Okres, w którym przyszło żyć naszemu
pokoleniu, nie może być uważany ani za lepszy od innych, ani za
szczególnie gorszy. Pokolenia wszystkich epok myślą, że mają prawo
nadawać współczesnym im czasom ponadnaturalne, wyjątkowe znaczenie.
Naród polski już w pierwszych średniowiecznych źródłach pisanych miał
tendencję do idealizacji przeszłości. Ponoć człowiek współczesny
bardziej ma być zapatrzony w przyszłość niż przeszłość, ale to, co
dostrzegamy, zdaje się być odmienne. Społeczeństwa nielubiące
jakichkolwiek zmian, jakim bez wątpienia jest społeczeństwo polskie,
lubują się w dryfowaniu po krainach przeszłości, nie umniejszając przy
tym szczególnej roli dzisiejszych czasów, które przecież też muszą być
„naj”, choć w tym przypadku mówi się o nich, że są najgorsze.
Dywagacje nad tym, w jakich czasach
przyszło żyć naszemu pokoleniu, zdają się być pozbawione sensu, a to z
tego względu, iż kończą się konkluzją, że już nic nie można zrobić, a
wszelki wysiłek wkładany w budowanie świadomości narodowej od podstaw
jest wysiłkiem straconym. Czasami ten umysłowy konserwatyzm jest tak
wielki, że monarchiści zdolni by byli zabić króla w przeddzień koronacji,
bo obawialiby się tak fundamentalnej zmiany rządów. Nie lepszym
podejściem do otaczającej rzeczywistości jest także rozemocjonowany
aktywizm bez wyznaczonego celu czy nieuzasadniony optymizm każący
chwytać dzień, jakby już dziś łopotały chorągwie zwycięstwa. Takie
nastawienie kieruje człowieka w stronę koniunkturalizmu, wznoszenia się
na falach chwilowego poparcia kosztem dostosowywania swoich poglądów do
obecnej chwili. I mógłby zakrzyknąć niejeden patrząc na swoje poparcie w
porannym dzienniku: trwaj chwilo, o chwilo, jesteś piękną! Jednak chwila ta nie trwa.
Obydwie postawy sprowadzające się do
niczym nieuzasadnionego pesymizmu lub optymizmu, pomimo szczerych chęci
są tylko niczym więcej jak ulotną chwilą, mrugnięciem epoki, w której
zagościły. Świat trwa nadal mimo, iż od dwóch tysięcy lat żyjemy w
czasach apokaliptycznych i sądzę, że potrwa to jeszcze chwilę. Dlatego
perspektywa idei powinna być perspektywą długiego trwania, która nie
będzie skazana na zapomnienie po jednej swojej wyborczej porażce. Za
kilka lat przyjdzie nam wszystkim stanąć przed pytaniem, które jestem
pewien, że będzie zadane. Co zrobiliśmy z tym społecznym poparciem, które
mieliśmy?! Różnego rodzaju znawcy politycznych układów i socjologii
będą się zastanawiać nad tym, dlaczego polski obóz narodowy zmarnował tak
wielki potencjał tysięcy (a ponoć niekiedy setek tysięcy) osób na
nacjonalistycznych manifestacjach. Małe, bo małe, ale zawsze jakiekolwiek
poparcie sondażowe, które wychodziło ponad margines statystycznego
błędu zostało zaprzepaszczone. Cóż zrobiliście narodowcy z tą szansą na
zmianę, którą widział w was naród? Odpowiedź na wyżej postawione pytanie
będzie prosta. Poparcie nie zostało wykorzystane, gdyż istniało tylko
na papierze, a naród nie mógł widzieć szansy na zmianę, gdyż zupełnie już
oślepł i miota się niczym ofiara syndromu sztokholmskiego pomiędzy
swymi oprawcami.
Tysiące osób na ulicznych manifestacjach
to jedynie perspektywa chwili, która dziś trwa, a już jutro, w dzień
powszedni, jej nie będzie. Jeśli nawet ta perspektywa chwili, która
wielu imponuje, to wszystko, co dziś Naród może z siebie dać, to może
należy zmienić założenia całego ruchu. Może zwroty „przejąć władzę” i
„obalić władzę” należałoby zamienić zwrotem „przetrwać”. Jak już było
wspomniane, każde pokolenie chce uczynić w ten czy inny sposób siebie
wyjątkowym. Dlatego też raz po raz słychać wojenne trąby zwiastujące, że
„już czas!”, podczas gdy czas jeszcze nie nadszedł. Perspektywa chwili
coraz to wybucha i gaśnie, bo taka jest sinusoida ruchów, które są
ideowe. Dziś zgromadzi się nas kilka tysięcy, wczoraj było nas kilkaset,
a jutro zaledwie dwudziestu. Czym byłaby jednak idea, gdyby nie ta
garstka szaleńców, która w czasach PRL-u tworzyła niezbyt poczytne
wydawnictwa, przemycając niezbyt chodliwą bibułę. Czym byłaby pamięć o
Marszu na Myślenice Adama Doboszyńskiego, gdyby nie ci "wariaci", którzy
rok w rok składają pod jego tablicą kwiaty i przemierzają tę samą trasę.
Wczoraj było ich kilkunastu, wszyscy w ciężkich butach i starannie
zawiązanej drabince, dzisiaj na sportowo w przeciwsłonecznych okularach
albo niczym nie wyróżniając się z tłumu, w sumie około kilkudziesięciu
aktywistów. Pewnie żaden z nich nigdy nie myślał, że to dzięki niemu
Marsz Myślenicki wciąż idzie, a wraz z nim idea Adama Doboszyńskiego,
ale w perspektywie długiego trwania ma to niebagatelne znaczenie.
Depozyt idei, który każdy z nas nosi w
swoim sercu jest tym, co odróżnia nas od innych ruchów politycznych. Dla
nas istotne jest zwycięstwo Idei, a nie partyjnych sztandarów, które
wykrzywiają myśl tak bardzo, iż po czasie nie przypomina już ona swojego
ideowego pierwowzoru. Dlatego dla nas ważna jest czystość myśli, która
płynie według raz wytyczonych zasad. Nacjonalizm jest jak dekalog, który
mówi: nie zabijaj, nie kradnij, nie cudzołóż. Czym będą te same
kamienne tablice, które wciąż powtarzając: nie zabijaj i nie kradnij,
zachęcać będą do cudzołóstwa? Stają się herezją, tak jak herezją są
ruchy, które kiedyś mówiące: Bóg, Honor, Ojczyzna, dziś wolą powiedzieć:
Kapitał, Koniunktura, Państwo. Herezja zasługuje tylko na potępienie, a
chore członki trzeba odcinać, by nie zaraziły całego organizmu. Nie raz
zdarzało się tak, że słyszałem: Czym jest ten śmieszny
dystrybucjonizm? Kolejną formą socjalizmu? Katolicka Nauka Społeczna?
Dziś triumfy święci szkoła Adama Smitha i jeśli chcecie coś osiągnąć, to
zacznijcie myśleć „wolnościowo”! Albo: Katolicyzm? Przecież to
zinstytucjonalizowana forma wyzyskiwania pieniędzy i ukrytej pedofilii!
Ludzi to odstrasza, nie zdobędziecie na tym haśle żadnego poparcia!
Pewnie te głosy mają rację, możemy nie zdobyć, a gdybyśmy zaczęli
głosić „wolnościowe” teorie gospodarcze i pragmatyzm zamiast wiary, to
moglibyśmy poszybować w sondażach nieco bardziej przekraczając margines
statystycznego błędu. Nie bylibyśmy już jednak nacjonalistami, nie
stanowilibyśmy żadnej nowej jakości, tylko kolejne popłuczyny z tego
samego ścieku. Bycie depozytariuszem idei, dzięki któremu kolejne lata
przetrwa myśl, mogąca już w następnym pokoleniu zdobyć rząd dusz, jest
rozwiązaniem o niebo lepszym, niż stanie się człowiekiem bez idei. Czym
byłaby władza zdobyta na takim gruncie? Jedynie sloganem wyborczym,
który i tak kłamliwie został dostosowany do wyborczego marketingu.
Nacjonalizm nie jest koniunkturą, jest ideą, która się nie zmienia, a
jedynie dostosowuje do warunków konkretnego czasu w przestrzeni. Kto
powiedział, że nasz kraj ma być wolny już dzisiaj? Kto powiedział, że
naród, który w referendum akcesyjnym Unii Europejskiej tak łatwo
sprzedał swoją niepodległość, zasługuje i poradziłby sobie z wolnością
już dzisiaj? Wina, w którym procesy fermentacyjne nie dobiegły końca,
nie da się pić, dlatego na dobre trunki czeka się latami. Dużo dłuższe
procesy trwają w społeczeństwie, do którego od dwóch wieków nie może
dotrzeć wyższość pracy u podstaw nad impulsywne, samobójcze zrywy.
Efekty tej pracy możemy dostrzec na każdym kroku, począwszy od
działalności naszych XIX-wiecznych protoplastów po dziś dzień. Efekty
romantycznych zrywów także, na miejskich cmentarzach i pomnikach
spowitych całunami tysięcy nazwisk.
Warto zastanowić się nad tym, czym dla
nas jest nacjonalizm? Czy jest on ideą jedynie postulowaną, czy
rzeczywistą. Na ile wiarygodny jest człowiek prowadzący firmę,
zatrudniający wiele osób, którym płaci śmieszne 7zł/godz., jednocześnie
upominający się o prawa pracownicze przed parlamentem albo na łamach
jakiegoś portalu. Kim będzie nacjonalista, który płynie równo z nurtem
konsumpcji, materializmu i antyklerykalizmu. Co to za człowiek, który
krzycząc, że państwo go okrada, równocześnie rekompensuje swoją stratę
samemu okradając innych. To żadna nowa jakość i żadna alternatywa.
Nacjonalizm postulowany byłby tym samym, co pacyfizm niepraktykujący.
Zazwyczaj to właśnie ta postulowana frakcja chce: już! Więcej! Od razu!
Idą po fotel premiera, nie wiedząc, że gdyby włożyli trochę pracy, to
mieliby realne szanse na gabinet burmistrza. Chcą walczyć z islamizacją,
podczas gdy ostatni raz w Kościele byli na święceniu wielkanocnych
jajek. Takie podejście jest nie mniej szkodliwe niż sam marazm, nie
proponuje także w zamian żadnych konkretów.
Polski nacjonalizm od zawsze był ruchem
egalitarnym, silnie związanym z katolicyzmem i cywilizacją łacińską.
Pragmatycy lubią podważać kulturowe zorientowanie Polski na zachód, na
Rzym. Nie ma dla nich czegoś takiego, jak szczególna rola, którą dany
Naród pełni w świecie. Dla nich naród to tylko społeczeństwo
zorientowane na wspólne cele, które zmieniają się w zależności od
korzyści. Narody jednak mają duszę, a społeczeństwa są puste. Narody
podejmują wyzwania, mają misje, którym są wierne. Państwa mają tylko
interesy. Czym zatem jesteśmy my teraz? Czy można powiedzieć, że jeszcze
jesteśmy narodem? Że mamy misję, której jako duchowo wolny naród
jesteśmy wierni? Nie można popadać w zbytni pesymizm, jednak sytuacja
nie jest dobra. Ukazuje to bezideowość tych, którzy na fali
antyimigracyjnych nastrojów stawiają w jednym szeregu hordy murzyńskich
barbarzyńców z syryjskimi chrześcijanami, szukającymi schronienia przed
demonami islamu stworzonymi przez grę żydowsko-amerykańskich interesów.
Widocznie misji polskiego narodu nazywanej antemurale christianitatis
brakło rycerzy z perspektywą długiego trwania, którzy potrafiliby
wytoczyć jej nowe kierunki. Nasze pokolenie musi uniknąć takich błędów,
choćby za cenę bycia jedynie dumnymi depozytariuszami idei.