ciało. Twarz duchownego, okolona długimi, siwymi włosami, była prawie całkiem biała.
Posadzony na łóżku, ksiądz Edgeworth powoli otworzył oczy.
– Monsieur l’Abbé4! – Bousset wybuchnął płaczem. – Vous êtes en vie5!
Stary człowiek wsparł się plecami o ścianę.
– Ja żyję, ale on… – mówił cichym, chrapliwym głosem, jakby każde wypowiedziane słowo było dla niego wysiłkiem. – Zbrodniarze… Znowu splamili się królewską krwią. Niech ich piekło pochłonie.
– Proszę się położyć! – nalegał Bousset.
Chłopcy stali w pewnej odległości, nie śmiejąc się poruszyć. Ksiądz Edgeworth dostrzegł ich.
– Merci, mes enfants6 – wyszeptał i zrobił dłonią znak krzyża. – Jacquot, przynieś mi wody. Nie będę dzisiaj jadł kolacji.
Widząc, że Jacquot jest zajęty doglądaniem swego pana, Marcin stwierdził, że nic tu po nim. Wszyscy wkoło mdleli lub płakali, a on, choć poruszony tym, co widział, czuł się intruzem w domu żałoby.
Na dziedzińcu kłóciło się dwóch ludzi. Jeden z nich miał w ręku latarnię, która oświetlała jego twarz. Marcin zauważył, że to hrabia d’Avaray, najważniejsza po królu osobistość na dworze. Całą swoją rosłą postacią zagradzał drogę drugiemu, w którym chłopak rozpoznał przystojnego księcia de Fleury o dziobatej cerze. Nie wiedział, o co się sprzeczają, ale z tonu ich głosów i ze zdań, które udało mu się zrozumieć, wywnioskował, że pan de Fleury przyszedł złożyć kondolencje królowi, a hrabia d’Avaray za nic nie chce go wpuścić na pokoje, twierdząc, że nawet w czasie żałoby królewski zakaz odwiedzin nie utracił mocy.
Ludwik Stanisław Ksawery de Bourbon, z Bożej łaski arcychrześcijański król Francji i Nawarry, z ulgą usiadł w fotelu i wyciągnął przed siebie opuchnięte nogi. Poczciwy Destournelle delikatnie zdjął mu kamaszki i wsunął na stopy miękkie pantofle. Mimo że ruchy kamerdynera były niezwykle ostrożne, Ludwik aż jęknął. Przeklęta podagra! Dolegliwości nasilały się wiosną, kiedy wilgoć znad Wisły wdzierała się przez okna pałacu i wnikała w jego zimne, stare mury.
Odprawił pokojowca i spojrzeniem spod ciężkich, przymkniętych z bólu powiek obrzucił obecnych w komnacie. Najwierniejsi z wiernych. Nazywał ich „swoim abecadłem”, bo byli mu tak niezbędni, jak litery alfabetu. Panowie d’Avaray, de Bonnay, de la Chapelle, de Damas-Crux… A, B, C, D, E… Brakowało E.
– Gdzie père7 Edgeworth de Firmont? – zapytał.
– Udał się do klasztoru panien sakramentek, sire8 – wyjaśnił hrabia d’Avaray – by powiadomić siostrę Marię Józefę o śmierci jej bratanka.
– Smutne poselstwo! – westchnął Ludwik, myśląc o swojej kuzynce, która przybywszy do Warszawy w ślad za nim, wkrótce wstąpiła do tutejszego klasztoru. – Była rodzoną ciotką tego chłopca. Zresztą rozstrzelanie księcia d’Enghien to straszliwy cios dla całej rodziny!
Oprócz smutku czuł także narastający niepokój. Nie uważał się za wytrawnego polityka, wiedział jednak, jak poważne konsekwencje może mieć ta śmierć.
– Panie C, czy listy zostały wysłane?
– Tak jest, sire.
– A ten do króla Prus, w którym poręczyliśmy słowem honoru, że nic nie wiedzieliśmy o spisku?
– Ten przede wszystkim, sire – ukłonił się hrabia de la Chapelle.
– Ale nie wysłałeś go zwykłą pocztą? – upewnił się Ludwik.
– Skądże znowu, sire. To byłoby nieroztropne. Zawiózł go do Berlina mój osobisty posłaniec.
Ludwik skinął głową z aprobatą. Odkąd w zeszłym roku dowiedział się, że szpieg na żołdzie tajnej policji uzurpatora przekupił urzędników pocztowych, by pozwalali mu czytać listy króla i jego najbliższych współpracowników, wolał przekazywać wiadomości nieoficjalnymi drogami.
– Panie A? Jakieś wieści z Paryża? – zapytał drugiego ze swych ministrów. – Czy coś wiadomo o ostatnich chwilach naszego drogiego…? – znów westchnął i przyłożył chusteczkę do oczu.
– Sire – skłonił się hrabia d’Avaray. – Nie chciałbym cię już bardziej zasmucać…
– Mów – przerwał mu. – Chcemy wiedzieć.
– Nasz informator donosi, że po nędznej parodii procesu, około trzeciej nad ranem książę d’Enghien został postawiony przed plutonem egzekucyjnym w fosie zamku Vincennes. Oficer odczytał wyrok. Książę zażądał widzenia z uzurpatorem. Odmówiono mu. Chciał do niego pisać, lecz tego żądania także nie spełniono. Wreszcie poprosił, by pozwolono mu wydać komendę plutonowi, mówiąc, że strasznie jest ginąć z francuskiej ręki. Oficer zgodził się i książę zawołał: „Celujcie w serce!”.
– Mon Dieu9! – Ludwik był tak wstrząśnięty, że chusteczka wypadła mu z dłoni. Łza spłynęła po policzku i wsiąkła w miękki atłas perłowoszarej kamizelki. – Czy… czy wiadomo, gdzie go pochowano?
– Na miejscu egzekucji, sire.
– W fosie?!
Pan A skinął głową.
– Nasz informator mówi, że pies księcia, piękny chart rosyjski, siedzi od tej pory dniem i nocą na grobie, a jego wycie rozlega się po całej okolicy.
Ludwik poczuł, że zaciskają mu się pięści. Podły uzurpator jeszcze za to wszystko odpowie! Na razie los mu sprzyja, ale on, Ludwik, chociaż nie jest może wielkim wodzem i wybitnym strategiem, ma jedną ważną umiejętność – potrafi cierpliwie czekać…
– Czy możemy odejść, sire? – zapytał markiz de Bonnay, dostrzegając wyraz bólu na twarzy króla.
– Tak.
– Czy zawołać kamerdynera?
– Nie, chciałbym zostać sam.
Wyszli. Próbował wstać z fotela. Poczuł przeszywający ból, jakby atak podagry nasilił się jeszcze wskutek złych wieści. Chwycił za gzyms kominka i uwieszony na nim, powoli uniósł otyłe ciało. Powłócząc nogami, zrobił kilka kroków.
Na marmurowej półce, odbijając się w ogromnym lustrze, stał niezwykły przedmiot. Przypominał biały, jednopiętrowy domek. Z trzech stron miał identyczne fasady o pięciu oknach, a od frontu ozdobny zegar. Spadzisty dach zwieńczony był gloriettą10.
Ludwik kazał go zrobić dawno temu dla swojej żony, Marii Józefiny Sabaudzkiej. Tak się złożyło, że wkrótce po ich ślubie młodszy brat Ludwika, Karol hrabia d’Artois, ożenił się z siostrą swojej bratowej.
– Sabaudzkie siostrzyczki to nie był najlepszy wybór. Dla żadnego z nas – mruknął Ludwik, patrząc w lustrze na swą otyłą, łysiejącą postać i obrzękniętą twarz. – No cóż, co się stało, to się nie odstanie…
Jeszcze przed ślubem hrabia d’Artois zamówił dwa identyczne modele sławnego budynku pompowni na paryskim moście Pont Neuf, zwanego Samarytanką. Budynek ten słynął z napędzanego wodą zegara z kurantem, toteż każdy z misternie odwzorowanych budyneczków wyposażony został w zegar i barometr. Poza tym wyglądały jak domki dla lalek – miały zdejmowane dachy, a w środku kryły się różne cenne mebelki i drobiazgi. W dodatku gdy przycisnęło się ukryty guzik, z fontann po bokach tryskały perfumy.
Modele wzbudziły zainteresowanie, jeszcze zanim zostały ukończone. Opowiadano, że nad każdym z nich pracowało trzydziestu rzemieślników pod kierunkiem nadwornego mechanika. Wiadomo było, że jeden z nich otrzyma w prezencie ślubnym narzeczona hrabiego d’Artois. Ale dla kogo był drugi?
Żona Ludwika szybko odpowiedziała sobie na to pytanie. Była przekonana, że drugi model Samarytanki dostanie się jej, jako rodzonej siostrze panny młodej. Tygodniami nie mówiła o niczym innym. Przygotowała już nawet miejsce w salonie, aby godnie wyeksponować kosztowne cacko.
Jakież było jej rozczarowanie, kiedy wspaniały podarunek otrzymała nie ona, lecz druga bratowa Karola – żona następcy tronu, Maria Antonina. Żeby załagodzić konflikt w rodzinie, Ludwik zamówił dla żony model Samarytanki, wzorowany na tamtych dwóch, lecz mniejszy i prostszy. No cóż, tylko na taki było go stać. Został wyposażony w zegar, ale nie miał barometru. Dach wprawdzie dało się zdjąć, lecz nie kryły się pod nim złote i srebrne sprzęciki. No i postanowił zaoszczędzić na fontannie z perfumami. Zegar doprawdy nie musi pachnieć jak róża.
Nie rozumiał tylko, dlaczego Maria Józefina na widok tego całkiem ładnego przedmiotu wpadła w dziki szał. „Tylko tyle jestem dla ciebie warta, Monsieur?! – wrzeszczała. – Dajesz mi takie byle co? Przecież toto ani nie wygrywa ślicznych kurantów, ani nie tryska perfumami, ani nie wskazuje, jaki jest dzień i miesiąc! Nie ma tu złotych pudełeczek na przyprawy i maleńkich złotych sztućców! Jak spojrzę w oczy żonom twoich braci? Co im powiem? Że mój mąż na odczepnego podarował mi zwykły budzik, jak jakiejś pokojówce?!”
Oczywiście prezentu nie przyjęła. Żeby się nie zmarnował, Ludwik zatrzymał go dla siebie. Lubił go nawet. A wkrótce, zwłaszcza podczas licznych przeprowadzek, docenił jego użyteczność.
Teraz podszedł do zegara i uniósł dach, trzymając za gloriettę. Dało się słyszeć metaliczne cykanie, jakby ktoś wrzucił do środka garść świerszczy. Wewnątrz ukazał się złocisty, delikatny mechanizm. Ludwik przycisnął dwoma palcami malowaną w szachownicę podłogę. Odblokował zapadkę, uchylił klapkę. Sięgnął głębiej i na parterze domku namacał uchwyt szkatułki. Wydobył ją i wrócił na fotel.
Szkatułka także miała kilka schowków. Na samym wierzchu leżało trochę szlachetnych kamieni, zwłaszcza brylantów, które Ludwik bardzo lubił. Kilka pierścieni, jakieś spinki do mankietów, kamee11, naszyjniki. Nie mógł się oprzeć, żeby nie popieścić choć przez chwilę klejnotów, przesypując je w palcach jak dziecko bawiące się w piasku. Kochał ich dotyk.
Pod brylantami leżał medal z brązu, który Ludwik kazał wybić w zeszłym roku. Chętnie go oglądał, bo ukazywał go bardzo korzystnie: w królewskim płaszczu przy kolumnie, na której leżała korona Francji. Jedną ręką ją przytrzymywał, drugą zasłaniał tron przed uzurpatorem. Ten parweniusz myślał bowiem, że prośbą lub groźbą zmusi Ludwika do ustąpienia z tronu. Głupiec! Nie wiedział chyba, że król Francji może umrzeć, ale nie abdykować. Ludwik oświadczył mu to z całą mocą, a właściwie nie jemu, tylko reprezentującemu go negocjatorowi. Powiedział, że przekaże.
Wysunął sekretną szufladkę. Tu trzymał dwie najcenniejsze pamiątki. Jedną z nich był ostatni list królowej Marii Antoniny, jaki wysłała do niego z więzienia Temple. Ten brudny, podarty zwitek papieru wzruszał go zawsze do łez.
Wyjął drugi przedmiot i ważył go przez chwilę w dłoni. Myślał o śmierci księcia d’Enghien i o tym, że może być następny. Nie czuł się bezpiecznie. Podejrzewał, że otoczony jest przez szpiegów uzurpatora i to dużo groźniejszych niż ten Gallon Boyer, który usiłował kupić jego listy. O nim wszyscy wiedzieli, a Ludwik bardziej obawiał się ukrytych agentów.
Czasy są takie, że nikomu nie można ufać! – pomyślał i przed oczami stanęły mu twarze panów d’Avaray, de Bonnay, de la Chapelle i de Damas-Crux. A, B, C, D… Czy któryś z nich mógłby go zdradzić?
Nie – odpowiedział sobie, lecz wątpliwość pozostała. A jeśli tak, to który?
– Muszę wprowadzić środki ostrożności – stwierdził. – Zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Ale jak?
Spojrzał na przedmiot, który trzymał w dłoni.
– Ty także nie jesteś bezpieczna, moja piękna – wyszeptał. – Muszę zrobić wszystko, żeby cię ocalić!
Zuzanna Orlińska – absolwentka Wydziału Grafiki warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, ilustratorka książek, czasopism i podręczników. Zdobywczyni wielu nagród: za powieść Ani słowa o Zosi otrzymała II nagrodę w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren, Stary Noe został wyróżniony w konkursie na Książkę Roku IBBY 2015 i zdobył nagrodę główną w Konkursie Literackim im. Kornela Makuszyńskiego, z kolei Biały Teatr panny Nehemias otrzymał wyróżnienie w konkursie Książka Roku IBBY 2017. Stworzyła stronę internetową Kiedy byłam mała, poświęconą literaturze dla dzieci i młodzieży.
Zuzanna Orlińska, Król Myszy, ilustracje: Marcin Minor, Wydawnictwo Literatura, Łódź 2021, str. 392.
Kategoria wiekowa: 12+. ISBN: 978-83-7672-948-0
1 Docteur Lefévre! (fr.) – Doktorze Lefévre!
2 Monsieur (fr.) – pan. Tu: na dworze francuskim tytuł zarezerwowany dla młodszego brata panującego monarchy.
3 Sa Majesté (fr.) – Jego Wysokość.
4 Monsieur l’Abbé! (fr.) – grzecznościowy zwrot do księdza.
5 Vous êtes en vie! (fr.) – Pan żyje!
6 Merci, mes enfants (fr.) – Dziękuję wam, dzieci.
7 Père (fr.) – ojciec.
8 Sire (fr.) – dosłownie: Panie. Grzecznościowa forma zwracania się do panującego monarchy.
9 Mon Dieu! (fr.) – Mój Boże!
10 Glorietta – tu: nadbudówka z kolumnami, arkadami lub w formie kopuły wieńcząca wieże albo najwyższe kondygnacje budynków.
11 Kamea – rzeźbiony szlachetny lub półszlachetny kamień.
Za: http://www.legitymizm.org/krol-myszy