Z dr. Bogusławem Traczem, historykiem katowickiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Małgorzata Lichecka.
W styczniu 1945 roku niemieckie
Gleiwitz obawiało się Rosjan. Jakie nastroje panowały w mieście, jeśli
chodzi o szczyty władzy i ludność?
Mówiono o Rosjanach, ale – o czym się często zapomina – Armia Czerwona
była wojskiem wielonarodowym. Obok Rosjan służyli w niej Ukraińcy,
Białorusini, Kazachowie, mieszkańcy republik azjatyckich, żołnierze
rekrutowani spośród mieszkańców dalekowschodniej części ZSRR. Obawiano
się ich nadejścia, co skutecznie podsycała nazistowska propaganda.
Jednocześnie, jeszcze pod koniec 1944 r., wciąż żywiono nadzieję, że
działania wojenne jednak nie dotrą do Gliwic. Front stał na Wiśle.
Krążyły pogłoski, że dojdzie do nowego sojuszu i Brytyjczycy z
Amerykanami staną po stronie III Rzeszy przeciwko „bolszewickiej
nawale”. Niektórzy naiwnie dawali wiarę w wunderwaffe, „cudowną broń”.
Lokalny dziennik, „Oberschlesische Wanderer”, każdego dnia przekonywał, że los wojny nie jest jeszcze przesądzony. Stąd dla wielu gliwiczan szybki marsz Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. był prawdziwym zaskoczeniem. Druga połowa miesiąca obfitowała w alarmy przeciwlotnicze tak częste, że większość mieszkańców spędzała noce w piwnicach, pełniących jednocześnie rolę schronów i, jak mniemano, w miarę bezpiecznych kryjówek. Dopiero w obliczu bezpośredniego zagrożenia działaniami frontowymi, kiedy od wschodu słuchać było odgłosy nadciągającego frontu, decydowano się na ucieczkę. W tak szybkie nadejście frontu nie wierzyli nawet rządzący miastem urzędnicy administracji i funkcjonariusze partii nazistowskiej.
Kiedy okazało się, że sowieckiego natarcia nie sposób zatrzymać, oni pierwsi opuścili Gliwice. Mieli do dyspozycji samochody służbowe, kolej. Pozostali mieszkańcy, którzy do ostatniej chwili zwlekali z opuszczeniem domów, znaleźli się w dużo gorszej sytuacji. Utrudniały ją warunki klimatyczne: w drugiej połowie stycznia 1945 r. mróz uderzył ze zdwojoną siłą, na drogach leżał śnieg. W sobotę, 20 stycznia, rogatki miasta obsadziły nieliczne oddziały wojska, wspomagane przez funkcjonariuszy policji i ochotników Volkssturmu, formacji o charakterze pospolitego ruszenia, słabo uzbrojonej i niedoświadczonej. Zdano sobie sprawę, że natarcia czerwonoarmistów raczej nie uda się powstrzymać. A kiedy w niedzielę, 21 stycznia, w mieście rozeszła się wieść, że oddziały sowieckie okrążyły region i od strony Strzelec Opolskich nacierają na Gliwice, na dworcu kolejowym zaczęły rozgrywać się dantejskie sceny. Setki ludzi czekały na pociągi, które miały ich zawieźć w bardziej bezpieczne miejsce, za linię Odry. Nie dla wszystkich wystarczyło jednak miejsca, a podstawiane składy okazywały się stanowczo za krótkie. Pomimo mrozu siadano na dachach i stopniach wagonów.
Rodziny rozdzielały się, by za wszelką cenę uratować chociaż dzieci. Ludzie tratowali się, chcąc wsiąść do pociągu, by jak najszybciej opuścić miasto. Już wcześniej większość pojazdów, nawet samochody osobowe, zarekwirowało wojsko. Te, które z różnych względów pozostawiono, wyjeżdżały z miasta przeładowane do granic możliwości. Szybko okazało się jednak, że ucieczka nie jest już możliwa, gdyż większość dróg była nieprzejezdna lub zatarasowana przez uciekinierów, więc bezużyteczne samochody i autobusy stały porzucone na przedmieściach. Ostatnie pociągi również nie zdążyły wyjechać z miasta: oddziały Armii Czerwonej zatoczyły spory łuk i przecięły linie kolejowe od strony północno-zachodniej.
W nocy z 22 na 23 stycznia słychać już było kanonadę, a błyski wybuchów rozświetlały niebo. Rankiem i przed południem 23 stycznia księża zdążyli jeszcze odprawić nabożeństwa w kościołach, podczas których udzielali zbiorowej absolucji, gdyż nie było czasu, by wszyscy potrzebujący pojednali się z Bogiem. Zgodnie z wydanymi w ostatniej chwili zaleceniami w urzędach i budynkach publicznych w pośpiechu usuwano nazistowskie symbole, portrety Hitlera i flagi. Wiele osób nie wytrzymywało napięcia i popełniało samobójstwo. W Gliwicach zdarzyły się również przypadki samobójstw całych rodzin.
Dowództwo wojsk rosyjskich dało żołnierzom praktycznie wolną rękę. Co działo się po ich wkroczeniu do miasta?
Czas walk na ulicach miasta większość mieszkańców spędziła w piwnicach, licząc, że uda się przeczekać przejście frontu. Wejściu czerwonoarmistów do Gliwic towarzyszył terror, a jego ofiarą stała się ludność cywilna. Trudno dziś dokładnie ocenić, czy zwycięscy żołnierze mordowali dla rabunku, z zemsty, wyrachowania czy może w niszczycielskim amoku, będącym nieodłącznym towarzyszem każdej wojny. Zapewne różne przyczyny złożyły się na tragiczny los gliwiczan w styczniowe dni 1945 r.
By wywołać wściekłość zwycięzców, wystarczyło czasami jakieś podejrzane zachowanie, nieusunięta w porę nazistowska flaga czy leżące gdzieś zdjęcia syna lub męża w mundurze Wermachtu. Kiedy w szafie jednego z mieszkań czerwonoarmiści znaleźli uniform kolejarza lub listonosza, myśląc zapewne, że to mundur SS, otworzyli ogień do mieszkańców.
Niektórych działań nie sposób dziś wytłumaczyć. Zdarzyło się, że z jednej kamienicy wyprowadzono na podwórze i rozstrzelano wszystkich mężczyzn, a w sąsiednim budynku wszyscy przeżyli. Rozstrzeliwano zarówno w śródmieściu, jak i bardziej „proletariackich” dzielnicach: Zatorzu, Szobiszowicach czy Żernikach. Nie oszczędzono cudzoziemców przebywających w Gliwicach na robotach przymusowych. Wśród niewinnych ofiar znalazł się m.in. przedwojenny radca ministerstwa skarbu Franciszek Urbański, który po upadku powstania warszawskiego trafił do Gliwic i pracował jako robotnik w jednym z tutejszych zakładów. Czerwonoarmiści zignorowali jego dokumenty i błagania żony czy dzieci.
Trudno dokładnie określić, ile osób zginęło w tych dniach. Według zapisów w księgach parafialnych odnotowano 817 zabitych. Opracowania niemieckie podają ok. 1500. Wśród licznych relacji zachowały się świadectwa mówiące o gwałconych, bez względu na wiek, kobietach. Zdarzało się, że co bardziej oporne przypłaciły życiem niezgodę na pohańbienie. Nierzadko jedną kobietę gwałciło kilku, a nawet kilkunastu żołnierzy. Na Zatorzu, w okolicach cmentarza Hutniczego, zgwałcono starszą panią: złamała nogę i nie mogła uciekać. Zastrzelono też matkę, która nie chciała pozwolić na zhańbienie córki. Wiele kobiet nie przeżyło tych dni. I choć około 28 stycznia walki w zasadzie ustały, miasto nie zaznało spokoju, a nocą niebo rozświetlały łuny pożarów.
Zwycięzcy żołnierze łupili mieszkania, sklepy i opuszczone budynki użyteczności publicznej. W całym mieście nie było oświetlenia i szabrownicy w mundurach ułatwiali sobie zadanie, przyświecając palonymi gazetami oraz drewnem. Zdarzało się, że dla ogrzania zapalali ogniska w mieszkaniach, wykorzystując kawałki mebli, parkiety wyrwane z podłóg, książki, sienniki. Gęsta, zwarta zabudowa śródmieścia powodowała szybkie rozprzestrzenianie się pożarów, a płonących kamienic nie miał nawet kto gasić. Spłonęła spora część gliwickiej starówki, zwłaszcza okolice rynku.
Czy ludność mogła liczyć na jakąś obronę, próbowano się organizować?
Niemieckie dowództwo obrony miasta, stacjonujące w willi przy Kreidelstraße (dziś ul. Barlickigo), nie zakładało jakiejś długotrwałej obrony. Ciężkie walki toczyły się przede wszystkim na przedpolach Gliwic, w okolicach portu w Łabędach i na polach w kierunku Mikołowa. Na ulicach i w gęstej zabudowie śródmieścia czerwonoarmistów próbowały powstrzymać niewielkie oddziały złożone z nielicznych żołnierzy, funkcjonariuszy policji, strażaków i wspomnianych już wcześniej ochotników Volkssturmu. Wydano im z magazynów stare włoskie karabiny, pamiętające czasy I wojny światowej i ok. 30 sztuk amunicji na jedną osobę. Nie było karabinów maszynowych, a jedynym zabezpieczeniem przed czołgami – zawodne i niecelne pancerfausty. Kilka sztuk działek samobieżnych typu „nashorn-hornisse” stanowiło kroplę w morzu wobec nacierających czerwonoarmistów, których wspomagały czołgi, artyleria i lotnictwo. Można powiedzieć, że obrońcy nie mieli szans. Kto wie, może lepszym wyjściem byłoby uczynienie z Gliwic „miasta otwartego” i poddanie się bez walki? Ale niemieckie dowództwo nie przewidywało takiego rozwiązania.
Jakie restrykcje spotykały gliwiczan i jak zmieniało się miasto w czasie od stycznia do marca 1945 roku?
Po przejściu frontu władzę nad miastem przejęła Komendantura Wojenna Armii Czerwonej. Na swoją siedzibę wybrała willę naprzeciwko dworca kolejowego. Z komendanturą wojenną współpracował niemiecki Komitet Antyfaszystowski, który powstał po zajęciu miasta przez czerwonoarmistów. Jego członkowie deklarowali komunistyczne poglądy. Zorganizowano służbę porządkową. Komendantowi wojennemu miasta zależało na utrzymaniu spokoju i przygotowaniu zaplecza dla przesuwającego się frontu. Było to praktycznie niemożliwe bez pomocy miejscowej ludności.
Członkowie Komitetu Antyfaszystowskiego liczyli, że uda im się obłaskawić zwycięzców, a po zakończeniu działań wojennych sytuacja unormuje się i władza znów powróci w ręce niemieckiej administracji cywilnej. W budynku prezydium policji przy Teuchertstraße (obecnie szpital przy ul. Zygmunta Starego) ulokowało się NKWD i oddział sowieckiego kontrwywiadu „Smiersz”. W sąsiednich budynkach urządzono prowizoryczny obóz dla żołnierzy Wehrmachtu i mężczyzn, a na sąsiedniej ulicy, w pilnie strzeżonych kamienicach, trzymano kobiety, które z różnych względów zwycięzcy uznali za „szczególnie niebezpieczne”.
W następnych dniach wojsko zagoniło pozostałych mieszkańców do porządkowania. Pod pilnym okiem sowieckich żołnierzy wyciągano zwłoki ze spalonych domów, odgruzowywano ulice. W części zakładów pracy rozpoczęto produkcję na potrzeby frontu, a w pozostałych - demontaż urządzeń. Pakowano je na wagony i wywożono do ZSRR. Ze sprzętu ogołocono sporą część zakładów przemysłowych i nie tylko: na wschód pojechały m.in. kompletne urządzenia i całe wyposażenie gliwickiego browaru Scobla. Tymczasem, zaraz na początku lutego 1945 r., w mieście rozplakatowano, w języku rosyjskim i niemieckim, „rozkaz nr 2”, zobowiązujący wszystkich mężczyzn do stawienia się do prac porządkowych na tyłach frontu. Kto tego nie zrobił na czas, był wzywany osobiście. Bardziej opornych doprowadzano siłą. W mieście zdarzały się również łapanki. Wszystkich osadzono na terenie jednostki wojskowej albo w obozie NKWD w Łabędach, po czym ładowano do wagonów i deportowano na wschód. Trafiali do kopalń węgla, fabryk zbrojeniowych i kołchozów w Zagłębiu Donieckim, na Syberii i w Kazachstanie. Wielu nigdy już nie powróciło do domu.
Relacje świadków historii obfitują w drastyczne i dramatyczne opisy...
Franz Pöche, wówczas 55-letni fabrykant obuwia, szczęśliwie przeczekał natarcie czerwonoarmistów. Kiedy wydawało się, że zagrożenie minęło, 25 stycznia popołudniem na schodach piwnicy pojawili się sowieccy żołnierze i grożąc pistoletami maszynowymi, zmusili wszystkich mężczyzn do wejścia na górę. Następnie tej kilkunastoosobowej grupie cywili kazali ruszyć przed siebie. Po latach Poche wspomniał: „pan Radlok, znający trochę polski i rosyjski, zapytał żołnierzy, co z nami będzie. Odpowiedzieli, że nie mamy się czego obawiać, zaprowadzą nas tylko na przesłuchanie. W ich obstawie pomaszerowaliśmy przez bramę bloku przy Kafannkestraße (ul. Orlickiego), w dół Schlageterstraße (ul. Powstańców Warszawy), aż do Reichspräsidentplatz (plac Piłsudskiego). Tam zatrzymał nas nadchodzący z naprzeciwka rosyjski patrol.
Obydwaj dowódcy krótko rozmawiali, potem musieliśmy wejść w przejazd przy Gutenbergstraße (ul. Gruszczyńskiego) i odwrócić się w prawo. Staliśmy w dwóch rzędach, zwróceni twarzami do ściany. Po chwili żołnierze, młodzi, niscy chłopcy o mongolskich rysach twarzy, głośno krzycząc otworzyli ogień z pistoletów maszynowych. W ciągu kilku sekund wszyscy leżeli na ziemi. Ja zostałem trawiony w głowę, miałem przestrzeloną szyję i draśnięcia na skroniach. Potem słyszałem już tylko pojedyncze strzały. Jeden z ostatnich trafił mnie przez podeszwę buta, w lewę nogę. (…) Nie poruszałem się, więc zapewne uznano mnie za martwego. Obracano leżących, przeszukując kieszenie. Okradano ciała, zabierając wszystko, nawet chusteczki. Cały czas leżałem bez ruchu i kiedy nastała noc i nie było słychać żadnych kroków, odważyłem się podnieść i na kolanach, z trudem, przeczołgałem przez otwartą bramę na podwórze sąsiedniej kamienicy”.
Z kolei jedna z gliwiczanek, wówczas 6-letnia dziewczynka, tak zapamiętała najtragiczniejszy dzień swojego życia: „w nocy z 25 na 26 stycznia 1945 roku wszyscy mieszkańcy naszej kamienicy czekali w schronie na dalszy rozwój wydarzeń. Około godziny 23.00 do schronu wpadli czerwonoarmiści. Chcieli zegarków. Do tej pory słyszę ich krzyki: „czasy!!!, czasy!!!". Zabrali, co chcieli i poszli. Odetchnęliśmy. Godzinę później przyszli następni. Też chcieli „czasy”, ale wszystkie zegarki zabrali już poprzednicy. Był między nami Josef Hürschberger, żołnierz, który na urlop przyjechał domu, do rodziny. Wszyscy byliśmy przerażeni. Ktoś się odezwał, już nie pamiętam, co powiedział, i nagle jeden z tych żołnierzy krzyknął „streljat germańców!” i zaczęli strzelać na oślep.
Pan Hürschberger zginał pierwszy, drugą ofiarą była moja mama. Strzelali seriami. Mama, po otrzymaniu serii w brzuch, upadła na mnie i własnym ciałem osłoniła mnie przed postrzałem. Żona pana Hürschbergera wyciągnęła łańcuszek z krzyżykiem i uniosła krzyżyk tak, by ujrzeli go żołnierze. W tym momencie ogień ustał i opuścili oni nasz schron. Było sporo rannych, niestety nie można było znikąd otrzymać pomocy. Mama długo umierała. Po odejściu żołnierzy pani Hürschberger pozbierała wszystkie osoby ze schronu do swojego mieszkania na parterze. Ja uciekłam od tej pani, bo chciałam pomóc mamie, gdyż ona cały czas jęczała i bardzo się męczyła. Poleciałam szukać babci. Na dworze było wówczas około minus 20 stopni. (…) Zupełnie zmarznięta, dotarłam wreszcie do babci. Powiedziałam jej, że mama jest ranna i umiera. Niestety, babcia nie zdążyła już jej pomóc. (…) Sama pochowała córkę... Wiozła ją na sankach na cmentarz. Z trudem zdobyła trumnę. Na cmentarzu powstawało pełno grobów masowych, gdzie chowano jedną ofiarę obok drugiej. Była bardzo mroźna zima i z trudem kopano mogiły.”
Inna gliwiczanka tak zapamiętała widok, który ujrzała po opuszczeniu schronu w piwnicy: „wszystko wokół stało w ogniu, a naokoło leżały ciała. Tuż przed wejściem do kamienicy leżała moja sąsiadka z klatki schodowej, wraz z matką. Obydwie były na poły zwęglone. Ocalał ratusz, dom tekstylny „Getex”. Nasz dom i kamienice po tej stronie Wilhelmstraße niewiele ucierpiały. Zniszczone były natomiast znajdująca się niedaleko siedziba dyrekcji zakładów Schaffgotscha i cukiernia Schnapki. Spalono również większość kamienic na rynku. Gdy weszliśmy do naszego mieszkania, ujrzeliśmy straszny widok. Wszędzie było pełno śladów po kulach. Z wykuszu mojego mieszkania, którego okno wychodziło na ulicę, w dół, aż do dworca, zobaczyłam, jak grasowały straszne postacie. Wybijały szyby wystawowe, wyrzucały wszystko na ulicę. (…) Z jednego z domów wyprowadzono jakiegoś mężczyznę, który wokół ust miał zawiązaną okrwawioną chustkę, po czym wrzucono go na pakę samochodu. Z kamienicy wybiegła jego żona, która strasznie krzyczała. Mężczyzna próbował się podnieść. Wtedy jeden z żołnierzy uderzył go w głowę tak mocno, że krew trysnęła aż na mury”. Takich relacji jest dużo więcej...
Grabieże, rozkradanie fabryk, zakładów, sklepów, mieszkań, wywózki w głąb Rosji – to rzeczywistość wojenna Gleiwitz. Rosjanie twierdzili, że mieszkańcy zasłużyli na takie traktowanie, bo to wróg. A dla wroga nie ma litości.
O ile na terenach etnicznie polskich czerwonoarmistów, teoretycznie, trzymano ryzach, o tyle na Górnym Śląsku puściły wszelkie hamulce. Wkraczali na teren, w ich przekonaniu wrogi, zamieszkany przez ludność niemiecką. Wśród sowieckiego dowództwa, jak i szeregowych żołnierzy, panowało przekonanie o niemieckim „gorodzie Glajwic”. Należy pamiętać, że byli tam ludzie, którzy niejednokrotnie, na skutek działań wojennych, utracili swych najbliższych. Większość z nich miała za sobą kilka lat wojny, bezwzględnej i morderczej. Niemcy na wschodzie również nie przestrzegali żadnych zasad. Do zemsty na „znienawidzonych germańcach” zachęcała zresztą frontowa propaganda. Niesprawiedliwością byłoby jednak przypisywanie wszystkim żołnierzom Armii Czerwonej, wkraczającym w styczniu 1945 r. na Górny Śląsk, wyłącznie zbrodni, gwałtów i rabunków. Byli wśród nich również i ci, którzy zachowali resztki człowieczeństwa. Pomagali osobom starszym i bawili się z dziećmi, wspominając pozostawione na wschodzie rodziny. Byli jednak, niestety, w mniejszości.
Przez lata, w oficjalnym historycznym obiegu, funkcjonował termin „wyzwolenie Gliwic”, ale dziś tak o tym nie mówimy.
Po 1945 roku większość niemieckich mieszkańców, dobrowolnie lub pod przymusem, opuściła miasto. O mogiłach ofiar z 1945 r. zapomniano, część zrównano z ziemią, inne porosły trawą i dziś mało kto już o nich pamięta. O tragicznych wydarzeniach, do których doszło w Gliwicach w styczniu i lutym 1945 r., milczano przez cały okres PRL. Jakikolwiek fakt mogący postawić w złym świetle Armię Czerwoną nie miał prawa przedostać się do przestrzeni publicznej. Jedne wydarzenia gloryfikowano, inne skazano na zapomnienie. Manipulowano pamięcią zbiorową w taki sposób, by zbudować przekonanie o „wyzwoleniu” Gliwic w styczniu 1945 r., co się poniekąd udało. Nawet dziś wielu zapewne tak uważa. Co roku w styczniu obchodzono rocznicę „powrotu Gliwic do Polski”, co też było nieprawdą. Polska administracja przybyła do Gliwic w marcu 1945 r. i dopiero wówczas rozpoczął się proces przejmowania miasta z rąk wojskowej administracji radzieckiej. Obiekty użyteczności publicznej były zdemolowane, większość wyposażenia zakładów zdemontowana i wywieziona na wschód, spalono około trzydzieści procent substancji miejskiej. Taki był bilans ponad dwumiesięcznych rządów Armii Czerwonej w mieście.
Zdjęcia pochodzą z publikacji autorstwa dr. Bogusława Tracza "Rok ostatni - rok pierwszy", wydanej nakładem Muzeum w Gliwicach, seria monograficzna.