Blisko trzydzieści lat temu oświadczył
Cecil Rhodes, że Imperium Brytyjskie jest nie dość wielkie i że wszystko
poświęcić należy dla przeprowadzenia drogi żelaznej albo telegrafu z
Kairu do Kapsztadu, dla którego to celu przekupił polityków, otworzył
Wilhelmowi wrota do Bagdadu i omal nie przyprawił nas o przegraną w
wielkiej wojnie. Nazywało się to wówczas „myśleniem imperiami”, bo nie
obliczono się z imperium niemieckim. Lecz zwano to także „myśleniem
kontynentami” i ta formuła po dziś dzień jest aktualna.
Blisko trzy tygodnie temu p. H. G. Wells
oświadczył, że wielkie przedsiębiorstwa są nie dość wielkie i że
wszystko należy poświęcić dla otwarcia dalekich dróg komunikacji
aeroplanowej. I on myślał kontynentami i to energicznie, żalił się
jednak, że żadna kombinacja handlowa nie jest dość wielka, aby pokryć
wszystkie kontynenty łatwo, zwycięsko i w duchu odpowiedniej pogardy dla
państw, z których przypadkowo składają się te kontynenty. Irytują go
wciąż zapory granic narodowych, jak gdyby to była jakaś bezsensowna
plątanina drutów kolczastych i trapi go wielce, że drobnostki takie jak
tradycje Nelsona, Waszyngtona albo św. Joanny d’Arc miałyby w ogóle być
brane pod uwagę, kiedy wchodzi w grę interes samolotu handlowego. Myśl
zawraca mimo woli do tego cudownego drutu, który miał ciągnąć się
tysiące mil w dzikich lub niezamieszkałych okolicach podzwrotnikowych i
filozofii tej nie zmienia fakt, że dawni czciciele drutu dziś wielbią
telegraf bez drutu. Wells jest, zdaje się, czcicielem aeroplanu. Oto
bóstwo, ideał, absolut, dla którego poświęcić warto wszelką sprawę
ludzką czy historyczną.
To tylko smutne, że żaden milioner nie jest tak wielkim
monopolistą, by samolotom móc zmiatać cywilizacje z drogi, domyślamy się
zaś, że dla rozszerzenia monopolu zostać musi jeszcze większym
milionerem. Umysł, myślący kontynentami, z natury rzeczy szuka
kontynentów, gdzie kultura nie tamuje wymiany handlowej. Nie
biorąc przypuszczalnie w rachubę Arktydy i Antarktydy (najlepiej
odpowiadających celowi na pierwszy rzut oka, bo nie zatrutych
złudzeniami patriotyzmu), rzuca orle spojrzenie na rozłogi Rosji i
Syberii, zostające pod nominalną władzą sowietów i dochodzi do wniosku,
że sowiety są za biedne, żeby się na wiele światu zdać mogły. Chwilę
zatrzymuje wzrok na innym wielkim i ludnym kraju (Ameryka – przyp.
red.), uważając go słusznie za jedyne wielkie zbiorowisko ludzi, nie
podzielone granicami narodowymi. Jest to zarazem jedyna społeczność, z
której Wells mógłby być wysiudany za oświadczenie, że wierzy w Ewolucję i
mógłby czasem być ukarany za zapalenie papierosa, a czasem nie być
ukarany za spalenie murzyna żywcem. Powyższe dostatecznie wskazuje, jak
szeroka jest ideologia tych szerokich kontynentów.
Cobyśmy pomyśleli o człowieku, który by zaczął uskarżać się – może
słusznie – że dzwonki elektryczne na pewnej ulicy są źle założone albo
często się psują, a potem zaproponował, aby w każdym domu poświęcono
swoisty tryb życia rodzinnego na rzecz ulepszenia dzwonków? Aby
Brownowie wyrzekli się obyczajów cyganerii, Smithowie muzyki, a
Robinsonowie czytania książek i zabaw z dziećmi, bo wszystko to utrudni
funkcjonowanie nowego systemu dzwonków? Czy mają dla tej idei wyrzucić
meble, porozwalać ściany i utracić domy? Wiele dałoby się zatem
powiedzieć, nasuwa się tylko wątpliwość, czy potrzebne są dzwonki
bezdomnym? I po cóż korzystać z komunikacji, jeśli wszystko wszędzie
jednakowe?
Lecz we mnie sprawa ta budzi zainteresowanie niemal autobiograficzne,
bo przenosi mnie w odległe czasy sporów o Rhodesa, Kiplinga i czerwony
kolor na mapie. I z dziwnym wzruszeniem, jakby wywołanym przez
szczególny zbieg okoliczności, wspominam, że także w owych czasach,
przed wszystkimi zmianami, co zaszły w stosunkach osobistych i
nieosobistych, panowie Wells i Shaw stali po stronie owych kosztownych
imperiów, ja zaś po stronie mniejszych ustrojów. W praktyce popierali
bowiem imperializm, mimo że nie poczuwali się do patriotyzmu. W każdym
razie byli po stronie wielkich batalionów albo wielkich baterii –
zwłaszcza elektrycznych. Bardziej może gustowali wtedy w niszczeniu,
dziś zaś uśmiercanie elektrycznością wychodzi z mody. Lecz nawet
wtedy imperialny pokój uważano za jedyny cel imperialnej wojny i
wydaje mi się, że pokój, za jakim się dziś apostołuje, również jest w
istocie swej imperialny. Ma on podbijać, a zatem brać w niewolę, tylko
że chodzi tu nie o panowanie jednej kultury nad innymi, lecz o panowanie
bezbarwnej, abstrakcyjnej idei komunikacji nad wszystkimi kulturami.
To znów ta sama sprawa kolei Kair – Kapsztad, tylko że Anglików, co
tę kolej budują, historia Canterbury obchodzi równie mało, jak historia
Kairu. Chcę tu uwydatnić, że świat Wellsa i Webba rozszerzał się wówczas
w nieokreślony sposób, rozszerza się wciąż jeszcze i poza rozszerzaniem
się niezdolny jest do niczego. Pan Wells jest wciąż uwięziony w
nieskończoności i nie może uciec ze swego bezkreśnie rozszerzalnego
więzienia. Myśliciel tej szkoły ciągle jeszcze stara się uleczyć wady
jakości przez powiększenie ilości. Jeśli ciasno mu w obrębie krajobrazu,
myśleć może tylko o mnóstwie krajobrazów, jeśli ludzie zachowują się
jak głupcy, on proponuje zebrać więcej ludzi i więcej głupców.
Co do mnie, to z każdym dniem lepiej
pojmuję, że to, czego świat potrzebuje, to naprawa wgłąb, a nie wszerz.
Nic nie warte jest rozszerzanie się bez podniesienia jakości.
Imperialiści sprzed lat dwudziestu chcieli znieść granicę pomiędzy
Burami a Brytami, a znieśli granicę między Żydami z Johannesburga i
nieprzyjaznymi nam Holendrami z Kraju Przylądkowego (Cape). W rezultacie
jedni i drudzy połączyli się przeciw nam i teraz stan tej granicy jest
gorszy niż pierwotnie. Internacjonaliści dzisiejsi chcą znieść
sto granic w stu różnych miejscach, rezultat będzie zawsze ten sam:
koalicja najmniej związanych z ziemią i najmniej uczciwych elementów,
związująca się w międzynarodową konspirację przeciwko wszystkim innym
żywiołom. Typowym przekładem współczesnym są stosunki
angielsko-amerykańskie. Radio, lotnictwo itd. – to niewątpliwie gest
gigantyczny, który słusznie nazwać można „wyciągnięciem rąk poprzez
morze” – Ręce wyciągnięte przez morze oznaczać mogą wszystko od
plądrowania kieszeni do szczutka w nos, lecz w rzeczywistości ten rodzaj
stosunków powoduje coś jeszcze gorszego: oto wymianę złych nałogów i
wulgarności. Nigdy zaś nie prowadzi do wymiany cnót. Londyńczyk może
stać się więcej Amerykaninem, lecz nie stanie się więcej demokratą. Nie
można przenieść typu arystokraty angielskiego, ale można do pewnego
stopnia przenieść typ angielskiego snoba. Można na przykład zainstalować
w bogatych domach amerykańskich ten najbardziej niemiły typ Anglików:
wyższą kategorię służby domowej zatrudnionej u bogaczy. Cała ta wymiana
na wielką skalę do tego się sprowadzi. I zawsze będziemy na tym stratni.
G. K. Chesterton,
The Illustrated London News, 19 marca 1927 (Tekst pochodzi z tygodnika „Myśl Narodowa”, nr 10, 1927 r., język nieznacznie uwspółcześniono.)