Afera z udziałem węgierskiego europosła Józsefa Szájera powinna stanowić przestrogę, czym kończy się centroprawicowa idea otwarcia na „osoby ze skłonnościami homoseksualnymi”, które jednak nie są „aktywnymi homoseksualistami”. Otwartość na takie zboczone osoby deklarował wielokrotnie reżymowy PiS. Wyraził ją również Krzysztof Bosak na łamach styczniowego wydania „Plus Minus”. Identyczne „otwarte” stanowisko zajął Grzegorz Braun, zapytany o obecność homoseksualistów w Konfederacji przez Roberto Fiore podczas sierpniowej dyskusji obydwu polityków w Warszawie. Z doniesień prasowych wynika, że podobną postawę przyjął węgierski Fidesz, gdzie już od lat 1980. wiedziano o tym, że Szájer jest zboczony.
Węgierska prawica płaci teraz cenę za swoją „otwartość” na dewiantów. Wywołanie afery nie było zapewne przypadkiem, lecz koordynowaną operacją skompromitowania Fideszu. Nie pierwsza to już i zapewne nie ostatnia taka akcja wymierzona w ugrupowanie które zaczyna być kłopotliwe dla Systemu. Węgierska prawica sama jednak wystawiła się na strzał, tolerując w swoich szeregach dewianta. Skandal seksualny mógł oczywiście stać się również udziałem polityka o niespaczonej seksualności, coś takiego jednak nie kontrastowałoby tak silnie z prowadzoną przez węgierskie władze kampanią zwalczania w swoim kraju propagandy promującej seksualną patologię i moralny rozkład. Homoseksualna orgia stała się pretekstem nie tylko do uderzenia w partię rządzącą, ale też do podważania sensowności polityki obrony ładu moralnego w społeczeństwie jako takiej.
Problemów takich można uniknąć tymczasem bardzo łatwo: nie przyjmować w swoje szeregi ani nie tolerować w nich dewiantów. Skończyć trzeba z modą na różnych „konserwatywnych gejów” i „niepoprawnych politycznie gejów”, którzy mieliby „stać po naszej stronie” i jakoby „być jednymi z nas”. Próby kokietowania tego typu rzekomo istniejących kategorii powracają regularnie w wypowiedziach Janusza Korwin-Mikkego, który ukuł nawet dla homoseksualistów kokieteryjno-pieszczotliwe określenie „homosie”, powtarzane później bezmyślnie przez jego wyznawców. Cztery lata temu intensywnie reklamowano też u nas niejakiego Milo Yannopoulosa a wśród konserwatystów i narodowców popularny przejściowo był też niejaki „Gej przeciwko światu”.
Na takie poszukiwania przez demoliberalną prawicę swojego homoseksualnego „alibi-Jude” prychnąć można jedynie z pogardą, bo wynika to z niczego więcej, jak z ugodowości wobec Systemu. Problem jest zresztą szerszy i widać go było przed kilku laty na kolejnych edycjach Marszu Niepodległości, gdy kierownictwo nad tą imprezą sprawowali politycy dzisiejszego Ruchu Narodowego. Odcięto się wówczas od idei związanych z tożsamością etniczną, na czele pochodu umieszczać zaś zaczęto osoby mające „łagodzić wizerunek”: Murzynów, kobiety, kaleków itp. Wszystko po to, żeby pokazać że „nie jesteśmy homofobami, rasistami, mizoginami”.
Stanowisko każdej dbającej o swoja opinię organizacji tożsamościowej wobec homoseksualizmu powinno być zaś jednoznaczne: „Homoseksualizm jest zboczeniem. Praktykowanie go jest niemoralnością. Ujawnianie się z takimi praktykami jest zgorszeniem i powinno być karane. W naszej organizacji nie ma miejsca dla homoseksualistów ani innych zboczeńców”. Ktoś może odpowiedzieć, że to niesprawiedliwe, bo dany homoseksualista może podzielać nasze idee. No cóż, wbrew popularnym złudzeniom, na świecie nie ma równości i nie każdy może dostać to, co by chciał, czy nawet dostać tyle samo. Ludzie nie są równi, nie powinni być traktowani jako równi, a części z nich przywileje należne innym się po prostu nie należą. Członkostwo zaś w organizacji antysystemowej powinno być właśnie takim przywilejem, który nie każdemu można przyznać.
Wiarygodność grupy, to jej dobre imię. Dobre imię grupy buduje się, dbając o jakość jej członków. To ostanie między innymi oznacza, że nie przyjmujemy każdego, kto chciałby do nas dołączyć. Przyjmujemy tylko tych, którzy spełniają odpowiednie kryteria jakościowe. Homoseksualizm i podobne choroby dyskwalifikują. Wyobraźmy sobie rzymski legion albo drakkar Wikingów wypełniony wariatami, downami, kalekami, kobietami, karłami, zboczeńcami, tłuściochami etc. Ta sama mniej więcej zasada dotyczy współczesnych ugrupowań politycznych. Mają one grupować elitę zdolną do walki o władzę i do jej sprawowania, a nie być przytuliskiem dla wykolejeńców i zbiorowiskiem dziwadeł.
Jeżeli nie chcemy by atakowano nas w ten sposób, jak zaatakowano obecnie Fidesz, nie popełniajmy jego błędów. Dla grup antysystemowych dzisiejsza rzeczywistość polityczna przypomina prehistoryczny świat dla żyjących wówczas koczowniczych grup ludzkich: liczyły one po kilkunastu-kilkudziesięciu mężczyzn (były też tam oczywiście kobiety, ale ich podmiotowość była ograniczona), którzy musieli nawzajem na sobie polegać, a zatem musieli sobie ufać; gdy ktoś wykazał się słabością psychiczną, fizyczną, intelektualną lub moralną (tę ostatnią należy w tym przypadku rozumieć jako nielojalność), narażało to życie jego towarzyszy lub nawet przetrwanie całej grupy.
Analogicznie dziś, jeden działacz-zboczeniec, działacz podatny na korupcję, działacz-błazen, działacz-tchórz pogrzebać może cały projekt polityczny. System na pewno wykorzysta taki słaby punkt, żeby w nas uderzyć, tak jak wykorzystał Szájera do uderzenia w Fidesz i jak wykorzystuje księży-homoseksualistów do szantażowania (za komuny) i kompromitowania (obecnie) Kościoła rzymskokatolickiego.
Skoro tymczasem wielu „po naszej stronie” nie ustaje w napominaniu Kościoła rzymskokatolickiego że „powinien oczyścić się z homoseksualistów”, dajmy przykład i nie pozostawiajmy niedopowiedzeń w kwestii „otwarcia” naszego własnego środowiska na zboczeńców. Skoro księża-homoseksualiści tak często dopuszczają się przestępstw pedofilskich i molestowania seksualnego młodocianych, łatwo można przewidzieć, że tej samej kategorii skandale prędzej czy później staną się udziałem ewentualnych prawicowców-homoseksualistów, którzy podobnie jak księża deklarować mogą „życie w czystości”, którym też jednak zawsze można „podstawić” jakiego „ładnego chłopca”i zrobić niewygodne zdjęcia, lub którzy po prostu ulec mogą w którymś momencie sami z siebie swoim źle ukierunkowanym popędom.
Pytanie co z homoseksualistami, którzy naprawdę mają tożsamościowe, nacjonalistyczne, konserwatywne, czy prawicowe poglądy? Niech popierają nasz ruch – ale z zewnątrz. Człowiek kulturalny nie upublicznia własnej sfery prywatnej, ani nie wścibia nosa w taką sferę u innych. Seksualność należy do sfery prywatnej – relacji osobistych realizowanych w przestrzeni intymnej, w ramach przyjętych społecznie konwencji takich jak małżeństwo w dzisiejszej kulturze europejskiej.
Takie właśnie powinno być wobec seksualności stanowisko tożsamościowe: by usunąć ją ze sfery publicznej, z powrotem we właściwe jej ramy instytucji i konwencji społecznych, gwarantujących jej intymny i osobowy charakter, gdyż rozlanie się jej poza te instytucje – również poprzez jej obecność w reklamie, prasie, kinie, teatrze, stroju, możliwości choćby częściowego realizowania jej w miejscach publicznych – dezorganizuje ład aksjologiczny i kulturowy w społeczeństwie, a także deformuje samą psychikę i seksualność człowieka.
Koniecznym dopełnieniem odrodzenia erotyki w sferze intymnej i rodziny w sferze prywatnej, do których one przynależą, jest też jednak odróżnienie seksualności zdrowej od seksualności patologicznej i wyraźne stwierdzenie że ta druga, zalicza się zaś do niej między innymi homoseksualizm, jest patologią właśnie, a nie jakimś „odmienną orientacją”, czy choćby nawet „osobistą perwersją”. Organizacje chcące zaś być zaczynem odrodzenia wspólnoty, nie powinny tolerować w swoich szeregach patologii ani słabości. Jeśli jakiemuś homoseksualiście zrobi się z tego powodu przykro, to trudno – nie ma i nigdy nie będzie na świecie równości.
Ronald Lasecki