6 lutego 1934 roku padły strzały na
paryskim Placu Concorde (Placu Zgody). Rządzący Francją Kartel Lewicy
krwawo stłumił protest zorganizowany przez monarchistyczno-narodową
opozycję.
Francuska III Republika rodziła się w potwornych
bólach. U jej zarania, w mrocznych czasach Komuny Paryskiej (1871),
tysiące obywateli zginęło w bratobójczych bojach i obustronnych
represjach. Z kolei w ostatnich dwóch dekadach XIX stulecia krajem
wstrząsały zamachy anarchistów. Bomby wybuchały na ulicach, w
restauracjach, teatrach, na posterunkach policji, w domach sędziów i
prokuratorów, w siedzibie Izby Deputowanych. Od ciosu zadanego sztyletem
zginął prezydent Republiki Sadi Carnot. Tylko opieka Opatrzności
ocaliła stołeczny kościół św. Magdaleny. Pewien terrorysta udał się do
tej świątyni w niecnych zamiarach, ale ledwie przekroczył próg kościoła,
ukryta pod płaszczem bomba eksplodowała, rozrywając zamachowca na
strzępy.
„Cóż znaczą ofiary, kiedy gest jest piękny!”
– usprawiedliwiał zamachy poeta Laurent Tailhade, bożyszcze radykałów.
Zaiste, słowa te wyszły mu spod pióra w naprawdę złej godzinie. Niedługo
potem, kiedy biesiadował w restauracji otoczony wianuszkiem
wielbicieli, nagle detonowała „machina piekielna” podłożona przez
anarchistów. Tailhade został trwale okaleczony, stracił oko. W tym
przypadku entuzjazm wierszoklety wobec „piękna gestu” był, jak się zdaje, mocno ograniczony…
Początek XX stulecia przyniósł nową falę
przemocy. Zdominowane przez masonerię władze wypowiedziały otwartą wojnę
Kościołowi katolickiemu. Doszło do licznych ataków na świątynie ze
strony antyklerykalnych bojówek, jak i policji (!). Zakłócano obrzędy
religijne, dewastowano świątynie, bito wiernych, dziewczynkom idącym do
Pierwszej Komunii zdzierano welony.
W czerwcu 1903 roku, w uroczystość Bożego Ciała,
grupa bojówkarzy próbowała wedrzeć się do katedry w Nantes. Tym razem
wierni zachowali się jak trzeba – dwóch lewicowych opryszków legło
trupem, pozostali sromotnie pierzchli. Wydawany w zaborze pruskim
„Kurier Poznański” donosił wówczas z nieukrywaną satysfakcją: „Procesje
Bożego Ciała odbyły się w Paryżu spokojnie. Socjaliści odebrawszy dobre
cięgi w Plaisance i dwóch innych miejscowościach, stali się
ostrożniejsi, widząc, że katolicy jeszcze do tyla nie spokornieli, aby
dać sobie żywcem skórę z ciała ściągnąć”. Rachunki krwi wyrównała
trzy lata później republikańska policja, strzelając do tłumów wiernych
broniących kościołów w Montregard i Boescheppe.
Republika złodziei
W 1905 roku rząd Francji zerwał konkordat ze Stolicą Apostolską, ogłaszając „rozdział Kościoła od państwa”. Wzmiankowany rozdział
najwyraźniej nie obejmował spraw majątkowych, bo Republika ochoczo
występowała w roli grabieżcy dóbr kościelnych, zarówno przed rozdziałem,
jak i po. Tylko w latach 1903-1914 zamknięto 14 000 zakładów szkolnych,
szpitalnych i charytatywnych prowadzonych przez zakony, konfiskując ich
majątek.
Trudno o dobitniejszy przykład pazerności,
bezduszności i nędzy moralnej laicyzatorów, niż głośna sprawa podatku
od… trupów zakonnic. Już w roku 1884 klasztory obłożono „podatkiem od
dziedziczenia” po zmarłych mnichach i mniszkach (wysokość haraczu z
założenia przekraczała faktyczną wartość majątku denata). Tak się
złożyło, że rząd francuski poszukiwał wówczas chętnych do walki z
epidemią żółtej febry w Afryce. Niestety, do tak niebezpiecznej pracy
nie kwapił się świecki personel medyczny. Władze zwróciły się więc do
zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia z prośbą o wysłanie zespołu
wolontariuszek. Mniszki rzetelnie wykonały powierzone zadanie, a o ich
zaangażowaniu świadczył fakt, że dwanaście sióstr zaraziło się i zmarło
na afrykańskiej ziemi. Wtedy władze bez żenady zdarły ze wspólnoty
Sióstr Miłosierdzia wspomniany „podatek od dziedziczenia” w wysokości 20
tysięcy franków.
Laiccy republikanie nie tylko sankcjonowali
urzędową grabież, ale przy okazji bezczelnie nabijali sobie kabzy
państwowym i prywatnym grosiwem, ufni w protekcję osobistości na
wysokich ministerialnych i lożowych stołkach. Dobrym przykładem był
wolnomularz Gustaw Eiffel, projektant osławionej Wieży, wzniesionej w
ramach przygotowań do obchodów setnej rocznicy Rewolucji Antyfrancuskiej
(w tamtych czasach propagandowa tresura nie zdołała jeszcze zabić
poczucia piękna w paryżanach, dlatego hucznie oklaskiwali oni
Prudhomme’a, Dumasa syna, Bonnata, Garniera, Maupassanta, Gounoda,
Verlaine’a i innych gigantów literatury i sztuki, utyskujących na ową
„ohydę”, która „szpeci i hańbi miasto Paryż”).
Poza wzniesieniem architektonicznego stalowego
monstrum, emanującego niepokojącą siłą, „brat” Eiffel zdobył wątpliwy
rozgłos jako aktywny uczestnik głośnej „afery panamskiej”.
Osiemset tysięcy francuskich ciułaczy straciło wtedy majątek,
zainwestowany w akcje Towarzystwa Budowy Kanału Panamskiego. Podczas
prac budowlanych przy Kanale zmarło aż 22 000 pracowników, a olbrzymie
fundusze wyparowały bez śladu. Śledztwo, zanim ukręcono mu łeb, wykazało
gigantyczną skalę korupcji republikańskich polityków, ze znaczącym
udziałem „braci fartuszkowych”. Liczni ministrowie, parlamentarzyści,
dziennikarze, nawet członkowie rodziny ówczesnego prezydenta Republiki
(a także masona) Juliusa Grevy’ego znajdowali się na żołdzie gangu
aferzystów.
Ostatecznie sprawę zatuszowano, kpiąc w żywe
oczy z oburzonej publiki. Główny architekt Kanału Panamskiego, inżynier
Ferdinand de Lesseps, w pierwszej instancji skazany na 5 lat więzienia,
został następnie oczyszczony z wszelkich zarzutów. Eiffla, początkowo
zasądzonego na 2 lata odsiadki tudzież grzywnę 20 000 franków, również
wybielono. Prominentnych wolnomularzy Herza i Reinacha loże broniły,
twórczo szermując argumentem, że wpakowanie tych panów za kratki byłoby
aktem… antysemityzmu.
Prawi i lewi
Podczas Wielkiej Wojny 1914-1918 spory
francusko-francuskie osłabły, by potem powrócić ze dwojoną siłą. Lewica
zyskała wreszcie groźnego przeciwnika. Na scenę mocno wkroczyli
monarchiści i nacjonaliści, przede wszystkim spod znaku Akcji
Francuskiej (AF). Nie było im łatwo. W styczniu 1923 roku w paryskim
biurze Action Francaise młoda anarchistka (skądinąd córka masona i antyklerykalnego aktywisty) postrzeliła śmiertelnie Mariusza Plateau -
sekretarza generalnego Kamelotów Króla, bohatera wojennego,
niepełnosprawnego z powodu ran odniesionych na froncie. Morderczyni
przyznała się do zbrodni, a następnie została uniewinniona przez sąd
(!).
W listopadzie tegoż roku zginął od strzału w
głowę czternastoletni Filip Daudet, syn lidera AF. Nawet najwyżsi rangą
przywódcy republikańscy (jak premier Raymond Poincare) mówili otwarcie,
że dzieciaka zamordowano. Tymczasem śledztwo szybko umorzono, oficjalnie
ogłaszając „samobójstwo” chłopca. Zrozpaczony ojciec ofiary bez ogródek
wskazywał palcem winnych zbrodni: - Bohater zabity przez córkę policjanta, dziecko zabite przez policjanta! Niczego, niczego, niczego nie robi się dla ukarania ich morderców!
Tym razem francuski sąd zareagował z całą
surowością, skazując nieszczęsnego ojca na 5 miesięcy więzienia „za
oszczercze ataki”. A ofiar przybywało. W roku 1925 bezkarni lewicowi
bojówkarze zamordowali aż siedmiu prawicowców.
Zbrodnie nie przeszkadzały elektoratowi
„postępaków”, którzy wciąż święcili triumfy. Wybory w maju 1932 roku
wygrał Kartel Lewicy, zrzeszający socjalistów i radykałów. Tymczasem
Francję dopadł Wielki Kryzys. Jeżeli w roku 1930 było 1700
zarejestrowanych bezrobotnych, to cztery lata później ich liczba
sięgnęła 335 000, a połowie zatrudnionych skrócono wymiar czasu pracy.
Płace realne skurczyły się o 30 proc. W ciągu 21 miesięcy (do lutego
1934 roku) lewica powołała aż sześć gabinetów rządowych. Wymiana
ministerialnych stołków pomiędzy partyjnymi i lożowymi kolesiami nie
wpłynęła na poprawę sytuacji.
Afera Stavisky’ego
Chyba nikt się nie spodziewał, że fundamentami
III Republiki wstrząśnie osoba pospolitego kryminalisty, znanego w
paryskim półświatku jako Piękny Sasza. Naprawdę nazywał się
Serge Alexandre Stavisky. Był żydowskim imigrantem z Ukrainy. Nad
Sekwaną zadebiutował jako drobny oszust. Zrazu nie szło mu dobrze –
szereg lat spędził w kryminale. W końcu jednak zyskał możnych
protektorów, co umożliwiło mu kombinacje na ogromną skalę. Nagle
awansował na właściciela firmy jubilerskiej „Alex” w Orleanie, potem
stanął na czele Towarzystwa Gruntów i Robót Publicznych, cieszącego się
oficjalnym poparciem władz. Zaciągał ogromne kredyty pod zastaw
tombakowej biżuterii, wyciskał grube miliony z ufnych akcjonariuszy. O Pięknym Saszy
z entuzjazmem wyrażali się najwyżsi rangą politycy, przedstawiciele
świata finansjery i mediów. Pozostawał w zażyłych stosunkach z premierem
Camille’m Chautempsem (jedną z najważniejszych figur we francuskiej
masonerii) oraz tuzami z jego rządu. Ministerialne okólniki nakazywały
wszystkim prefektom życzliwe traktowanie inicjatyw Stavisky’ego.
Aferę ujawnił dziennik monarchistów „L’Action Francaise”. Redakcja wyraziła opinię, że „dobrzy obywatele nigdy nie zaakceptują zgniłej dyktatury złodziei”. Wybuchł ogromny skandal. Prawicowa prasa pisała bez ogródek o „żydomasońskiej Republice, tej łajdaczce”.
We władzach chyba nikt jeszcze nie wyczuł grozy sytuacji. Toż III Republika nie takie afery zamiatała pod dywan! Piękny Sasza dobrze wiedział, co go czeka, bo zwierzył się przyjacielowi: - Jestem spalony. ONI mnie zabiją! 8
stycznia 1934 roku inspektorzy stołecznej Brygady Kryminalnej udali się
do Stavisky’ego, przebywającego wówczas w willi w alpejskim Chamonix, z
nakazem aresztowania. Jeśli wierzyć oficjalnym raportom, na widok
funkcjonariuszy aferzysta niezwłocznie dobył rewolweru, by następnie
strzelić sobie w głowę. Chyba bardzo pragnął rozstać się z życiem, bo
dla pewności wypalił aż dwa razy…
Trudno się dziwić, że opinia publiczna potraktowała te wyjaśnienia sceptycznie. Pomijając dubeltowo przedziurawioną czaszkę Pięknego Saszy,
jej właściciel nie był typem desperata. Toż w najgorszym wypadku
czekała go więzienna cela, żadna dla niego nowość. Natomiast ujawnienie
mocodawców mogło mu zapewnić ugodę z sądem. Rzekomo samobójcze strzały
zamknęły usta człowiekowi, którego zeznania zrujnowałyby niejedną
karierę.
Prasa szydziła, że „na Stavisky’m popełniono
samobójstwo”. Prowadzący śledztwo sędzia Albert Prince rychło zginął w
podejrzanych okolicznościach, a jego zgon również usiłowano upozorować
na „samobójstwo” (po wielu latach inspektor policji Pierre Bonny, w
czasie II wojny światowej wsławiony kolaboracją z Gestapo, przyzna przed
śmiercią, że zlikwidował sędziego Prince’a na rozkaz zwierzchników w
celu „obrony Republiki”).
Krwawy Wtorek
Afera Stavisky’ego przesądziła o upadku rządu
premiera Chautempsa, co jednak nie uspokoiło nastrojów. Prezydent
powierzył sformowanie nowego gabinetu Edouardowi Daladierowi, partyjnemu
koledze Chautempsa. Pierwszym posunięciem nowego rządu było odwołanie
popularnego, znanego z uczciwości prefekta paryskiej policji Jeana
Chiappe’a, uznawanego za nieprzekupnego patriotę. - Ledwie zostali ministrami, odwołali prefekta, by otworzyć drogę socjalistycznej anarchii i ocalić masońskich złodziei!
– komentowała opozycyjna „L’Action Francaise”. Redakcja wezwała swych
czytelników, by we wtorek 6 lutego 1934 roku stawili się przed Izbą
Deputowanych.
Odzew przeszedł wszelkie oczekiwania. O godzinie
18.00 na Placu Concorde zgromadziły się tłumy, szacowane nawet na
dwieście tysięcy ludzi. Ramię w ramię stanęli aktywiści i sympatycy
organizacji monarchistycznych, narodowych i kombatanckich - Akcji
Francuskiej, Kamelotów Króla, Krzyży Ognistych, Młodzieży Patriotycznej,
Solidarności Francuskiej... Manifestanci, skandując gromko hasło: „Precz ze złodziejami!”, naparli na policyjne kordony chroniące gmach Izby Deputowanych. Około 19.30 policja otworzyła ogień do tłumu.
Paryż stał się polem bitwy. Policja konna dobyła
szabel i rozpoczęła szarżę na demonstrantów. Ci bronili się, ściągając
funkcjonariuszy z siodeł, druzgocąc pałkami nogi wierzchowców,
rozlewając na asfalcie oliwę, co zamieniło jezdnię w ślizgawkę.
Przybywało zabitych i rannych. W niebo raz po raz uderzał potężny krzyk
tłumu: - Mordercy! Mordercy! Samorzutnie organizowane grupy
prawicowców, zbrojnych w łomy, noże, kamienie ścierały się z oddziałami
policji, także z przybyłymi na miejsce bojówkami komunistów. Walczono w
rejonie kościoła św. Magdaleny, Pałacu Burbońskiego, Champs Elysees, na
Wielkich Bulwarach i przede wszystkim na Placu Concorde. Demonstranci
wdarli się do gmachu Ministerstwa Marynarki i podłożyli tam ogień.
Rozruchy ustały dopiero o północy.
Fiołki na Placu Concorde
Nazajutrz rano miasto próbowało otrząsnąć się z
szoku. „Paryż zalany krwią” – pisała „L’Action Francaise”, informując
obszernie o „rzezi patriotów”. Katolicki „La Croix” składał hołd
„szlachetnej krwi przelanej na Placu Zgody”. Lewica okrzyknęła wypadki z
6 lutego „zwycięstwem Republiki nad kontrrewolucją”. Komunistyczni pismacy majaczyli o „udaremnieniu faszystowskiego puczu”. Władze potępiły „burdy”, „chuliganów”, „bandy atakujące policję”. Premier
Daladier łgał w żywe oczy, że zginęło tylko 9 osób, w tym aż 3
policjantów. Późniejsze śledztwo zredukowało liczbę ofiar śmiertelnych w
szeregach policji do… jednej, natomiast demonstrantów zabito co
najmniej szesnastu. Tysiące osób odniosło rany.
„Krwawy Wtorek” zaowocował upadkiem gabinetu
Daladiera. Nowy rząd musiał zmierzyć się z wystąpieniami komunistów i
socjalistów, dyszących żądzą „rozgromienia faszyzmu”. W zamieszkach 9 i 12 lutego zginęło kolejnych 9 osób.
Robert Brasillach, wówczas dziennikarz „L’Action
Francaise” o dość umiarkowanych poglądach, ceniony pisarz i poeta, stał
się zupełnie innym człowiekiem. Tych kilka godzin konfrontacji z
uzbrojoną lewicą, owa „noc ofiary, która pozostała w pamięci ze swą
wonią, zimnym wiatrem, biegnącymi bladymi postaciami” odmieniły go na
zawsze. Odtąd, w każdą kolejną rocznicę tragedii Brasillach wraz z
przyjaciółmi składał na Placu Condorde - „przed tamtą fontanną, która
stała się grobowcem” - bukiet fiołków, w hołdzie poległym patriotom. Jak
zauważył ze smutkiem: - Co roku tłum zmniejszał się, gdyż francuscy patrioci są z natury zapominalscy.
Bez litości
Owe straszne lutowe dni były zaczątkiem nowych
dramatów. Odrzucenie zbrodniczej Republiki zaprowadziło Brasillacha do
flirtu z faszyzmem, a następnie na bezdroża kolaboracji z hitlerowskimi
Niemcami. Wprawdzie w 1939 r. pisarz, jako jeden z niewielu Francuzów,
opowiedział się za wojną w obronie Polski, a w roku następnym wypełnił
obowiązek wobec ojczyzny walcząc przeciwko Niemcom. Wszelako po
zwolnieniu z oflagu zaczął optować za sojuszem z III Rzeszą. Opublikował
szereg artykułów nawołujących do przeprowadzenia wszecheuropejskiej
rewolucji faszystowskiej. Ów stan pomroczności trwał dwa lata (od
kwietnia 1941 do lipca 1943 r.), potem Brasillach wycofał się z życia
politycznego. Z tamtego mroku zdołał wydobyć iskierkę Dobra, kiedy
zaświadczył, w przerażającym reportażu „Widziałem doły katyńskie”, o sowieckiej zbrodni na Polakach - sprawie mocno niewygodnej dla aliantów zachodnich.
Po wojnie darowano winy tysiącom Francuzów
znacznie bardziej pogrążonym w kolaboracji z totalitaryzmem, czy to
niemieckim, czy sowieckim. Takim jak Maurice Thorez – szef partii
komunistycznej, niegdysiejszy entuzjasta paktu Ribbentrop-Mołotow,
człowiek który po wybuchu wojny zdezerterował z wojska, za co zaocznie
skazano go na karę śmierci. Po roku 1945 Thorez awansował na jednego z
głównych renowatorów Republiki, choć nie zerwał agenturalnej zależności
od Moskwy.
Nie wybaczono za to Brasillachowi. Być może
dlatego, że nie milczał o dołach katyńskich, „znieważając” tym
sowieckiego sojusznika zachodnich demokracji. Pisarza aresztowano i
skazano na śmierć. Generał Charles de Gaulle odrzucił liczne prośby, w
tym kombatantów Ruchu Oporu, o ułaskawienie. Robert Brasillach stanął
przed plutonem egzekucyjnym w dniu 6 lutego 1945 roku, w jedenastą
rocznicę Krwawego Wtorku. Tego dnia nikt nie złożył bukietu fiołków pod
fontanną na Placu Zgody. Wszak „francuscy patrioci są z natury
zapominalscy”…
Andrzej Solak