Przy okazji zamachów w Paryżu po raz kolejny w polskim internecie
obrodziło wpisami znawców od imigracji, którzy za napływ obcych
kulturowo przybyszy obwiniają „lewacki” multikulturalizm i mityczny
„socjal”. Sprawa jest jednak dużo bardziej skomplikowana niż memy na
Kwejku, bowiem drzwi dla imigrantów jako pierwsza otworzyła wolnorynkowa
prawica w porozumieniu z krajowym biznesem.
„Prawicowiec kieruje się entuzjazmem lub oburzeniem, podziwem albo
obrzydzeniem, ale nigdy refleksją. Zamiast tego reaguje. Stąd jego
niemal zawsze emocjonalne reakcje na wydarzenia. Uderzający jest jego
naiwny, wręcz dziecinny sposób reagowania, zawsze zatrzymujący się na
powierzchni zjawisk, zadowalający się informacją prasową, przyjmujący
wąski punkt widzenia na każdą sprawę, pozbawiony wglądu w przyczyny” –
ten długi cytat z francuskiego myśliciela Alaina de Benoista jak ulał
pasuje do polskiego podwórka. Lokalni zwolennicy prawicy nie zgłębiając
się w żaden temat, już po tytule informacji potrafią zalać internet
emocjonalnymi komentarzami, które w kwestii imigracji są już znane do
znudzenia. Tak więc „lewacy” sprowadzili do Europy „ciapatych”,
obdarzając ich niebotycznym „socjalem”, za który „brudasy” odwdzięczają
się zamachami terrorystycznymi i próbą forsowania prawa szariatu.
Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej skomplikowana i może zaburzyć
starannie ułożony tok myślenia, charakterystyczny dla pokolenia
wychowanego na memach i komentarzach pochodzących z wpisów prawicowych
profili na Facebooku. Jako pierwsi drzwi dla imigrantów otworzyli
bowiem przedstawiciele wolnorynkowej prawicy, którzy uczynili to na
rozkaz swojego ulubionego obiektu westchnień, a więc biznesmenów.
Gaulliści przeciwko pracownikom
Proces napływu imigrantów do Francji opisał właśnie wspomniany już de Benoist, w dostępnym również po polsku artykule „Imigracja – armia rezerwowa kapitału”.
Początkowo na przełomie XIX i XX w. w związku z rewolucją przemysłową
do Francji napływali przybysze z innych europejskich państw, którzy
mieli obniżać wymagania francuskiego społeczeństwa dotyczące praw
pracowniczych i godnych wynagrodzeń, na co zgadzały się rządy radykałów
(takim mianem do dziś nazywa się francuskich liberałów) oraz ugrupowań
centroprawicy. Przybysze spoza Europy zaczęli pojawiać się po I wojnie światowej, a ich liczba zwiększyła się znacząco po utworzeniu w 1924 r.
Generalnej Agencji dla Imigracji, powołanej przez wielkich farmerów oraz
przedsiębiorstwa górnicze, na czele której stanął poseł Édouard de
Warren z konserwatywnej Federacji Republikańskiej (FR). Trzy lata
później wprowadzono natomiast nowe prawo, pozwalające na szybsze
uzyskanie obywatelstwa, zaakceptowane głównie głosami rządzącej prawicy z
Sojuszu Demokratycznych Republikanów (ARD). Widoczny wzrost liczby
muzułmańskich imigrantów odnotowano już po II Wojnie Światowej, gdy
wielkie kompanie wysyłały ciężarówki po Algierczyków i Marokańczyków. W
1954 r. we Francji było już 200 tys. algierskich imigrantów, natomiast w
latach 1962-1975 populacja zwiększyła się z 350 do 700 tys. Żądania
francuskich przedsiębiorców poszukujących taniej siły roboczej przez
cały ten czas spełniały konserwatywno-liberalne ugrupowania prawicy,
także te związane z gen. Charlesem de Gaullem, który w latach 1959-1969
pełnił funkcję prezydenta Francji. Sytuacja nie zmieniła się nawet w
trakcie kryzysu gospodarczego w latach 70. XX w., kiedy władzę
sprawowali konserwatyści z Partii Gaullistowskiej oraz liberałowie z
Unii na rzecz Demokracji Francuskiej (UDF). Do otwarcia granic na prośbę
czołowych francuskich przedsiębiorców w 1973 r. przyznał się zresztą
prezydent Georges Pompidou z UDF, który przekonywał, że wielcy bossowie
zawsze chcą jeszcze większych zysków, stąd przybysze spoza Francji mieli
obniżać płace i rozbijać jedność francuskich pracowników.
Co ciekawe, przez długi czas przeciwko imigracji protestowała
Francuska Partia Komunistyczna (PCF), a jej lider w latach 1972-1994,
Georges Marchais, uznawał ją za konsekwencję kapitalizmu i imperializmu.
W 1981 r. wzywał wręcz do głosowania za ograniczeniem napływu
cudzoziemców, tłumacząc to trwającym kryzysem gospodarczym. Imigranci
jako nowa siła robocza mieli jeszcze bardziej obniżać pensje
pracowników, a także prowadzić do zwiększania się bezrobocia.
Gastarbeiterzy na dłużej
Choć już na początku XX w. w Niemczech, głównie w kopalniach
pracowało kilkaset tysięcy imigrantów, drzwi dla masowej imigracji po II wojnie światowej otworzyła niemiecka prawica z Unii
Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU). W latach 50. XX w. Niemcy
przeżywały prawdziwy cud gospodarczy, skutkujący trudnościami ze
znalezieniem rąk do pracy. Na przełomie lat 50. i 60. Republika
Federalna Niemiec podpisała więc szereg dwustronnych umów o ściągnięciu
tymczasowych pracowników z Włoch, Grecji, Hiszpanii i Portugalii oraz
nieco później z Turcji, Tunezji i Maroka. Sprowadzenie przybyszy spoza
Europy powodowało największe kontrowersje, a z powodów kulturowych
przeciwnikiem podobnych planów był Theodor Blank, sekretarz stanu ds.
zatrudnienia. Ostatecznie Niemcy ugięły się jednak pod naciskiem Stanów
Zjednoczonych, liczących na zyski swoich firm działających na terenie
Europy. Pod rządami prawicowych kanclerzy Konrada Adenaurera i Ludwiga
Erharda w latach 1960-1966 liczba cudzoziemców w zachodnich Niemczech
wzrosła z 279 tys. do 1,3 mln. Choć Gastarbeiterzy, jak wskazuje sam
termin, mieli być jedynie pracownikami tymczasowymi, po zakończeniu
umowy z Turcją w 1973 r. zdecydowana większość z nich pozostała w
Niemczech, szczególnie po liberalizacji prawa do pobytu w 1971 r.,
dokonanej już pod rządami socjaldemokratów. Do kolejnych zmian w prawie
doszło natomiast w 2005 r., kiedy chadecka kanclerz Angela Merkel
otworzyła niemal całkowicie granice swojego kraju.
Jeszcze w trakcie trwania wspomnianych umów z Turcją, Tunezją i
Marokiem, spora część imigrantów traciła pracę i zaczynała żyć ze
świadczeń dla bezrobotnych, stąd rządy opłacały ich powrót do domów. Dwa
lata temu tygodnik „Der Spiegel” ujawnił, że chadecki kanclerz Helmut
Kohl w 1982 r. rozpoczął przygotowania do realizacji planu zmniejszenia
liczby tureckiej ludności w Niemczech o połowę, w związku z kłopotami z
jej integracją z resztą społeczeństwa. Dziesięć lat później Kohl poparł
jednak automatyczne przyznanie niemieckiego obywatelstwa trzeciej
generacji imigrantów, ponieważ napływ cudzoziemców miał przyczynić się
do budowy dobrobytu w Niemczech. Należy jednak wspomnieć, że wielu
Niemców nie miało okazji z niego skorzystać, bowiem wbrew propagandzie
dotyczącej braku rąk do pracy, w wielu biedniejszych regionach kraju
bezrobocie utrzymywało się na wysokim poziomie. Przybysze spoza Niemiec
mieli jednak dużo mniejsze wymagania względem zarobków i warunków pracy,
godząc się częstokroć na życie w trudnych warunkach.
Bierność Margaret Thatcher
Imigracja do Wielkiej Brytanii była związana przede wszystkim z
napływem osób zamieszkujących tereny dawnego Imperium Brytyjskiego,
demontowanego stopniowo po II wojnie światowej. Początkowo chodziło o
ściągnięcie z dekolonizowanych terytoriów białej ludności brytyjskiego
pochodzenia, lecz ostatecznie, poszukując rąk do pracy, przyjęto plan
ściągnięcia kilkuset tysięcy Pakistańczyków i Hindusów. Za rządów Partii
Konserwatywnej (w tym Winstona Churchilla) liczba imigrantów
przybywających na Wyspy Brytyjskie wzrosła z 3 tys. rocznie w 1953 r. aż
do 136 tys. w 1961 r. W kolejnych latach Torysi pod presją społeczną
zaczęli zgłaszać kolejne projekty ustaw zaostrzające sposób przyznawania
brytyjskiego obywatelstwa, ale nie zatrzymały one napływu imigrantów.
Margaret Thatcher jeszcze przed wyborem na stanowisko premiera w 1978 r.
wyrażała obawy związane z coraz większą liczbą obcokrajowców, jednak
słowa „Żelaznej Damy” z perspektywy czasu okazały się jedynie próbą
powstrzymania rosnących wpływów nacjonalistów z Frontu Narodowego (NF).
Podczas rządów Thatcher w latach 1979-1990 prawo imigracyjne zostało
niemal nietknięte, za wyjątkiem ustawy z 1981 r. ograniczającej część
praw obywatelskich dla osób przybywających do Wielkiej Brytanii spoza
Europy. Poza tym nie istniała specjalna kontrola napływu imigrantów, a
ich liczba nie rosła wówczas lawinowo jedynie z powodu gorszej sytuacji
gospodarczej kraju. Ważną deklarację na początku ubiegłego roku złożył
natomiast John Redwood, doradca Thatcher w czasie jej rządów, który
stwierdził, że imigracja służy przedsiębiorcom. Dzięki większej liczbie
pracowników na rynku pracy mogą oni bowiem oferować niższe płace i
gorsze warunki zatrudnienia.
Skandynawski sojusz z kapitałem
Państwa skandynawskie są głównym celem krytyki ze strony polskich
prawicowców oraz nacjonalistów, którzy upatrują napływu imigrantów do
Szwecji, Norwegii czy Danii w rozbudowanym państwie socjalnym i obłędnej
„lewackiej” polityce multikulturalizmu. Sprawa jest jednak dużo
bardziej skomplikowana, a za masowe przyjazdy cudzoziemców w niemal
równej mierze odpowiada wolnorynkowa prawica, jak i lewica dopieszczana
przez wielki kapitał. W pierwszej połowie XX w. Norwegia i Szwecja miały
raczej kłopot z emigracją, natomiast pierwsi imigranci pojawiali się
głównie w związku z kryzysami uchodźców, związanymi np. z takimi
wydarzeniami, jak Powstanie Węgierskie z 1956 r. W związku z kryzysem
naftowym i zmniejszeniem wzrostu gospodarczego, w latach 1972-1989
rekrutacja pracowników poza granicami kraju została niemal zakazana
decyzją rządu socjaldemokratów. Ponowne otwarcie granic dla imigrantów
zarobkowych w Szwecji nastąpiło za rządów Carla Bildta z
liberalno-konserwatywnej Umiarkowanej Partii Koalicyjnej (Moderaterna),
który przyczynił się do redukcji wielu założeń państwa dobrobytu,
zwłaszcza dotyczącego polityki pełnego zatrudnienia, co jest oczywiście
na rękę środowiskom pracodawców. Przed aktualnym kryzysem uchodźców
rekordowa liczba imigrantów przybyła do Szwecji w latach 2006-2009, w
trakcie rządów Fredrika Reinfeldta, reprezentującego wspomnianą
Moderaternę.
Podobnie rzecz ma się z sąsiednimi Norwegią i Danią. Choć oba kraje
podobnie jak Szwecja zamknęły swoje granice na czas wspomnianego kryzysu
naftowego, wyłączając spod ograniczeń co najwyżej przybyszy z innych
państw skandynawskich, największa imigracja nastąpiła tam w ostatnich
latach. W równym stopniu za taki stan rzeczy odpowiadają zmieniające się
na przemian rządy prawicy i lewicy, jednak napływ imigrantów idzie w
parze z redukcją zobowiązań socjalnych państwa, obniżką płacy minimalnej
czy innymi zmianami w prawie pracy. Wszystko to dzieje się mimo dużo
większego bezrobocia niż w czasach najlepszego prosperity Skandynawii,
co oznacza, że nie brakuje rąk do pracy. Warto przy tym zaznaczyć, że
mimo propagandy znanej z lokalnych antyimigracyjnych serwisów,
zdecydowana większość imigrantów na północy Europy jest aktywna
zawodowo, więc zabiera prace rodowitym Skandynawom, jednocześnie
obniżając standardy pracownicze.
Prawica destabilizuje Bliski Wschód
Tegoroczny kryzys związany z przybyciem „uchodźców” nie jest związany
bezpośrednio z chęcią pozyskania taniej siły roboczej, jednak trudno
nie zauważyć, że za kryzys na Bliskim Wschodzie odpowiadają w dużej
mierze zachodnie siły prawicowe. Interwencje destabilizujące sytuacje w
Afganistanie i Iraku były realizowane podczas kadencji George’a W.
Busha, reprezentującego neokonserwatywny odłam Republikanów, a wspierane
choćby przez neoliberalnego brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira oraz
popierane choćby przez część polskich środowisk prawicowych,
akceptujących każdy pomysł Amerykanów. Również „Arabska Wiosna” mogła
cieszyć się poparciem zachodnich środowisk prawicowych, które naciskały
chociażby na obalenie Mu’ammara al-Kaddafiego w Libii. Najgorętszym
orędownikiem wspierania opozycji wobec libijskiego dyktatora był
francuski prezydent Nicolas Sarkozy z konserwatywnej Unii na rzecz Ruchu
Ludowego (UMP), który dostarczał jej wsparcia militarnego i
politycznego. Wtórował mu brytyjski konserwatysta David Cameron,
odpowiedzialny za powolny demontaż tamtejszego systemu socjalnego, znany
ze swoich chorobliwie proamerykańskich poglądów. Postulaty ścisłego
sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, mogące skończyć się udziałem w
kolejnej wątpliwej operacji, są zresztą domeną większości prawicowych
ugrupowań na naszym kontynencie. Warto więc patrzeć na ręce także nowym
władzom w Polsce, które są znane niemal z bezkrytycznego stosunku do
amerykańskiej polityki.
Merkel daje zarobić
Za obecny kryzys imigracyjny w największej mierze obciąża się
kanclerz Angelę Merkel, która nie tylko jest przeciwna powstrzymaniu
napływu „uchodźców” na terytorium Unii Europejskiej, ale dodatkowo nawet
werbalnie zachęcała ich do podjęcia takiego kroku. Wynikiem tej
sytuacji jest nie chęć rozdania „socjalu”, ale konieczność pozyskania
miliona rąk do pracy dla niemieckich przedsiębiorstw. Sytuacja tym
bardziej wygląda na działanie w interesie zysków wielkiego kapitału,
ponieważ Niemcy wciąż posiadają własną siłą roboczą we wschodnich
landach, ogarniętych wysokim jak na ten kraj bezrobociem. Na napływie
uchodźców już zresztą zarabiają niemieckie firmy. Jak pisał pod koniec
września niemiecki „Der Spiegel”, znacząco wzrosły obroty właścicieli
hoteli, w których lokowani są imigranci, operatorów telefonii komórkowej,
firm obsługujących przenośne toalety, namioty i łóżka polowe, a nawet
firmy cateringowe. Niemieckie Zrzeszenie Izb Przemysłowo-Handlowych
wprost zaapelowało o przyjęcie większej liczby imigrantów, choć
niektórzy ekonomiści przestrzegają przed podejmowaniem zbyt pochopnych
decyzji w związku z przejściowym wzrostem koniunktury. O konieczności
ściągnięcia i wykwalifikowania większej ilości imigrantów mówią również
Federalny Związek Niemieckiego Przemysłu i Konfederacja Niemieckich
Stowarzyszeń Pracodawców.
Balcerowicz i biznesmeni już czekają
Pozytywnie o ewentualnym zaakceptowaniu kwot uchodźców wypowiadał się
już Leszek Balcerowicz, a także część przedstawicieli polskiego
biznesu. Twórca najważniejszych neoliberalnych reform po 1989 r. na
początku września stwierdził, że jeśli nie przyjmiemy imigrantów,
nastąpi spadek wzrostu gospodarczego i zatrudnienia. Przeprowadzone w
sierpniu badania wśród pracodawców wskazują natomiast, iż blisko 2/3 z
nich nie widzi problemu w zatrudnianiu pracowników z odmiennego kręgu
kulturowego, natomiast 12 proc. chce w kolejnym roku zatrudnić u siebie
cudzoziemców. Wszystko to mimo wciąż wysokiego bezrobocia w Polsce oraz
masowej emigracji zwłaszcza młodych ludzi, nie mogących liczyć na pensje
zapewniające życie na jakimkolwiek poziomie.
Przyglądając się zdarzeniom związanym z najbardziej negatywną stroną
imigracji, nie można dać się ponieść emocjom i ufać wolnorynkowej
prawicy, która zrzuca całą winę na mityczne „lewactwo”. Oczywiście,
miejscowi lewicowcy i politycznie poprawni liberałowie opowiadają się za
ściąganiem imigrantów, jednak zachodnia praktyka wskazuje na duży
udział prawicy w tym procederze. Celem sprzyjających kapitałowi
wolnorynkowców jest bowiem jak największa ilość osób dostępnych na rynku
pracy, dzięki czemu firmy nie będą musiały konkurować o pracownika,
oferując dużo gorsze warunki zatrudnienia. Polsce nie jest więc
potrzebne wdrożenie neoliberalnego programu, ale możliwość tworzenia
własnej polityki imigracyjnej, mogącej chronić naszych pracowników przed
napływem jeszcze tańszej siły roboczej. Przedstawiciele wielkiego
kapitału i politycy ochronią się przed agresywnymi imigrantami w swoich
bogatych dzielnicach, natomiast sąsiedztwo obcych kulturowo osobników
odczują zwykli ludzie.
M.
Za: http://autonom.pl/?p=14005