Powodem napisania niniejszej notatki są piramidalne nieporozumienia,
jakie dały się zauważyć po zacytowaniu przeze mnie (na fejsbuku) myśli
portugalskiego monarchisty Alfreda Pimenty (1882-1950), refutującego
pomysł przywrócenia monarchii poprzez urządzenie plebiscytu ludowego.
Okazało się, że niektórym skojarzyło się to z elekcyjną formą monarchii,
w szczególności z elekcyjnością tronu w dawnej Polsce. Ponieważ jednak
spór toczył się w zamkniętym kręgu dyskutantów na moim profilu oraz w
pewnej grupie dyskusyjnej, dla jasności trzeba przypomnieć najpierw ów
cytat.
Plebiscyt jest sprzeczny z Doktryną Monarchistyczną. Król plebiscytarny jest Królem Demokracji, Królem Głosowania, Królem Urny – można rzec, że jest Królem Partii, partii, która go wybrała. Król plebiscytarny jest Królem pewnej opinii i zaprzeczeniem Króla. Albowiem Król nie jest opinią, nie jest partią, nie jest grupą: Król jest Królem Narodu, Królem Ludu, dziedzicem tego, co stworzyło ten Naród, tym, który bronił tego Ludu i który jest odpowiedzialny przed Bogiem za przekazanie swojemu następcy nietkniętego dziedzictwa, które otrzymał. Monarchia plebiscytarna jest Republiką. (…) Monarchista nie może być plebiscytarystą: musi być – a nie tylko może – legitymistą, to znaczy obrońcą zasady prawowitości, która, dla monarchisty, pochodzi tylko od Boga.
(Alfredo Pimenta, Nas Vésperas do Estado Novo,
Tavares Martins, Porto 1937, ss. 161, 163)
Stawianie znaku równości pomiędzy elekcyjnością (w ogóle oraz
elekcyjnością tronu w monarchii) a plebiscytaryzmem (w ogóle i
plebiscytarną monarchią) nie ma żadnego uzasadnienia. Elekcyjność jest
po prostu jedną z metod (technik) ustanawiania przywództwa politycznego.
Liczba tych metod jest ograniczona: można tu, oprócz elekcji, wymienić
jeszcze dziedziczenie (w ściślejszym sensie: sukcesję naturalną),
nominację, kooptację, konkurs oraz technikę, która dziś wydawać się musi
nieomal szalona, ale przecież stosowano ją na przykład w demokracji
ateńskiej, czyli losowanie. Rzut oka na dzieje powszechne unaocznia
natychmiast, że generalnie rzecz biorąc i pomijając przypadki
ekscentryczne, najczęściej rywalizują ze sobą dwie metody: dziedziczenie
i wybieralność, przy czym natychmiast zaznaczyć trzeba, że ta druga
wcale nie implikuje automatycznie ani republikanizmu (skoro były, są i
być mogą właśnie monarchie elekcyjne), ani demokratyczności (bo
elektorat może być – i w historii o wiele częściej bywał –
arystokratycznym „selektoratem”; arcykapłana żydowskiego wybierał
siedemdziesięcioosobowy Sanhedryn, króla Niemiec i in spe
świętego cesarza rzymskiego wybierało kolegium siedmiu elektorów Rzeszy,
papieża wybiera kolegium kardynalskie itd.). Za demokratyczne uważamy
przeto jedynie takie wybory, które są powszechne (a zarazem
indywidualistyczne w tym sensie, że wyborcami jest zbiór jednostek) i
równe („jeden człowiek – jeden głos”).
Należy podkreślić, że per se nie istnieje żadna narzucająca
się z oczywistością presupozycja moralna czy aksjologiczna na rzecz
którejkolwiek z tych metod, tym bardziej zaś żadna nie posiada sankcji
metafizyczno-religijnej. Bóg, Stwórca i Pan wszystkich rzeczy z ich
koroną, czyli człowiekiem, ani nie nadał społeczeństwom politycznym
żadnej „konstytucji”, ani nie wyznaczył im osobiście rządzących
(ustanowienie Saula, a następnie Dawida, mocą Jego rozkazu przekazanego
ustami proroka Samuela, to wyjątek; za Donoso Cortesem i Schmittem
możemy powiedzieć, że w tym szczególnym wypadku Bóg działał nie jako
„monarcha konstytucyjny”, lecz jako decyzjonistyczny „dyktator”,
dokonujący nadzwyczajnej interwencji w bieg zdarzeń), ani nie posłał
żadnych aniołów, aby to oni rządzili ludźmi, toteż jakiś udział tych
ostatnich również w ustanowieniu władców był koniecznością, atoli – jak
mądrze spostrzega Joseph de Maistre – najlepiej jest, gdy ten udział
spowity został mgłą tajemniczości i znamy go jedynie z legendarnych
podań. Bóg wszczepił jedynie w naturę ludzką popęd społeczny, dzięki
któremu rozum odkrywa też konieczność władzy, w swoim boskim prawie
pozytywnym (czyli objawionym) powiadomił nas zaś, że to „przez Niego
panują królowie”, że nikt na ziemi nie może mieć żadnej władzy, jeśli
nie została mu ona dana z góry i że wszelka władza od Niego pochodzi, to
znaczy w Nim ma nie tylko swój początek, ale i usprawiedliwienie. Z
najogólniejszego przeto punktu widzenia owa techniczna kwestia: sukcesja czy elekcja
jest jedynie sprawą praktyczną, wyborem naturalnego rozumu politycznego
i doświadczenia historycznego, które implikuje również szacunek dla
formy zadawnionej i sprawdzonej w danej civitas, a więc
stanowiącej naturalną konstytucję społeczeństwa tak, a nie inaczej
ukonstytuowanego (Louis de Bonald). Teoretycznie bowiem, jak zauważył
wspomniany już mędrzec sabaudzki, mogłoby się wydawać, że wybór jest
lepszy, bo pozwala znaleźć kogoś najbardziej odpowiedniego do
sprawowania rządów, uniknąć zaś ryzyka wstąpienia na tron tyrana,
psychopaty czy imbecyla, albo po prostu osoby niezdolnej do rządzenia.
Praktyka jednak – replikuje de Maistre – unaocznia, że dziedziczność
chroni przed groźnymi perturbacjami i zapewnia długotrwałą pomyślność,
podczas gdy smutną przestrogą przed elekcyjnością tronu jest rozstrój i
upadek „nieszczęsnej monarchii polskiej”, pomimo szlachetności tego
narodu.
Zawężając już od tego momentu kwestię: elekcyjność vs
dziedziczność do monarchicznej formy rządu, należy zauważyć, że to
właśnie elekcyjność jest metodą bardziej archaiczną, bo nawet tam, gdzie
stosunkowo wcześnie obserwujemy przekazywanie tronu w obrębie jednej
rodziny, reguły sukcesji wykształcają się powoli, stopniowo i nie bez
zakłóceń oraz przejściowych nawrotów do wcześniejszej,
„woluntarystycznej” dowolności. Wprawdzie już w najstarszych imperiach
widzimy dynastie rodzinne czy rodowe, ale w całej starożytności możemy
wskazać tylko jeden przypadek – Królestwo Hatti (Hetytów) – gdzie reguły
sukcesji zostały wypracowane z prawdziwie „legitymistyczną”
skrupulatnością. W (formalnie republikańskim przecież za czasów
pryncypatu) Imperium Rzymskim wynaleziono sukcesję przez adopcję. W
Bizancjum do końca formalnym tytułem basileusa do władzy – nawet jeśli
był to tylko ceremonialny rytuał – było acclamatio ludu. Elekcyjny, jak już wspomnieliśmy, był tron cesarski w średniowiecznym Sacrum Imperium,
nadto zaś aż do 1530 roku koronacji musiał dokonywać papież.
Dziedziczność, jaką znamy z dziejów naszej, europejskiej, cywilizacji,
ma swoje korzenie w prawie zwyczajowym ludów germańskich, ale przecież
ustabilizowanie reguł sukcesyjnych w większości królestw łacińskiego
Okcydentu nastąpiło dopiero w epoce dojrzałego średniowiecza, pomiędzy
XII a XIV wiekiem. I inaczej zresztą być nie mogło, ponieważ warunkiem
koniecznym legitymizmu monarchicznego jest osiągnięcie przez
społeczeństwo polityczne (civitas) tego poziomu artykulacji, na
którym jest ono zdolne ujmować się jako zbiorowa osoba publiczna, jako
korporacyjna i funkcjonalnie złożona persona ficta, której głową (caput)
jest król, a poszczególne stany są jej członkami; która „nie umiera
nigdy”, mimo iż przemijają pokolenia i umierają kolejni władcy, co z
kolei mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy w pojmowanie czasu zdołała
„wślizgnąć się” pomiędzy (ponadczasową) Bożą aeternitas oraz jałowy tempus doczesnego przemijania i zdążania ku śmierci kategoria „wieczystości” bądź „długiego trwania” (aevum). Taki zaś poziom artykulacji, jako corpus politicum,
społeczeństwa europejskie osiągnęły dopiero w tym okresie, naśladując
zresztą Kościół katolicki, który nieco wcześniej zaczął się też
artykułować jako korporacja (wcześniej określenie corpus Christi
odnosiło się wyłącznie do Eucharystii), której głową niewidzialną jest
Chrystus, widzialną papież, a członkami wierni; w ten sposób Królestwo (regnum) staje się, przez metafizyczną analogię do Kościoła, corpus mysticum politicum.
Wymagało to jednocześnie metafizycznego odróżnienia (acz nie
odseparowania) Królestwa, jako korporacyjnego społeczeństwa
politycznego, od fizycznej osoby króla i zmianę jego (królestwa) statusu
z bycia własnością władcy, który może i powinien swoją własność
sprawiedliwie podzielić między potomstwo, rezerwując sobie jednocześnie
prawo do wyznaczenia jako princepsa tego z potomków, który
wydaje mu się najzdatniejszy. Odtąd jest to niemożliwe, ponieważ takie
„posiekanie” osoby zbiorowej byłoby zbrodniczym zamachem na jej życie.
Królestwo jest odtąd nie osobistym patrimonium władcy, lecz Koroną (jak Corona Regni Poloniae),
która stanowi całość większą (jak mówiła to na przykład uchwała
Kortezów Korony Aragońskiej, rozstrzygających kwestię następstwa po
bezpotomnej śmierci Marcina I Ludzkiego) od każdego z jej członków,
króla nie wyłączając. W monarchii korporacyjnej o ustabilizowanych już
regułach sukcesji syn następuje po ojcu nie jako spadkobierca w
rozumieniu prawa prywatnego, jako dziedzic ojcowizny, lecz jako
naturalny sukcesor uprawnienia konkretnej rodziny do przewodzenia
wspólnocie na mocy (fundamentalnego) prawa publicznego, a korona
widzialna, którą otrzymuje wraz z sakrą namaszczenia w akcie koronacji,
jest znakiem Korony niewidzialnej, która nie umiera nigdy, albowiem jej
polityczne ciało łączy się za każdym razem i natychmiast z fizycznym
ciałem kolejnego sukcesora w chwili śmierci poprzednika. Nawet jednak
tam, gdzie wskutek różnych okoliczności (jak w Królestwie Polskim)
zasada sukcesyjna nie zdołała się rozwinąć, a rychło przeszła w
elekcyjność, nie mogło być mowy o tym, aby ciało polityczne przestawało
istnieć w okresie interregnum; dualistyczna monarchia
polsko-litewska, będąca jedną Rzeczą Pospolitą, istniała nieprzerwanie
również pomiędzy śmiercią poprzedniego króla a elekcją następnego – pod
ich nieobecność zastępowani zaś byli przez interrexa; żadna
elekcja zatem nie ustanawiała na nowo owej monarchicznej
Rzeczypospolitej, a jedynie wypełniała chwilowo opróżnione miejsce na
kapitelu corpus politicum.
Czym natomiast jest plebiscyt i „monarchia plebiscytarna”? Plebiscyt
jest najpełniejszą ekspresją nowoczesnej i rewolucyjnej ideologii
„suwerenności ludu” jako społeczeństwa, które ustanowiło samo siebie
aktem woli – przez domniemanie wszystkich jednostek posiadających tę
suwerenność uprzednio, każda z osobna, jako wolna i równa innym „z
urodzenia”. Suwerennego ludu przeto nic nie wiąże: ani prawo Boże, ani
prawo naturalne, ani prawo zwyczajowe, ani wreszcie prawo pozytywne już
istniejące, bo uważa się je za artykulację woli „tyranów”, którzy
przecież nie zostali powołani na swoje oficja w akcie „umowy
społecznej”, gdyż ta dopiero ma zostać zawarta. Skoro suwerenny lud jest
kreatorem samego siebie, oznacza to również, że przypisuje on sobie
atrybuty i prerogatywy boskie: może swoim fiat! czynić i
stwarzać, co tylko mu się podoba. Nic nie może stać na przeszkodzie temu
samodeifikującemu się suwerenowi ludowemu: może on nawet, jak
powiedział deputowany Camus w rewolucyjnym Zgromadzeniu Narodowym,
zadekretować nieistnienie Boga. W takim razie, jeśli plebiscyt dotyczy
sprawy tak fundamentalnej, jak wybór ustroju, to oczywiście głosującego w
tym plebiscycie ludu również nic nie wiąże: ani istniejący stan
faktyczny, ani historia, ani czyjekolwiek domniemane choćby uprawnienia,
ani racje polityczne, ani normy moralności i zwykła przyzwoitość.
Plebiscytarny lud może również postąpić tak samo jak lud ateński, który –
jak czytamy u Tukidydesa – jednego dnia skazał na śmierć wodzów, którzy
przegrali bitwę, a następnego dnia się rozmyślił i odwołał ów haniebny
wyrok, lecz przecież mogło być odwrotnie. Może więc w jednym plebiscycie
opowiedzieć się za monarchią, a w następnym za republiką i tak da capo al fine.
W tym konkretnym przypadku, który był dla nas punktem wyjścia,
plebiscyt zalegalizowałby rewolucję republikańską z 1910 roku oraz
oznaczałby, że nie ma żadnej siły obligującej osiemsetletnią historię
Monarchii Luzytańskiej, będącej wyborem wieków; że nie liczą się „głosy”
pokoleń Portugalczyków pomnażających jej chwałę i umierających dla
niej; że nie ma żadnego znaczenia ani akt fundacyjny tej monarchii,
jakim była uchwała Kortezów z Lamego z 1139 roku, ani potwierdzenie jego
i przyjętych tam przez Trzy Stany reguł sukcesji przez Kortezy z
Lizbony po ponownym odzyskaniu niepodległości w 1641 roku; że ignoruje
się wynikające z tych reguł uprawnienia do tronu żyjącego Księcia; że
jeśli przegrałby on ten plebiscyt – stając do niego jak aktor do
castingu – to sam musiałby te uprawnienia podrzeć i wyrzucić do kosza,
gdyby zaś nawet „wygrał”, to przyszłej władzy nie zawdzięczałby owym
fundamentalnym regułom sukcesji, tylko woli plebiscytariuszy, a więc i
tak nie byłby królem prawdziwym; że jedyne, co ma znaczenie, to tylko
kaprys woli przypadkowo zgromadzonych osobników z jednego pokolenia i w
jednym momencie historycznym życia narodu, którzy „suwerennie” mogą
„wyzerować” osiem stuleci i zacząć ab ovo. Oto dlaczego monarchista prawdziwy, jak Pimenta, sprzeciwiał się plebiscytowi.
Reasumując: plebiscytarystą może być tylko monarchista
nieuświadomiony, monarchista, który nigdy nie podjął próby przemyślenia
fundamentów filozofii i teologii politycznej monarchii; monarchista nie
bardzo rozumiejący, dlaczego jest monarchistą; monarchista zapewne
jedynie fascynujący się jak dziecko zewnętrznymi oznakami monarchicznego
splendoru; krótko mówiąc: monarchista „gorszego sortu”.
Za: http://www.legitymizm.org/elekcyjnosc-plebiscytaryzm