Hrabia Chambord (król z prawa Francji Henryk V) podczas tzw. „sporu o flagę” (wybuchłego po klęsce Francji w wojnie z Prusami w latach 1870-1871 i pandemonium komuny paryskiej, kiedy to pojawiła się realna możliwość restauracji prawowitej monarchii...) nie był - wbrew temu, co z uporem maniaka powtarzają najżałośliwsi „realiści” od siódmej boleści - „osobą upartą, nie rozumiejącą realiów nowoczesnej polityki i trzymającą się przebrzmiałych zasad”, lecz właśnie mądrym człowiekiem i niezwykle przenikliwym politykiem - rozumiał bowiem doskonale, że godząc się na trójkolorowy sztandar, nie zostałby dziedzicem tronu św. Ludwika, lecz żałosną figurą liberalnej oligarchii i przysłowiowym „królem malowanym” - po zaakceptowaniu rewolucyjnej flagi przyszła by kolej na konstytucję (która, jak mistrzowsko zauważył już w dobie Restauracji o. Jan Chrzciciel Rauzan, „zawsze jest królobójstwem”...), (pseudo)parlament pochodzący z „wolnych wyborów” (a więc nieoparty na tradycyjnej i organicznej, trójstanowej reprezentacji, jak Stany Generalne...), istnienie „nowoczesnego wyrazu poglądów narodu”, czyli mówiąc po ludzku, raka ów naród dzielącego w postaci całej hurmy partyj, wreszcie oficjalny publiczny indyferentyzm i agnostycyzm, tzn. nierozpoznanie przez rządców państwa prawdziwej religii i poniechanie nadania jej statusu oficjalnego wyznania królestwa... Tak więc Chambord nie byłby wcale królem, lecz nikim - jak niesławny Jan Karol hiszpański...