Wydarzenia na Podlasiu w 1946
roku były niezwykle skomplikowane. Próba tworzenia prostej narracji
opartej o schemat: „źli Żołnierze Wyklęci zadający krzywdę” oraz „biedni
i bezbronni Białorusini” jest oderwana od rzeczywistości. Nikt nie
neguje historyczności fatalnych wydarzeń z udziałem ludzi kapitana
Romualda Rajsa ps. Bury. Trzeba patrzeć jednak na nie w szerokim
kontekście tamtych skomplikowanych i trudnych dni. Tekst pt.
„Wyklęci-Przeklęci” z „Gazety Wyborczej” tworzy własną historię - mówi w
rozmowie z PCh24.pl Bogusław Łabędzki, prezes Stowarzyszenia
Historycznego im. Danuty Siedzikówny „Inki”, organizator Podlaskiego
Rajdu Śladami Żołnierzy 5. Wileńskiej Brygady AK.
Temat aktywności żołnierzy
polskiego podziemia antykomunistycznego na Podlasiu w pierwszych
powojennych miesiącach jest ostatnio bardzo głośny. Na wstępie chciałbym
zapytać o sytuację polityczną, społeczną i wojskową w
północno-wschodniej Polsce po 1944 roku. Czy Białorusini angażowali się w
ruch komunistyczny? Czy byli zapleczem dla nowej władzy?
Byłoby zbyt dużym uproszczeniem
stwierdzać, że Białorusini zaangażowali się w działalność komunistyczną
po 1944 roku, że to ten okres zdecydował o ich skłonnościach
ideologicznych. Ludność prawosławna i białoruska na Białostocczyźnie
była zapleczem dla komunizmu już od samego początku istnienia
niepodległej Rzeczpospolitej w 1918 roku. Na Podlasiu mieszkańcy małych
miejscowości, między innymi Zaleszan, funkcjonowali w ramach jaczejek
komunistycznych, Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi czy Hromady,
działali w zbrojnych oddziałach dywersyjnych. Mamy udokumentowanych
wiele przejawów takiej aktywności Białorusinów.
To nie jest więc tak, że w roku 1944
zaplecze komunistyczne wzięło się znikąd. Ale problem z oddziałami
komunistycznymi mniejszości białoruskiej istniał także w czasie okupacji
niemieckiej. Funkcjonowały one doraźnie. Partyzanci zazwyczaj na co
dzień pracowali w gospodarstwach i mieszkali na wsi, a na czas akcji
zbrojnej spotykali się z bronią w ręku. Najczęściej ruch ten skierowany
był przeciwko ludności cywilnej oraz przeciw polskim leśniczówkom na
terenie Puszczy Białowieskiej, które zawsze były łatwym łupem napaści
dla zdobycia broni oraz pieniędzy.
Istniały oddziały, które dokonywały
pacyfikacji polskich wsi. Najsłynniejszą akcją jest pacyfikacja wsi
Sobótka koło Bielska Podlaskiego przez oddział dowodzony przez
Aleksandra Jurczuka, późniejszego kata więzienia w Białymstoku, który
wykonywał wyroki śmierci na żołnierzach podziemia niepodległościowego.
Oddziały białoruskiej partyzantki
wsławiły się złym odnoszeniem do ludności polskiej, a później właśnie z
takich formacji stworzono kadry Urzędów Bezpieczeństwa czy więzienia w
Białymstoku. Tak formowano również aparat komunistyczny. Rok 1944 i 1945
to rozkwit tego procederu w nowych warunkach. Miejscowym oparciem dla
organizacji partyjnej, UB i aparatu represji byli Białorusini, a dopiero
w dalszej kolejności Polacy, Żydzi i w mniejszym stopniu Ukraińcy.
Atak na Żołnierzy Wyklętych
poprzez postać kapitana Rajsa ps. Bury, jaki ma obecnie miejsce w
„Gazecie Wyborczej”, nie uwzględnia takiego szerokiego kontekstu. Czy
można powiedzieć, że działania Burego były swego rodzaju odwetem?
Nie chodziło o stworzenie rachunku
krzywd. Rozkaz, który otrzymał kapitan Rajs jako dowódca Pogotowia Akcji
Specjalnej, mówił wyraźnie o celowości podjęcia takiego działania, do
czego to ma zmierzać, że to ma być manifestacja siły. To bardzo ważne.
Zapominamy o tym, że druga połowa roku 1945 to przetaczające się ciągle
przez południowe Podlasie pacyfikacje organizowane przez NKWD, KBW i
Ludowe Wojsko Polskie. Te fakty wydają się kluczem do poszukiwania
prawdy historycznej.
Akcja Burego miała być działaniem
odwetowym z jednej strony, ale nastawionym bardziej na efekt militarny -
my pokażemy swoją siłę, żebyście zauważyli, że my też możemy w taki
sposób prowadzić walkę.
Czyli komunistyczne pacyfikacje na Podlasiu dotykały ludność cywilną?
Oczywiście, tak. Komuniści przeważnie
przegrywali walkę zbrojną z 5. Wileńską Brygadą AK Łupaszki, która była
świetnie wyszkolona. W odwecie za te porażki pacyfikowali więc ludność
cywilną. To były masakry, jedną wioskę zbombardowano z kukuruźnika,
zrzucano miny moździerzowe, a w innej wsi użyto tankietki. To kwestia
niezwykle ważna dla poznania kontekstu działań Burego.
Ale nie ma wątpliwości co do samego faktu ataku oddziału Romualda Rajsa ps. Bury na cywilną ludność białoruską?
Generalnie pierwszym, celowym
założeniem akcji było wyłuskanie konkretnych osób z pewnych
miejscowości. W miejscowościach, w których Bury operował osobiście,
oprócz Zaleszan w których bieg wydarzeń wymknął się spod kontroli, nie
padła żadna ofiara cywilna. Nie było ofiar wśród kobiet i dzieci. To
znamienne.
Polskie oddziały wiedziały z różnych
źródeł o współpracownikach NKWD. O tym się zapomina, ale istniał
materiał dowodowy przeciwko obywatelom Rzeczpospolitej kolaborującym z
Sowietami.
Akcje były nastawione na to, że
oddział wchodzi do wioski, wyłuskuje konkretne osoby i w ramach represji
stosuje karę śmierci za współpracę z wrogiem, co w czasie wojny jest
naturalne. Jako że nie można było skonfiskować mienia, to je palono.
Pamiętajmy, że mówimy o warunkach wojennych.
Niestety w miejscowościach, o których
mowa, sytuacja czasami wymykała się spod kontroli ze względu na to, że
oprócz wskazanych osób również inni poczuwali się do winy i albo
uciekali, albo sabotowali działania żołnierzy, albo, tak jak w Zaniach,
strzelali do oddziału.
Czyli strona białoruska nie zawsze była bezsilna?
Oczywiście. Nawet dokumenty komunistyczne tworzone zaraz po wydarzeniach pokazują, że w miejscowościach znajdowano broń.
Zachowała się także negatywna opinia
oficera LWP, który przybył do jednej z wiosek w grupie pościgowej. Jego
opinia o mieszkańcach nawet w obliczu tragedii była bardzo negatywna.
Skąd się wzięła? Z obserwacji zachowania tej ludności. Zresztą sprawa
miała epilog w sądzie wojskowym.
Często pomija się fakt, że te wioski
były zorganizowane militarnie. Miały oddziały straży wiejskiej,
samoobrony. Wymykały się spod kontroli nawet komunistom. Dopiero kiedy
organizowano ORMO, wprowadzono pewne elementy porządku prawnego.
Wcześniej zdarzało się bowiem, że te uzbrojone grupki mieszkańców
atakowały nawet „ludowe” wojsko.
Mamy także wiele przypadków ataków na
szwadrony 5. Wileńskiej w 1945 roku. Klasycznym przykładem jest
miejscowość Wiluki, w której ostrzelano patrol z oddziału Zygmunta.
Trudno więc mówić, że to były bezbronne miejscowości. Zresztą raporty
podziemia dostarczają bardzo wiele dowodów.
Sytuacja na Podlasiu była
więc niezwykle skomplikowana. Wobec tego to, co dzisiaj robią lewicowe
media, nie sposób nazwać inaczej niż manipulacją. Próbuje się stworzyć
obraz czystych, biednych i bezbronnych Białorusinów oraz złych polskich
nacjonalistów zadających krzywdy. Taki obraz płynie z tekstu „Gazety
Wyborczej” pod skandalicznym tytułem „Wyklęci Przeklęci”.
Tak. Jego autor jest specjalistą do
tworzenia swojej własnej historii. Jemu można coś powtarzać 10 razy, a on
i tak napisze swój własny tekst w zupełnie inny sposób.
A finansowana z pieniędzy
polskich podatników telewizja Biełsat produkuje film pokazujący
wydarzenia z 1946 roku. Czyni to wyłącznie z białoruskiej perspektywy i w
takiej uproszczonej narracji?
Ja przez bohatera tego filmu, pana
Sergiusza Niczyporuka, zostałem określony jako wróg polityczny, więc
moją opinię na temat filmu odłóżmy na bok. Ale mamy opinie osób
bezstronnych, które jasno określają ten film. Został on wyprodukowany za
nasze pieniądze, a służy propagandzie na użytek wąskiej grupy
politycznej. Szkoda, że dyrektor TV Biełsat pani Agnieszka Romaszewska
dostosowała ją do takich potrzeb. Realizuje założenia tej grupy, a
szkoda, bo za te pieniądze można było zrobić film o polskości tego
regionu i jego bogatych tradycjach. Mamy niestety problem, by przebić
się z polskim dziedzictwem na obszarze Puszczy Białowieskiej.
Kilkanaście lat temu starostwo
powiatowe w Hajnówce wydało pod nowym tytułem książkę, która wychodziła w
cyklu publikacji na temat ruchu rewolucyjnego w PRL, kiedyś to była
„Czerwona Hajnówka”, a dziś nosi tytuł „Z dziejów Hajnówki i jej
okolic”. Samorządowcy na takie rzeczy przeznaczają pieniądze publiczne, a
nie znajdziemy żadnej książki o powstaniu listopadowym czy styczniowym
na tym terenie. A to niezwykle pasjonujące historie!
Głównym animatorem działań przeciwko
kultywowaniu polskiej tradycji Podlasia jest Tomasz Sulima, radny
Bielska Podlaskiego i Przewodniczący Związku Dziennikarzy Białoruskich w
Polsce. Toczy się przeciwko niemu postępowanie prokuratorskie o
znieważenie narodu polskiego przez odebranie dobrego imienia Danucie
Siedzikównie „Ince”. To środowisko nie tylko posługuje się kazusem
Burego, ale przekłada to na innych Wyklętych.
Gdy 6 lat temu chcieliśmy odsłonić
tablicę poświęconą Łupaszce w Hajnówce, to po miejscowości
rozkolportowano ulotki o treści „Kościół katolicki czci mordercę
prawosławnych”. I nikt nie zadawał sobie trudu, by wzbudzić jakąś głębszą
refleksję historyczną na ten temat.
My nie używamy kłamstw. My nigdy nie
mówimy, że wydarzenia związane z akcjami oddziałów Burego nie miały
miejsca. Miały miejsce, trzeba jednak patrzeć na nie przez szerszy
pryzmat.
Warto tu przytoczyć wyrok sądu wojskowego z 1995 roku:
„Czyny te mogły zapobiec lub
zapobiegły represjom wobec bliżej nieokreślonej liczby osób prowadzącej
działalność na rzecz niepodległego bytu państwa polskiego, zaś ich
skutkiem były w wielu przypadkach śmierć, długoletnie więzienie lub
deportacja w głąb byłego ZSRR” - mówi o czynach ze stycznia i lutego
1946 wyrok sądu wojskowego rehabilitujący kapitana Rajsa, który
przywraca mu godność oficera Wojska Polskiego. Wyrok ten jest
prawomocny, a dziś próbuje się go odrzucać. Jak wobec tego wychowywać
młode pokolenie w szacunku do prawa?
Sąd pisał wtedy dalej: „Ponadto
kwestii tej nie można rozpatrywać w oderwaniu od ówczesnej sytuacji
politycznej” i „Można więc określić sytuację, w jakiej znalazły się
osoby wyżej wymienione (kapitan Rajs i podwładni) (...) jako stan
wyższej konieczności zmuszający do podejmowania działań nie zawsze
jednoznacznych etycznie”.
Ciężko się z tym nie zgodzić, gdy
giną dzieci. Ale warto zwrócić uwagę, że ich śmierć była też z winy
rodziców, bo ukrywali dzieci przed wojskiem w domach, a wojsko
podpalające zabudowania nie wiedziało, że w środku ktoś się znajduje. To
była niewiedza, nie celowe działanie. W Zaleszanach nie zginął nikt,
kto wyszedł na rozkaz żołnierzy z własnego domu. Warto podkreślić, że
śmierć kobiet i dzieci była przypadkowa.
Czyli próba rysowania sytuacji jako czarno-białej jest oderwana od rzeczywistości.
Tak. Sprawa Burego trafiła do IPN po
zaklasyfikowaniu jej do kategorii „ludobójstwa”, ale powód tego był
proceduralny. Bez takiej klasyfikacji Instytut nie mógłby badać wydarzeń
z 1946 roku. W śledztwie prowadzonym przez IPN nie byłoby żelaznych
dowodów, które mogłyby posłużyć za akt oskarżenia o zbrodnię
ludobójstwa, dlatego Instytut nie skierował sprawy do sądu. Postępowanie
umorzono, natomiast do umorzenia wydano uzasadnienie, tak zwane wnioski
końcowe, w których stwierdzono, że działania 3 Brygady NZW z tego
okresu noszą znamiona ludobójstwa (nie są ludobójstwem). W sądzie trzeba
by udowodnić, co to są za znamiona. Wiemy z prawa międzynarodowego, że
udowodnienie ludobójstwa jest bardzo trudne, nie ma takiego statusu rzeź
wołyńska. We wnioskach końcowych zapisano coś i nie ma jak tego obalić.
To nie wyrok, więc nie można się odwołać. A te wnioski są niezwykle
obszerne, jak na tego typu materiały IPN. Ich twórca wiedział, że
wątpliwości będą ogromne, a jakiemuś środowisku będzie to potrzebne.
Natomiast nie ma dziś żadnego wyroku
sądowego, który mówi, że możemy wobec Romualda Rajsa używać określenia
„ludobójca”. Obowiązuje prawomocny wyrok sądu wojskowego, który go
rehabilituje i kładzie nacisk na zawiłość i wielowątkowość tamtych
wydarzeń oraz konieczność decyzji podjętych przez Burego, które są
trudne do oceny moralnej.
Wiele osób zachowuje się, jakby tego wyroku nie było, a nawet jakby istniał jakiś zupełnie inny.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Michał Wałach