Ta data ciągle wzbudza emocje. Komunizm w Polsce upadł (a raczej przepoczwarzył się) 31 lat temu, stan wojenny ogłoszono 8 lat wcześniej. A jednak wyszarpana 13 grudnia 1981 zadra na narodowej pamięci nie zasklepia się i ciągle budzi spory o zasadność powziętej wówczas decyzji.
Jak co roku, najbardziej zdumiewają mnie próby obrony tej zbrodni ze strony tych, którzy mienią się spadkobiercami Dmowskiego i piewcami odnowy polskiego życia państwowego w oparciu o chrześcijański fundament. Chodzi w ich mniemaniu o realne podejście do polityki. Tymczasem realizm polityczny – przed stu laty mądra strategia, mająca na celu wywalczenie Polakom jak najgodniejszych warunków życia społecznego i administracyjnego, dzięki wpleceniu jej siatki pojęciowej w obronę tego, co dla konserwatysty pozostaje niemożliwym do obrony, staje się dziś bazującą na niezrozumieniu historii, a także jej zaślepionej ideologizacji, farsą.
13 grudnia 1981 roku komunizm, którego panowanie w Polsce zaprowadziły sowieckie czołgi, podjął zdecydowaną i brutalną próbę obrony swojego stanu posiadania. Nie była to pierwsza taka próba, choć w przypadku Polski politycznie zapewne najbardziej zauważalna na arenie międzynarodowej. Błąd, który popełniają uważający się za reprezentantów prawicy obrońcy tamtych wydarzeń, polega na skupianiu się przez nich na ich warstwie czysto historycznej i wyciąganiu z niej wniosków ideowych. Tymczasem prawidłowa ocena wprowadzenia stanu wojennego możliwa jest wyłącznie w szerokim i całościowym kontekście nie tylko historycznym, lecz przede wszystkim politycznym i filozoficznym.
Tak wyznaczony kierunek prowadzi w przypadku analizy prowadzonej z konserwatywnego punktu widzenia do wniosków nader oczywistych. Czym bowiem jest w swej istocie komunizm? Pius IX w encyklice Qui pluribus pisze, że jest to „przewrotna i sprzeczna z samym prawem naturalnym doktryna”, która „raz przyjęta, doprowadziłaby do obalenia wszelkich praw, porządku, własności i samej ludzkiej społeczności”. Czy nie tak się stało? Idźmy jednak dalej: Leon XIII na kartach Quod apostolici muneris dodał: jest „to śmiercionośna zaraza, która rozszerza się w członkach społeczności ludzkiej i stanowi dla niej ostateczne niebezpieczeństwo”. Ta doktryna, jakże sprzeczna z interesem każdego wolnego społeczeństwa, jego normalnej struktury, rodziny, własności i prawideł zdrowego życia gospodarczego, z natury swej nie niesie – bo nieść nie może, niczego dobrego. Zamiast tego, czego dowodzą dzieje XX wieku, niszczy wszystko, co napotka na swojej drodze, z kolei tych, którzy mu się przeciwstawiają, brutalnie eliminuje.
13 grudnia 1981 przedstawiciele tego właśnie antyludzkiego systemu politycznego zdecydowali się po raz kolejny wypowiedzieć wojnę społeczeństwu, którym rządzili, by bronić geopolitycznych interesów, wyznaczonych przez Moskwę, a także własnego stanu posiadania w Polsce. To zdaniem moim jest sedno problemu: nie należy oceniać tego, kto, kiedy i w jakiej sekwencji wypadków wprowadził stan wojenny (które to problemy pozostają oczywiście ważne są z punktu widzenia naukowego, historycznego opisu wydarzeń), lecz w imię czego go wprowadzono. Miał on bronić zdobyczy zła wcielonego w najbardziej bezbożny i antyludzki system polityczny, jaki na trwałe zagnieździł się w dziejach ludzkości. Konserwatysta nijak nie znajduje argumentów mogących to usprawiedliwić.
Oczywiście znane mi są argumenty o tym, że generał Jaruzelski nie chciał dopuścić do interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Polsce i decyzją o stanie wojennym ocalił kraj. Przecież za młodu nosił w klapie marynarki mieczyk Chrobrego, zatem musiał działać w interesie państwa polskiego nawet wówczas, gdy społeczeństwo tego nie rozumiało. Ot – taki Wielopolski epoki PRL… Szanowny Czytelnik raczy wybaczyć mi sarkazm.
Owszem, Jaruzelski wychował się w rodzinie o pięknych tradycjach ziemiańskich. Niestety, jako człowiek bardzo młody, w wieku, w którym dopiero kształtuje się umysł i charakter, został wciągnięty w wir druzgoczącej wszystko zawieruchy wojennej, która rzuciła go najpierw na zesłanie, a potem do armii Berlinga, z którą wrócił do kraju. I do tej pory niewiele można by mu zarzucić – wszystko to bowiem w znacznej mierze działo się nie z jego winy i nie z jego wyboru. Jednak kolejne decyzje, które podejmował, były jak najbardziej świadome – od współpracy z wojskową bezpieką po postawę ideową i karierę, którą z czasem coraz bardziej dostrzegała i doceniała Moskwa. W roku 1981 z ucznia noszącego wspomniany wyżej symbol ruchu narodowego nic już nie pozostało. Był w 100% oddanym i lojalnym funkcjonariuszem systemu, co do którego Kościół i historia nie pozostawiały złudzeń. Tę drogę wybrał i nigdy z niej nie zszedł. 13 grudnia 1981 doprowadziła go ona do wypowiedzenia wojny własnemu narodowi – wszystko to w służbie komunizmu i linii politycznej, wyznaczonej przez Moskwę.
I tu należy zadać pytanie: jak zatem można przypisać Jaruzelskiemu intencję ochrony narodu polskiego mając świadomość, że przez ostatnie kilka dziesiątek lat konsekwentnie stał w pierwszym szeregu tych, którzy budowali system naród ten rujnujący? Nie sposób tego pogodzić. 13 grudnia 1981 Jaruzelski bronił po prostu status quo, którego był częścią. Moskwa nakazała mu zdławienie rodzącego się wówczas ruchu wolnościowego własnymi siłami – i to właśnie uczynił. Nie mam jednak wątpliwości, że w przypadku innych rozkazów, na przykład nakazujących otwarcie granic dla wojsk Układu Warszawskiego, jego posłuszeństwo było by równie bezwarunkowe.
Podjęte wówczas działania mają niewątpliwie charakter tragiczny. Dla piszącego te słowa stanowią one kolejny symbol zła i niszczycielskiej siły, które uosabia komunizm. Można starać się je zrozumieć, ale nie można ich bronić – dla konserwatysty jest to niemożliwe, gdyż niemożliwa jest obrona komunizmu, na którego straży miały one stać. Podobnie niemożliwa jest obrona postawy moralnych bankrutów i radzieckich patriotów, którzy wprowadzenie stanu wojennego sygnowali.
Mariusz Matuszewski
Za: https://myslkonserwatywna.pl/matuszewski-refleksja-na-13-grudnia/