Już za niecałe dwa tygodnie będziemy obchodzili kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego przez ekipę generała Wojciecha Jaruzelskiego. Punkt oporu przeciwko zasadności tej decyzji przez długie lata stanowił i prawdopodobnie nadal stanowi kryterium identyfikacji „prawicowości”. Pośrednio to właśnie dzięki generałowi Jaruzelskiemu „prawicowcami” i „prawicą” stało się prawie wszystko, co pozycjonuje się w opozycji do PRL-u. W końcu to jakoby przez generała Jaruzelskiego zamiast znienawidzonego zniewolenia przez Wschód upragnione zniewolenie przez Zachód zostało przesunięte w czasie o co najmniej dekadę, a tego przecież „prawica” generałowi nie mogła wybaczyć nigdy.
Symbolicznie generał odkupił jednak swoje winy, przyznając poniekąd rację polskiej „prawicy”. Otóż, generał przystał na takie uzasadnienie wprowadzenia stanu wojennego, które zasuflował onegdaj Aleksander Kwaśniewski. Gdyby nie stan wojenny bowiem – jak ogłosił swego czasu Kwaśniewski – to Polski nie byłoby w NATO i UE. Nie byłoby jej na upragnionym Zachodzie. Sam generał poparł w wywiadzie z 2011 roku integrację Polski z Unią Europejską. Spór zatem dotyczy tylko tego, czy stan wojenny przybliżył (gen. Jaruzelski) czy też oddalił („prawica” w Polsce) Polskę od upragnionego dołączenia do Zachodu.
W wymiarze geopolitycznym, bez względu na motywacje generała Jaruzelskiego, stan wojenny był oddaleniem Polski od Zachodu. Konsekwencją tego wyboru był dobór środków, jakimi zwalczono opozycję z „Solidarności”. A w tych ekipa generała Jaruzelskiego nie przebierała, delikatnie mówiąc, czym naraziła Polskę na zachodnie sankcje. Co więcej, po latach generał konsekwentnie twierdził, że alternatywą dla jego rządów był bezpośredni zarząd Polską przez jej radzieckiego hegemona.
Dziś można tylko pomarzyć o tym, by funkcjonalnie Jarosław Kaczyński stał się generałem Jaruzelskim z grudnia 1981 roku. Widok zagazowanych i załzawionych parlamentarzystów z Platformy czy Lewicy musi cieszyć oko, a dusza na pewno zapragnęłaby zastosowania dużo szerszego instrumentarium. Niestety jednak są to najczęściej wypadki przy pracy policji, a nie działanie zamierzone. Sama policja wręcz wstydzi się, że używa środków przymusu bezpośredniego.
Gdyby Kaczyński naprawdę miał być dla Polski tym, kim był 39 lat temu Wojciech Jaruzelski, po protestach prounijnej Targowicy nie byłoby śladu najpóźniej po kilku dniach. Liderów proaborcyjnych zamieszek oglądalibyśmy zaś w telewizji co najwyżej jako udany przykład skutecznej działalności służb, włączając w to Służbę Więzienną. Skutkiem tego przeciwko państwu polskiemu Zachód wytoczyłby najcięższe działa, zbanowałby je sankcjami, nie ukrywając nawet, że kwestionuje suwerenność polskich władz do robienia na swoim terytorium tego, co uznają one za zasadne. Tym samym Kaczyński byłby ojcem, kosztownego początkowo, geopolitycznego odwrotu od Zachodu. Tak się jednak nie stanie, gdyż Kaczyński pochodzi z tej parafii, w której dołączenie do Zachodu to cel metapolityczny, zaś opóźnienie marszu w tym kierunku w roku 1981 poczytuje się w tym środowisku za jedną z głównych „zbrodni” Jaruzelskiego.
Polityczną zbrodnią Jaruzelskiego było tymczasem patronowanie orientacji prozachodniej po 1989: nagle wypuszczeni z internowania opozycjoniści stali się dla niego autorami jedynie słusznych koncepcji, umiejscawiających Polskę na peryferiach zachodniego kapitalizmu i wystawiających ją na rozjechanie walcem przez liberalny zamordyzm. Jeśli coś może potwierdzać tezę, że Jaruzelskiemu zależało w grudniu 1981 jedynie na utrzymaniu władzy, a nie na Polsce, to właśnie fakt późniejszego oddania jej w ręce rodzimych liberałów, gdy sam osobiście nie miał już nic do stracenia. Wszak żaden patriota, choćby umiejscowiony przez Historię jako obrońca suwerenności Polski przed ZSRR z uwagi na karierę w PRL-owskim aparacie władzy (a za kogoś takiego podawał się generał), nie byłby w stanie z taką łatwością rzucić ją na pożarcie V-tej kolumnie Zachodu. Ta ostatnia po ponad 30 latach urosła zaś do takich rozmiarów i zreprodukowała się w kolejnych pokoleniach na tyle, że zuchwale łamie obowiązujące prawo, znieważa funkcjonariuszy policji, mając pewność, że Zachód wystąpi w obronie swojej agentury. Liberalny walec nadjeżdża.
Czy na pewno? O ile fakt, czy generał Jaruzelski mógł mieć pewność, że ZSRR nie podejmie militarnej interwencji w obronie strefy wpływów, bywa dyskusyjny, o tyle Kaczyński podobny komfort posiada. Zachód na szczęście stroni od rozwiązań militarnych jako niemodnych w tej części Europy. Liberalny walec najeżdża, ale nie jest tak groźny jak rozgrzane sowieckie tanki niemal cztery dekady temu. Jego siła objawia się w kulturze, wpływach w niepodlegających państwowej kontroli sieciach społecznościowych, ekonomicznej przewadze transgranicznych korporacji, będących jego wehikułami. Jeśli Kaczyński jest dla liberałów w Polsce drugim Jaruzelskim, to powinien on w tę rolę wejść bez wahania.
Niestety, Kaczyński nie będzie Wojciechem Jaruzelskim z grudnia 1981. Musiałby bowiem przestać być tym Jarosławem Kaczyńskim, jakiego znamy, zatem jest to niemożliwe. Dlatego V kolumna Zachodu zamiast gazu, pał i kul, otrzyma za „walkę z dyktaturą” dodatkowe granty od swoich zagranicznych mocodawców – przy biernej postawie samego Kaczyńskiego, chcącego protesty przeczekać. Lider PiS jest bowiem Wojciechem Jaruzelskim z roku 1989 i lat późniejszych: zwolennikiem orientacji prozachodniej jako bezalternatywnej. Przy czym Zachód ma dla Kaczyńskiego swoje alternatywy, zaś ZSRR dla Jaruzelskiego jej nie miał, póki sam się nie rozwiązał w roku 1991. Podobnego scenariusza z UE Kaczyński może u władzy nie doczekać, co jest konsekwencją odmowy wejścia w buty generała Jaruzelskiego z 1981 roku. Nowy stan wojenny, po niezbędnych korektach w stosunku do oryginału, wprowadziłby w Polsce upragnioną normalność, gdzie rozmaici wykolejeńcy odsiadują wieloletnie wyroki, zamiast mieć jakikolwiek wpływ na politykę. Ale cóż tam marzyć o tem.
Marcin Skalski