Po skrupulatnym zbadaniu skutków prohibicji amerykańskiej, doszedłem
do wniosku, że jedną z najlepszych rzeczy, jakie może zrobić rząd, jest
zakazać wszystkiego.
Że historia Mefistofelesa, kusiciela Fausta, w rzeczywistości stanowi
alegorię prohibicji amerykańskiej, to fakt potwierdzony przez
wszystkich poważnych uczonych, których autorytet waży nieco we
współczesnym świecie. Zachwycający się Mefistofelesowskim sarkazmem
krytycy wielokrotnie określali ten typ humoru mianem „suchego” – obecnie
nie da się zaś oddzielić tego terminu od jego treści politycznej.
Złożona przez diabła obietnica zastąpienia starego Fausta Faustem nowym i
pełnym młodzieńczej energii, w oczywisty sposób stanowi aluzję do
obietnicy stworzenia nowego i świeżego pokolenia amerykańskiej
młodzieży, wolnego od zgubnego wpływu alkoholu, którą składali swego
czasu prohibicjoniści. Alegoria niniejsza jest zupełnie czytelna nie
tylko w wypadku tych rzeczy, które prohibicja obiecywała, ale również
tych, które rzeczywiście zrobiła. Na przykład, jedną z rzeczy, które (o
ile dobrze pamiętam) Mefistofeles rzeczywiście zrobił, stanowiło
wywiercenie kilku dziur w drewnianym stole i wyprowadzenie z martwego
drewna jakiegoś piekielnego napoju własnego przepisu, okraszone
komentarzem, który brzmiał mniej więcej tak:
Winogrona rodzi winna macica,
rogi na łbie ma kozica,
krzewy drzewieją,wino się słodzi,
drewniany stół też wino rodzi.[1]
Czy dałoby się pomyśleć bardziej oczywistą i przekonującą aluzję do
wszystkich nadużyć, jakich przyczynę stanowi spirytus drzewny? Każdemu
krytykowi, który starałby się uniknąć tej miażdżącej konkluzji, jak
gdyby była ona tylko zbiegiem okoliczności, musi istotnie brakować owej
żelaznej logiki, która stała się przyczyną tak wielkiej stabilności i
konsekwencji szkoły historycznej krytyki biblijnej. Kiedy bies ów
określa sam siebie mianem „ducha, który wciąż zaprzecza”, oczywiste
jest, że powinniśmy rozumieć pod tym sformułowaniem ducha, którzy wciąż
zaprzecza, aby miał prawo istnieć na świecie jakiś inny spiritus.
Osobiście jednak uważam, że, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności
zarówno życia, jak i literatury, rozstrzygające znaczenie ma w tym
wypadku fakt, że określa on siebie mianem „tego, który zawsze pragnie
zła, a zawsze czyni dobro”.
Że prohibicja i prohibicjoniści pragnęli zła, to coś, o czym żaden
chrześcijanin lub prawy człowiek nie może ani przez moment wątpić. Że
prohibicja i prohibicjoniści w ostatecznym rozrachunku czynią dobro, to
już kwestia, przynajmniej chwilowo, bardziej kontrowersyjna. A jednak,
pod jednym przynajmniej względem prohibicja zdążyła już przynieść nieco
dobrego; i może przynieść jeszcze znacznie więcej dobrego. Spirytus
drzewny nie stanowi tutaj najszczęśliwszego przykładu; i żaden roztropny
winiarz nie będzie spodziewał się najszlachetniejszego bukietu po
trunku wyprowadzanym przez diabła ze stołu w jadalni. Niemniej, istnieje
w Ameryce bardzo wielu ludzi, którzy naprawdę wytwarzają napoje
alkoholowe podobnie domowym sposobem; napoje nie ze stołów w jadalniach, ale na stoły
w jadalniach. W żadnym wypadku nie jest prawdą, że każdy pędzony w domu
alkohol to trucizna. Obecność diabła zaznacza się wystarczająco
wyraźnie w przygotowanym przez amerykański rząd, przyjemnym projekcie
zatrucia każdego pozostającego w granicach jego jurysdykcji alkoholu –
tak, aby każdy, kto się go napije, szybciutko został zamordowany; lecz
morderstwo stało się już praktycznie normalną rządową metodą wymuszania
na lokalnych społecznościach abstynenckich gustów w sprawie jadła i
napitku.
Prywatne trunki wszakże, różnią się od siebie zasadniczo w zależności
od wypadku; mnóstwo z nich to rzeczy zupełnie nieszkodliwe, niektóre
zaś – doprawdy znakomite. Znam pewien amerykański uniwersytet, na którym
praktycznie wszyscy profesorowie warzą własne piwo; niektórzy z nich
eksperymentują nawet z dwoma czy trzema rodzajami naraz. Ale szczególnie
zachwycające jest to: że wraz z owym powszechnym odrodzeniem starej
ludzkiej tradycji browarnictwa domowego, wróciło także wiele z owej
starej ludzkiej atmosfery, która jej niegdyś towarzyszyła. Profesor
wyższej metafizyki będzie szczycił się swoim mocnym piwem; profesor
niższej matematyki (znanej także pod nazwą: finanse i rachunkowość),
będzie utrzymywał, że w jego łagodniejszej odmianie jest jednak coś
bardziej subtelnego; profesor teologii moralnej (którego piwo jest
zapewne najmocniejsze ze wszystkich) będzie częstował pod stołem
pozostałych profesorów, zapewniając ich gorąco, że to nikomu jeszcze nie
zaszkodziło. W tym sensie, prohibicja naprawdę przyniosła pewne dobro,
pomimo tego, że zajadle i złośliwie pragnęła zła. A dobrem owym, jest
właśnie to: odnowa zasadnej chluby i chwały twórczego rzemiosła
domowego.
Skoro tak to wygląda, wydaje się, że niektórzy z naszych bardziej
zagorzałych zwolenników mogą zacząć skłaniać się ku legislacji mocnej,
prostej i bardziej ogólnej. Niech kongres albo parlament uchwali prawo
zakazujące korzystania nie tylko z wyrobów fermentowanych, ale
praktycznie wszystkich innych rzeczy. Niech rząd zdelegalizuje wełnę,
wołowinę, worki, kapelusze i płaszcze; niech powstanie prawo wymierzone
we wszystkich pobłażających sobie w używaniu kredy, sera, skóry, płótna,
zegarków, zabawek, opowieści, obrazów i gazet. Wtedy, jak można wnosić
na podstawie poważnej analogi socjologicznej, wszystkie rodziny
ludzkości zaczną z werwą produkować te rzeczy na własną rękę; i świat
naprawdę odzyska swą młodość.
Tłm. Maciej Wąs
[1] Fragment w tłumaczeniu Emila Zegadłowicza.Za: http://www.dystrybucjonizm.pl/obrona-prohibicji/