Podczas
„potopu szwedzkiego” najeźdźcy aż sześć razy próbowali zająć zbrojnie
duchową stolicę Polski - klasztor na Jasnej Górze. Za każdym razem
spotkało ich niepowodzenie. Szczególny rozgłos zyskało oblężenie
klasztoru w dniach od 18 listopada do 27 grudnia 1655 roku.
Pogromcy mitów i zabójcy prawdy
Wokół obrony Jasnej Góry wyrosło u nas mnóstwo nieporozumień czy wręcz przekłamań. Jest
faktem, że dawne kroniki zawierały sporo informacji wyolbrzymionych i
niesprawdzonych, które wymagały weryfikacji. To nic nadzwyczajnego w
historiografii; arcyważne wydarzenia nader często obrastają w mitologie,
a zadaniem historyków jest oddzielić prawdę od legendy.
Niestety, szczególnie w XX wieku nie
zabrakło autorów tendencyjnych, którzy w gorączce „odbrązawiania
bohaterów” popadli w drugą skrajność. Kierując się niekiedy żądzą rozgłosu, a najczęściej niechęcią do katolicyzmu, na miejsce dawnych mitów tworzyli nowe. W
publicystyce, a nawet w dziełach niektórych „poważnych” dziejopisów
zaczęły pojawiać się zadziwiające (by nie rzec: absurdalne) tezy.
Mogliśmy przeczytać, że obrona Jasnej Góry nie miała żadnego znaczenia
militarnego… Że przeszła bez jakiegokolwiek echa… Że oblegających było
jakoby mniej niż obrońców… Że podczas oblężenia „prawie” nie walczono… A
nawet, że obrońcy byli zdrajcami, którzy weszli w konszachty z
nieprzyjacielem…
Wszystkie te rewelacje musiały
wzbudzać uzasadnione wątpliwości u dociekliwych czytelników. Bo jeśli
rzecz tak właśnie się miała – to właściwie po co Szwedzi utrzymywali
przez długie tygodnie pod murami klasztoru jedno ze swych większych
zgrupowań wojska w południowej Polsce? W jakim celu tracili właśnie
tutaj swój czas, energię i ludzi?
Potop
Szwedzka inwazja na
Rzeczpospolitą rozpoczęła się latem 1655 roku. Armie króla Karola X
Gustawa bezlitośnie wykorzystały kryzys militarny i polityczny
zaatakowanego kraju. Ofiara
najazdu - pokiereszowana w zeszłorocznej wojnie z Moskwą, osłabiona
trwającą od siedmiu lat rebelią kozacką na Ukrainie, wyniszczana przez
coroczne zagony tatarskie, dodatkowo rozdzierana przez wewnętrzne
kłótnie polityczne, korupcję i prywatę - nie była w stanie stawić
skutecznego oporu. Przedstawiciele elit politycznych i wojska masowo
przechodzili do obozu wroga. Król Jan Kazimierz musiał ratować się ucieczką za granicę. Większość szlachty uznała zwierzchność szwedzkiego władcy.
Jeżeli ktokolwiek liczył na sielankę
pod panowaniem przybyszów, to zawiódł się srogo. Na porządku dziennym
były niezliczone akty przemocy dokonywane przez żołnierzy wojsk
okupacyjnych. Szczególnie wzburzenie Sarmatów wzbudzały
przypadki profanacji katolickich obiektów kultu oraz mordowania kleru
przez protestanckich najeźdźców.
Tym niemniej powszechna wiara w niezwyciężoną moc zastępów Carolusa
paraliżowała wolę oporu. Z początkiem listopada walkę ze Szwedami
prowadziły już tylko niewielkie oddziałki partyzanckie. Wkrótce jednak
wyrósł nowy punkt oporu. Stała się nią duchowa stolica Polski – Jasna
Góra.
Twierdza Maryjna
Klasztor ojców paulinów, wzniesiony w 1382 roku, zaczęto fortyfikować jeszcze za panowania Zygmunta III Wazy. Prace te kontynuowano w okresie rządów Władysława IV,
a ostatecznie ukończono za Jana Kazimierza, na kilka lat przed
szwedzkim „potopem”. Potrzebę utrzymywania warowni uzasadniała bliskość
granicy ze Śląskiem oraz ochrona tamtejszych szlaków komunikacyjnych.
Forteca (Fortalitium Marianum – Twierdza Maryjna)
miała opinię nowoczesnej, choć niezbyt wielkiej. Umiejscowienie jej na
skale utrudniało ewentualnym napastnikom prace minerskie, choć
stosunkowo mała powierzchnia warowni stawiała pod znakiem zapytania jej
odporność na skoncentrowany ogień artyleryjski.
W 1655 roku obowiązki komendanta pełnił przeor klasztoru, o. Augustyn Kordecki. Wspierali go w tym dziele między innymi miecznik sieradzki Stefan Zamojski oraz Piotr Czarniecki
(brat Stefana). W fortecy stacjonował oddział piechoty i artylerzystów
(od 160 do 210 żołnierzy). Uwzględniając jeszcze 70 zakonników oraz
szlachtę wraz pocztami, która znalazła schronienie w sanktuarium, stan
załogi wynosił ogółem od 250 do 300 ludzi. Były to nader skromne siły.
Przewidując najgorsze, w nocy z 7 na 8
listopada wywieziono w tajemnicy z sanktuarium Cudowny Obraz Matki
Bożej. Trafił on na Śląsk, do Głogówka (gdzie w owym czasie przebywał na
wygnaniu król Jan Kazimierz), bądź jak chcą inni, do klasztoru w
Mochowie. Tam przeczekał bezpiecznie niepewny czas.
Zaprawa
Dosłownie nazajutrz, 8 listopada 1655 roku w godzinach wieczornych, u stóp klasztoru załomotały setki kopyt końskich. Dwustu, a może trzystu rajtarów z oddziału hrabiego Jana Wejharda Wrzesowicza
(właśc. Jana Vekarta z Vresovic), czeskiego awanturnika na szwedzkim
żołdzie, zażądało otwarcia bram, wydania im całego uzbrojenia i wyrażenia
zgody na osadzenie w klasztorze garnizonu szwedzkiego.
Zakonnicy odmówili. Rajtarzy z zemsty
podpalili zabudowania przy kościele św. Barbary, a na pożegnanie
kilkakrotnie wypalili z dział w stronę klasztornych murów, nie czyniąc
im większej szkody.
Cztery dni później żołnierze
Wrzesowicza pojawili się znowu w okolicy. Tym razem zaatakowali
posiadłości klasztorne, porwali z nich 400 sztuk bydła i trzody.
18 listopada przeor Kordecki odprawił
Mszę św. dla załogi klasztornej, a następnie urządził procesję
eucharystyczną po wałach, w trakcie której pobłogosławił armaty i
pozostały oręż. Owa duchowa zaprawa odbyła się w samą porę. Jeszcze tego
samego dnia nadciągnęła silna kolumna wojsk szwedzkich pod wodzą
jenerała Burcharda Müllera.
Jenerał i jego zastępy
Generał porucznik Burchard Müller von der Lühnen z zabijania katolików uczynił swój zawód. Był
doświadczonym weteranem wojny trzydziestoletniej; zasłużył się między
innymi w sławnych bojach pod Lützen i Nördlingen. Podczas inwazji na
Polskę bił się pod Wojniczem. Teraz chciał zmusić do uległości
niepokornych jasnogórców.
Oceny staropolskich kronikarzy
szacujących liczebność korpusu oblężniczego na 9000 żołnierzy okazały
się mocno przesadzone. Tym niemniej najeźdźcy przewyższali obrońców
liczbą początkowo kilkakrotnie, potem zaś kilkanaście razy (nawet jeśli
uznamy zmobilizowanych zakonników i służbę szlachecką za pełnoprawnych
żołnierzy – co również może wzbudzać wątpliwości).
Szeregi zastępów Müllera stale rosły,
by 10 grudnia osiągnąć stan 3200 żołnierzy (w tym 1800 jazdy oraz 1400
piechurów, dragonów i artylerzystów). Jak widać, większość podkomendnych
jenerała była kawalerzystami. Nie oznacza to wszakże, że podczas
oblężenia twierdzy okazali się oni bezużyteczni. Formacje jazdy odegrały
swoją rolę w blokadzie fortecy oraz zabezpieczeniu tyłów wojsk
oblężniczych przed spodziewanymi atakami partyzantki. W razie szturmu
generalnego (do którego na szczęście nie doszło) można było użyć
spieszonych kawalerzystów jako wsparcia oddziałów piechoty.
Żołnierska międzynarodówka
Sporym nieporozumieniem jest nagłaśniane raz po raz „odkrycie”, że pod Jasną Górą nie było „prawdziwych” oddziałów szwedzkich. Istotnie,
większość żołnierzy Müllera, podobnie jak on sam, była Niemcami. Tyle,
że germańscy podkomendni jenerała pochodzili przede wszystkim z okolic
Szczecina i Bremy, to jest obszarów stanowiących wówczas prowincje
szwedzkie.
Pod rozkazy Müllera trafiła również
niemiecka piechota najemna z dawnego regimentu gwardii królewskiej Jana
Kazimierza, znęcona obiecanym sutym żołdem. Nietuzinkową postacią był
pułkownik Fryderyk Getkant, pochodzący z Nadrenii –
dawny oficer wojsk Rzeczypospolitej, wybitny inżynier wojskowy, który
zmienił front i pod Jasną Górą kierował działaniami oblężniczymi (co nie
przeszkodziło mu po jakimś czasie powrócić na służbę polską). Getkant
zastąpił pod Jasną Górą poległego pułkownika-inżyniera Almanna de Fossisa, pochodzącego z holenderskiej rodziny osiadłej we Włoszech.
Wśród oblegających znalazła się grupa
co najmniej kilkuset Polaków. Wedle powszechnej opinii służyli oni
niechętnie Szwedom, mieli wręcz odmówić udziału w atakowaniu twierdzy.
Müller rzeczywiście nie ufał tym sojusznikom i używał ich przede
wszystkim do wykonywania zadań pomocniczych. Z drugiej strony trudno tu
generalizować – nie brakło bowiem Polaków służących z oddaniem
najeźdźcy. Pewien rozgłos zdobyli górnicy („kamieniarze”) sprowadzeni z
Olkusza, z uporem drążący chodnik minowy, aż do swego smutnego końca.
Obecne pod Jasną Górą chorągwie jazdy pułkowników Jana Zbrożka i Seweryna Kalińskiego oddawały usługi Szwedom jeszcze przez długie miesiące, w tym czasie nieraz zbrojnie ścierając się z rodakami.
Wielonarodowy skład korpusu Müllera
nie dziwił wówczas nikogo. Przecież w słynnej bitwie pod Kircholmem
(1605) pod rozkazami hetmana Jana Karola Chodkiewicza
stanęli, obok Polaków, Litwinów i Rusinów, także Inflantczycy, Niemcy i
Tatarzy - którzy za przeciwników mieli, poza Szwedami, również Finów,
Estończyków, Inflantczyków, Niemców, Szkotów, Walonów, Węgrów i… Polaków
(!).
Podobnie w morskiej batalii pod Oliwą (1627) autor polskiego zwycięstwa, admirał Arendt Dickman
był z pochodzenia Holendrem. Załogi naszych okrętów tworzyli oczywiście
Polacy, ale również i rodacy admirała, także Lubeczanie, Duńczycy,
Anglicy i Szkoci; zaś we wrogiej flocie szwedzkiej służyli jako kadra
oficerska i podoficerska liczni Szkoci, Duńczycy, Francuzi, Niemcy i
Holendrzy.
W armii Karola Gustawa w okresie „potopu” udział cudzoziemców był olbrzymi. A nawet, gdy weźmiemy pod lupę „prawdziwych Szwedów pochodzących ze Skandynawii”,
to okaże się, że znaczna część z nich była w istocie Finami. Nie
zmienia to faktu, że uważali się oni za wierne sługi króla Szwecji,
gotowe przelewać za niego krew. Dlatego nie mają większego sensu próby
kwestionowania szwedzkiego charakteru korpusu oblężniczego pod Jasną
Górą na podstawie jego składu etnicznego.
Wrogowie prawdziwej wiary
Starcie pod Jasną Górą nie było więc
jedynie walką przedstawicieli dwóch skłóconych narodów czy też
poddanych dwóch zwaśnionych monarchów. Istotę nadchodzącej batalii
najlepiej wyłożył przeor Augustyn Kordecki: Przewrotny
naród Szwedzki błędami obrzydłego kalwinizmu okryty, najzaciętszy
nieprzyjaciel prawdziwej wiary, dzikim okiem spoglądając na rozchodzące
się na wsze strony z Jasnej Góry światło, chciał takowe wszelkimi
sposobami stłumić.
Komendant twierdzy zapewne miał w
pamięci postępowanie wojska szwedzkiego w niedawno zakończonej wojnie
trzydziestoletniej, gdy odegrało ono rolę tarana Rewolucji
Protestanckiej, krusząc katolickie królestwa i orząc ówczesny świat
krwawymi bruzdami.