Ogłoszona na początku października bieżącego roku Deklaracja Paryska Europa, w jaką wierzymy jest wydarzeniem doniosłym, mimo iż przemilczanym przez polityczny mainstream
oraz tzw. media głównego nurtu, choć osobistości, które ją podpisały,
nie należą bynajmniej do „antyeuropejskich ekstremistów”. Pod deklaracją
widzimy przecież podpisy osób o uznanym dorobku intelektualnym,
profesorów (acz przeważnie już emerytowanych) z renomowanych
uniwersytetów, reprezentujących szeroko rozumiane spektrum
konserwatywno-chadecko-liberalne. Te nazwiska to prawdziwa „śmietanka”
współczesnej myśli europejskiej: katolicki filozof (...) Robert Spaemann, również katolicki filozof i historyk
filozofii Rémi Brague, flagowy konserwatysta brytyjski sir Roger
Scruton, konserwatywny politolog z Francji Philippe Bénéton, klasyczny
liberał Pierre Manent, kojarzona z neokonserwatyzmem Chantal Delsol,
hiszpański heglista i schmittianin Dalmacio Negro Pavón, kalwiński
konserwatysta z Holandii Bart Jan Spruyt, katolicki konserwatysta
libertarianin z Belgii (związany także z nacjonalistycznym Blokiem
Flamandzkim) Matthias Storme, liberalny konserwatysta czeski (nawrócony
na katolicyzm) Roman Joch, węgierski politolog konserwatywny András
Lánczi, Polskę zaś reprezentuje Ryszard Legutko, którego przedstawiać
nie trzeba.
Pomimo iż autorzy – podkreślmy to raz jeszcze – wcale nie są
„antysystemowymi” ultrasami czy reakcjonistami, bo można z deklaracji
wyczytać, że akceptują liberalno-demokratyczny fundament dzisiejszej
Europy, to jednak ich diagnoza dzisiejszego stanu politycznego,
społecznego, moralnego i przede wszystkim duchowego europejskiej
rzeczywistości jest tak druzgocąca, że w gruncie rzeczy nie należy się
dziwić, iż ich manifest został skazany na to, co w języku niemieckim
nazywa się totschweigen, czyli „zamilczeniem na śmierć”.
Sygnatariusze, choć umiarkowani w poglądach, mówią bowiem otwarcie, że
Europa jest dziś w tragicznym położeniu, że jest idącym na dno przy
dźwiękach orkiestry Titanikiem, a winny tego stanu rzeczy jest
establishment polityczno-finansowo-medialny, co jest przecież absolutnie
niepoprawne i sprzeczne z obowiązującym samozadowoleniem i
hurraoptymizmem kół rządzących Unią Europejską, wedle których – że
posłużymy się tytułem głośnej przed wojną powieści – „w Nienadybach
byczo jest”.
W niniejszym sprawozdaniu niepodobna streścić wszystkich wątków
deklaracji, ograniczymy się przeto do wskazania i uwypuklenia jej kilku
najmocniejszych, naszym zdaniem, tez.
1. Sygnatariusze, wychodząc od samoidentyfikacji jako Europejczyków,
do których Europa należy, a oni należą do niej, przeprowadzają ostrą
linię demarkacyjną, dzielącą strony jak linie okopów w wojnie
pozycyjnej, pomiędzy Europą prawdziwą a Europą fałszywą.
Europa prawdziwa to całe duchowe i materialne dziedzictwo historii
cywilizacji europejskiej, na które składają się przede wszystkim:
chrześcijaństwo, wytwarzające rzeczywisty uniwersalizm europejskiej rei publici,
moralną jedność przez zaszczepienie tak naturalnych, jak
nadnaturalnych, cnót z miłością na czele, będące dziełem duchowego
imperium Kościoła (przypominają się tu słowa Feliksa Konecznego o
Kościele jako politycznym wychowawcy narodów); grecko-rzymska tradycja
klasyczna; wreszcie idea państwa narodowego, ale niesprzeczna z
„europejskim kosmopolityzmem”, czyli łącząca suwerenność z
powszechnością, z kulturową jednością narodów Europy. Europa fałszywa
natomiast to odrzucający to dziedzictwo, utopijny i despotyczny projekt
nowego, postnarodowego i postkulturowego świata, oparty na dwóch
przesądach wywodzących się z ideologii Oświecenia (od którego przecież –
jak czytamy w deklaracji – Europa się nie zaczęła) i marksizmu, czyli
przesądu o nieuchronności postępu oraz zabobonu historycyzmu – wiary, że
Historia jest po stronie utopistów. Ta fałszywa Europa uważa, że
stanowi wypełnienie naszej cywilizacji, podczas gdy tak naprawdę „chce
zająć nasz dom”. Stawiając kropkę nad „i”, trzeba powiedzieć, że
fałszywi Europejczycy, którzy wepchnęli się na szczyty władzy, są po
prostu okupantami Europy. Napełnieni pychą i wzgardą dla tradycji,
tłamszą wszelki sprzeciw – oczywiście w imię wolności i tolerancji. Nie
można powstrzymać się od zacytowania tego pięknego zdania: „Prawdziwym
niebezpieczeństwem jest dławiący ucisk, w którym fałszywa Europa trzyma
naszą wyobraźnię”.
2. Utopijnie odklejona od rzeczywistości fałszywa Europa, nie
zważając na nic, dąży do realizacji wielkiego projektu
multikulturalizmu. Posuwa się w tym szaleństwie tak daleko, że wymaga od
Europejczyków wręcz wyparcia się samych siebie, wspierania zasiedlania
naszych ziem i upadku naszej kultury. Retoryka inkluzywności jest przy
tym głucha na wszelkie argumenty o cywilizacyjnej niekompatybilności
szturmujących Europę rzesz imigrantów, zwłaszcza wyznawców islamu, a
wszelkie głosy sprzeciwu tłamsi, starając się nie dopuszczać do ich
wyrażania. Ignorując te nieprzezwyciężalne różnice i oszukując nawet
samych siebie, że asymilacja obcych cywilizacyjnie przybyszów do kultury
europejskiej będzie naturalna i szybka, europejska klasa rządząca
(oraz, niestety, wspierające ją w tym stadnie klasy intelektualistów)
uprawiają w gruncie rzeczy to, co jeden z sygnatariuszy deklaracji
(Matthias Storme) nazywa multinihilizmem. Wobec powyższego
autorzy deklaracji stwierdzają jednoznacznie, że „imigracja bez
asymilacji jest kolonizacją i jako taka winna być odrzucona”, ponieważ
zaś doświadczenie mówi, że skoro hojny system socjalny asymilację
utrudnia, to roztropne przywództwo polityczne winno imigrację
ograniczyć.
3. Tak samo bez ogródek sygnatariusze deklaracji konstatują, że
nadbudowana nad teoretycznie jeszcze suwerennymi państwami członkowskimi
„superstruktura” w postaci Unii Europejskiej jest zagrażającą
autentycznej wolności tyranią. Tyranią ukrytą za demoliberalną
fasadą, ale realną tyranią – bezkrwawą, ale nieubłaganą w
prześladowaniu, w ciąganiu po sądach tych, którzy mają czelność naruszać
rozmaite tabu na poglądy podważające status quo. Autorzy
określają ją wprost jako tyranię technokratyczną, w której ponadnarodowi
„mandaryni” z instytucji unijnych, zadufani w swoją znajomość rzekomych
praw historii oraz konieczności ekonomicznych („bezalternatywnej”
logiki rynku), czują się upoważnieni do kontrolowania coraz bardziej
zintegrowanej ekonomii, a nawet do walki ze zmianami klimatycznymi. Z
analiz przeprowadzonych w deklaracji wynika atoli jasno, że totalne
zapędy unijnych tyranów nie ograniczają się do sfery ekonomicznej, lecz
sięgają głęboko w moralną i duchową tkankę społeczeństwa, prując ją
wszerz i wzdłuż. Nie zawsze wypowiadaną głośno, ale oczywistą podstawą
tego działania jest uderzający frontalnie w chrześcijańską duchowość i
etykę materializm, głównym narzędziem zaś – skrajnie egalitarna i
sztucznie skonstruowana „religia” praw człowieka. To ta siła napędowa,
gloryfikująca fałszywą wolność „bycia sobą”, a rozkręcona przez rządzące
dziś pokolenie rewolucjonistów z 1968 r., zdruzgotała moralność
współczesnych pokoleń Europejczyków, pogrążając ich w libertyńskim
hedonizmie, osłabiając i wypaczając instytucję małżeństwa, uzależniając
od konsumpcjonizmu, mediów i pornografii. Jeżeli przeto Europa jest
jeszcze do uratowania, to warunkiem tego jest odnowa kultury moralnej,
odbudowanie małżeństwa jako podstawy społeczeństwa, a także prawdziwej
kultury artystycznej przez przywrócenie standardu „wzniosłości i piękna”
(ta Burke’owska fraza jest zapewne wkładem prof. Scrutona).
Wszelako kapitalnym stwierdzeniem deklaracji wydaje nam się zdanie, w którym domyślamy się z kolei ręki prof. Spaemanna: „Praca musi rozpocząć się od teologicznego samopoznania”,
demaskującego i odrzucającego fałszywą religię hedonistycznie
pojmowanych praw człowieka. O tym przecież mówił już ponad 150 lat temu
wizjoner dzisiejszego upadku Europy – Juan Donoso Cortés: „Na dnie
każdej wielkiej kwestii politycznej leży jakaś wielka kwestia
teologiczna”.