Zajmując się od lat propagowaniem sprawy niepodległości ukochanego przeze mnie kraju, Szkocji – z ogromnym wewnętrznym smutkiem, ale zawsze z realizmem musiałem przyznawać śmierć sprawy jakobickiej i powiązania powrotu Szkocji na mapę z kwestią powrotu na tron spadkobierców prawowitej dynastii. Muszę przyznać, że się myliłem. Nie ma dziś innej metody odzyskania niepodległości przez Szkocję – niż odwołanie się do fundamentalnych zasad królestwa Stuartów.
Ślepa uliczka brytyjskości
Dotąd nie było to tak oczywiste, gdyż samą zasadę podważało wszak odwoływanie się przez szkockich niepodległościowców do systemu stworzonego przez angielskich, holenderskich i hanowerskich opresorów w pełnej jego ciągłości, od przerażającej hańby Act of Union 1707, kiedy to Anglicy po prostu przekupili posłów do szkockiego parlamentu, którzy zagłosowali za zakończeniem formalnej odrębności własnego Królestwa.
Od strony praktycznej sprowadza się to do bazowania na Section 30 Scotland Act 1998, który to zapis, na bazie tak zwanej Umowy Edynburskiej z 2012 doprowadził do referendum niepodległościowego w 2014 r, przegranego stosunkiem 44,7 do 55,30 proc. (czyli realnie przewagą 383,937 głosów). Dopóki więc działacze niepodległościowi SAMI uważają się za część UK – dopóty będą dreptać w miejscu, prosząc Westminster o jednostronną zgodę na rozwiązanie unii, dla której to decyzji jedynie elementem wewnątrzustrojowego wsparcia miałby być wynik kolejnego referendum, oczywiście przeprowadzonego wyłącznie w przypadku wcześniejszej brytyjskiej akceptacji. Tymczasem – co podnoszą coraz bardziej sceptyczne wobec edynburskiego rządu krajowego Nicoli Strurgeon oddolne ruchy niepodległościowe, jak niedawno utworzona czapa nad stowarzyszeniami lokalnymi, ruch YES ALBA oraz partie takie jak Akcja dla Niepodległości (AFI) – wystarczyłoby uznać nielegalność działań dokonywanych na i przeciw po Szkocji po tzw. Glorious Revolution, czyli holenderskiej inwazji 1688 r., a kwestia niepodległości mogłaby i powinna zostać znów podniesiona na gruncie prawa międzynarodowego, nie zaś najpierw oranżystowskiej, a następnie hanowerskiej uzurpacji.Niepodległość – problem międzynarodowy
Tylko bowiem przeniesienie kwestii szkockiej niepodległości na poziom relacji MIĘDZYPAŃSTWOWYCH przywróci całej operacji prawidłowy wymiar, datujący się choćby z Deklaracji z Abroath z 1320 r., która notyfikowała istnienie Szkocji jako niepodległego państwa Szkotów papieżowi Janowi XXII, a zatem i całemu chrześcijańskiemu światu. Nota bene planowane z wielkim rozmachem obchody 700-lecia tego wydarzenia również padły ofiarą dziwacznej polityki premier N. Sturgeon, która tak bardzo chciała zostać „Matką Boską COVIDową Ratującą Szkotów” – że aż uderzyła we wszystkie akcje i wydarzenia realnie służące sprawie niepodległościowej. I nic w tym dziwnego. Kierowana przez N. Sturgeon Szkocka Partia Narodowa uczyniła sobie wszak ze sprawy niepodległości znakomity wehikuł wyborczy – działający tak długo, dopóki do wyzwolenia się dąży, nigdy go jednak nie uzyskując, za to kanalizując wszystkie oddane sprawie głosy szkockich wyborców.
I choć ostatnia, listopadowa krajowa konferencja SNP przywróciła w sporym zakresie Partię do pionu ideowego, wyraźnie dezawuując ukochane przez dotychczasowe kierownictwo stawienie przed niepodległością tak istotnych kwestii, jak m.in. rozróżnienie płci urodzenia od tej z wyboru (w tym na przykład czy transgender kobiecy, ale poza tym anatomicznie męski lekarz może badać kobiecą i tylko kobiecą ofiarę gwałtu), o samym COVIDzie rzecz jasna nie mówiąc – to i tak ekipa N. Sturgeon upiera się, że musi kwestię oderwania od Brytanii załatwić wyłącznie za zgodą samej… Brytanii. Czemu? Ano, bo tego od Edynburga wymaga Komisja Europejska jako warunek rozmów o wciągnięciu Szkocji do UE. To zaś dla zapętlonego rządu szkockiego wydaje się ważniejsze od PRAWDZIWEJ i pełnej niezależności, tak od Londynu, jak i od Brukseli.
Podmiotowość Szkocji
Na szczęście jednak – nawet w Szkocji polityka nie kończy się na jednej partii i jej interesach. Po pierwsze – i to już bardzo wyraźnie podnosi wewnątrzpartyjna opozycja, w momencie uchwalania i podpisywania umów z Anglią Szkocją była suwerennym państwem i kluczowym staje się odwołanie się do tamtej podmiotowości przez kolejny Parlament Szkocji, wyłoniony wiosną 2021 r. Nawet, jeśli sama podstawa prawna jego istnienia wynika bowiem z prawa brytyjskiego – to i tak wyraża on wszak wolę narodu szkockiego, a zatem materialnie nie różni się od pozycji Parlamentu Królestwa Szkocji, który (zresztą nieprawnie, po kryjomu, z udziałem ledwie części posłów, w latrynie edynburskiego burdelu, bo żaden przyzwoity lokal nie chciał przyjąć sprzedajnych deputowanych) niepodległości się wyrzekł. A zatem jak jeden Parlament Szkocji niepodległość podmiotowi zewnętrznemu oddał – tak drugi może ją odebrać, na zgody zewnętrzne nie patrząc, a czy się przy tym podeprze kolejnym referendum, czy też nie, to już suwerenna sprawa Szkotów.
Przede wszystkim jednak ważniejsza byłaby kwestia inna, również dojrzewająca w kręgach radykalnej opozycji niepodległościowej, mającej pani premier Sturgeon za złe tak zajmowanie się bardziej COVIDem niż wolnością Szkocji, jak i euroentuzjazm, centralizm i dyktatorski styl uprawiania polityki w imię socliberalnej idelogii. Tymczasem, by przekreślić wszystkie te kwestie, wystarczyłoby sobie przypomnieć, że przecież w istocie tak Act of Union, jak i Treaty of Union, dwa łańcuchy krępujące Szkocję – zostały przecież LEGALNIE zniesione przez działającego w imię swego ojca, króla Jakuba III (VIII) regenta Trzech Królestw, Karola Edwarda Stuarta. Ten właśnie, będąc znacznie lepszym politykiem niż to się dziś zwykło pamiętać – 10. października 1745 roku, jako Książę Regent wydał bowiem w imieniu swego królewskiego ojca taką oto bowiem deklarację:
„Ponadto w Jego Imieniu oświadczamy, że ta sama zasada, która została ustanowiona dla funduszy, będzie stosowana w odniesieniu do każdego prawa lub aktu Parlamentu od czasu rewolucji; a jeśli w wolnym i legalnym Parlamencie zostaną one zatwierdzone – także się je potwierdzi.
Co się tyczy rzekomego związku dwóch Narodów, Król nie może go ratyfikować, ponieważ wielokrotnie przekazywano mu protesty przeciw niemu z każdego z Królestwa; a ponieważ nie można zaprzeczyć, że głównym celem tego aktu było wówczas wyłączenie rodziny królewskiej z jej niewątpliwego prawa do Korony i dlatego właśnie posunięto się do największej nawet korupcji, wobec czego Król najchętniej zastosuje się do żądań Jego Parlamentów o ustanowienie takich form współpracy, które mogłyby być dla obu narodów najkorzystniejsze”.
W istocie więc sprzedajnych i korupcyjnych aktów i traktatów faktycznej, acz nieprawnej unii angielsko-szkockiej nie ma i staje się to, ku przerażeniu Westminsteru i tak zwanych Windsorów – faktem nie tylko prawnym, lecz i politycznym. Jest rzeczą bardzo ważną dla szkockiego ruchu narodowego, że musi zrozumieć, iż nie jest tylko XX-wieczną frondą rozczarowanych działaczy brytyjskich partii, nie ważne, konserwatywnych, liberalnych, socjalistycznych czy komunistycznych. Dopiero zobaczenie niepodległości Szkocji w szerszej perspektywie historycznej, tej obejmującej Wallece’a, Bruce’a, Marię, Montrose’a, wicehrabiego Dundee i obu Pretendentów, jak i całą MYŚL legitymizmu szkockiego, odbierającego sens uroszczeniom „brytyjskości” – paradoksalnie nadaje sprawie szkockiej wymiar międzynarodowy, kluczowy dla kwestii wyzwolenia.
Zwycięstwo Króla Zza Morza
Oczywistym też jest, że zadania takiej niezbędnej syntezy nie udźwignie obecny rząd szkocki, skarlały w swoim socliberalizmie i dociekaniu co to jest płeć, ile razy wprowadzić jeszcze lockdown i ile radarów postawić na wyjątkowo marnych szkockich drogach. Na szczęście jednak świadomość historyczna wraca ruchom oddolnym, podobnie jak i zrozumienie czemu nie udało się wygrać już pierwszego referendum i co się stało później. Oto bowiem po 2014 w Londynie uznano, że zamknięta jest tylko sprawa niepodległości, ale w ogóle kwestia dbania o szkockie interesy. Stąd nie widzieliśmy żadnych postępów dewolucji (przekazywania kompetencji przez Westminster), stąd demonstracyjne ignorowanie, a nawet celowe działanie na przekór Szkotom (czyli zastosowanie taktyki przeciwnej niż choćby użyta przez władze kanadyjskie przeciw separatystom quebeckim, których po prostu przywalono pieniędzmi mającymi dowieść korzystności unii). Przewartościowanie sondaży, obecnie raz po raz pokazujących przewagę 58-42 proc. po stronie niepodległościowej – to także, a może przede wszystkim skutek tego traktowania Szkocji.
Warto jednak z tego wyciągną naukę. Nie może być też tak, że teraz pro-niepodleglościowa większość przegłosuje resztę i przejdzie do porządku nad jej zastrzeżeniami, nad pytaniami o politykę rolną, morską i handlową niepodległej Szkocji, nad kwestią decentralizacji, nad tymi wszystkimi kwestiami zwłaszcza polityki wewnętrznej w wydaniu SNP, które budziły sceptycyzm tak, wciąż znaczącej części społeczeństwa szkockiego. Dziś wydaje się, że nie sztuką będzie wygrać referendum, kiedy wreszcie do niego dojdzie. Najważniejszym będzie jednak wygranie samej niepodległości.
Niestety jednak, duch polityki szkockiej dowodzi wyraźnie, że prawdziwym prezbiterianom niepotrzebny jest Bóg. Wystarcza im sama wiara. Choć więc Szkocja pozostaje najbardziej zateizowanym krajem Zachodu (co jest koślawym dzieckiem jej wielowiekowego skalwinienia) – to jednak głoszenie najbardziej antychrześcijańskiej polityki łączy się tutaj z fanatyczną formą, godną pierwszych purytanów, w tym także z niechęcią do przyznawania się do błędów i szkodnictwa. Tymczasem nie ma i nie będzie innej drogi do niepodległości – niż odrzucenie tych postkalwińskich błędów, które już kiedyś kosztowały wolność Szkotów, a następnie powrót do czystej, jakobickiej linii i myśli postępowania, w której nie liczą się sprzedajne traktaty, a tylko realne prawa równych i sprawiedliwie rządzonych Królestw.
I tak właśnie jakobityzm zwycięży w Szkocji.
Konrad Rękas
Za: https://myslkonserwatywna.pl/rekas-powrot-do-glenfinnan-2021/