Nad tym, kiedy skończy się pandemia
zastanawiają się chyba wszyscy śledzący uważnie kolejne doniesienia z
walki z „niewidzialnym wrogiem” – nowym koronawirusem. „Jeszcze dwa
tygodnie”, „jeszcze miesiąc”, „już niebawem wygramy” – ile razy
słyszeliśmy podobne słowa z ust naszych decydentów? Mija rok od momentu,
gdy nasz świat wywrócił się do góry nogami i dlatego warto zadać
pytanie: czy to się kiedyś w ogóle skończy?
Pandemia stała się już właściwie zjawiskiem
społecznym. To nie chwilowe zagrożenie, lecz permanentne
niebezpieczeństwo czające się nie tyle na zewnątrz, ale wewnątrz nas.
„Zabić” może nas drugi człowiek (nawet bliska nam osoba), a zakazić
możemy się zawsze i wszędzie, nawet wówczas, gdy będziemy siedzieli w
domach, pozamykani na cztery spusty.
4 marca 2020 polski rząd wypowiedział wojnę
koronawirusowi, rozpoczynając lockdown. To wtedy ruszyła machina, która
po dziś dzień niszczy życie wielu ludzi, a na psychice każdego z nas
pozostawia piętno. Napisałem o lockdownie kilka tekstów, zastanawiałem
się nad tym czy istnieje jakieś wyjście awaryjne z tego zapętlenia, w
jakie wpadł polski rząd. Czy można bowiem tak po prostu odwołać
lockdown? Było co najmniej kilka okazji, by to zrobić. Najbardziej
sprzyjającym momentem wydawał się okres wakacyjny ubiegłego roku. Ale
jesienią zmieniło się wszystko. Pozamykano liczne branże, na oślep
wprowadzono obostrzenia niszcząc stopniowo nie tylko gospodarkę, ale
także dorobek życia wielu ludzi.
Tamte miesiące uzmysłowiły nam, że lockdown stał
się rodzajem nowej ideologii, metodą dostosowaną do współczesnych
czasów. Powojenny paradygmat liberalny oparto na państwie wtopionym w
struktury organizacji międzynarodowych, jako gwarancie naszego
bezpieczeństwa. Politycy poczuli to, stając się de facto panami
naszego losu. Skoro rozliczani są z tego, jak dbają o nasz dobrobyt,
zdrowie i życie to poczuli się w obowiązku, by pieczołowicie się tym
wszystkim zająć. Jak pisał Hayek, kto oddaje wolność w zamian za
bezpieczeństwo nie będzie miał ani jednego, ani drugiego. I pandemia to
właśnie nam uzmysławia: rząd uzurpuje sobie prawo do niszczenia naszego
życia, owoców naszej pracy, nakładania coraz wyższych podatków,
przejadania zarobionych przez nas pieniędzy, uzasadniając to wszystko
naszym bezpieczeństwem.
Jest co najmniej kilka przesłanek, że stan
lockdownu – miękkiego lub twardego – może być stanem permanentnym,
niezależnym zupełnie od tego, czy szpitale są przepełnione czy też nie.
Zapowiada to poniekąd stanowisko specjalistów interdyscyplinarnego
zespołu specjalistów przy PAN, w którego autorzy wręcz oczekują zmiany
norm społecznych. Zmiany odgórnej, jakżeby inaczej.
Może jednak zdarzyć się i tak, że bezradni wobec
walki z pandemią politycy zechcą nieco odpuścić i porzucić szaloną
ideologię „zero covid”. Istnieją mocne przesłanki za jedną i za drugą
opcją. Warto je krótko przeanalizować, by mieć świadomość, w jakim
punkcie tego szaleństwa jesteśmy.
Kryzys zdrowego rozsądku
4 marca 2020 był w Polsce dniem, w którym
dokonano zamachu na to, co akurat jest mocną cechą Polaków: zdrowy
rozsądek. Diagnozował to świetnie Mirosław Dzielski, poszukując źródeł
naszego zdroworozsądkowego podejścia do życia i impregnowania na
ideologie w ludowym charakterze religijności.
Trudno jednak nie zauważyć, że od kilku lat
przez Polskę gwałtownie przetacza się fala laicyzacji. Jej efektem jest
oczywiście wiara w rozmaite zabobony, poszukiwania jakichś innych form
tożsamości, porządkujących rzeczywistość duchową. Jedyną drogą w tym
przypadku jest oczywiście chrześcijaństwo, wszak współczesne ideologie –
o zabobonach nawet nie wspominam – sieją w duszach raczej spustoszenie
fałszywymi koncepcjami antropologicznymi czy jakimiś pokrzywionymi
wizjami soteriologicznymi. To wszystko łączy się oczywiście z
wszechobecnym konsumpcjonizmem, doświadczeniem świata bez ograniczeń.
Gdy na taką glebę trafia modyfikowane ziarno chorej koncepcji „zero
covid”, efekty mogą być opłakane. Wielu z nas – niestety – poddało się
zbiorowej psychozie wierząc, że możliwe jest zwalczenie pandemii poprzez
zamknięcie ludzi w domach i ograniczenie naszej aktywności.
Najbardziej szkodliwym bodaj argumentem
zwolenników lockdownu jest twierdzenie, że nie istnieje inna metoda
walki z pandemią. Tak robiono zawsze i koniec kropka. Aż dziw bierze, że
lecząc jakieś schorzenia i choroby ci sami ludzie nie zaczynają kuracji
od upuszczania krwi, wszak tak przecież robiono zawsze. I czasem pewnie
działało. Trudno przecież pominąć fakt, że przez ostatnich sto lat
ludzkość dokonała wielkiego skoku cywilizacyjnego. Nie sposób porównać
stanu obecnej wiedzy medycznej, dostępu do środków higieny osobistej,
upowszechnienia opieki zdrowotnej a także licznych możliwości
technologicznych z tym, czym dysponowaliśmy chociażby sto lat temu,
mierząc się z hiszpanką.
Inna sprawa to kwestia mobilności społecznej.
Ogromna część naszego życia opiera się właśnie na wolności i swobodzie
poruszania się . To właśnie szybkość przemieszczenia się i nowe
możliwości komunikacji dały światu niespotykane dotąd szanse rozwoju.
Jeśli dodać do tego rosnącą liczbę ludności i wysokie wskaźniki
urbanizacji w krajach rozwiniętych, dochodzimy do prostego wniosku:
zamknięcie całych społeczeństw na kilka tygodni – a tego chcieliby
zwolennicy lockdownu – jest po prostu niemożliwe. Koncepcja „zero covid”
opiera się na utopii. Żeby skutecznie wcielić ją w życie, należałoby w
krótkim czasie przetestować całe społeczeństwa, uważnie śledzić
wszystkie kontakty zakażonych i skutecznie izolować chorych oraz osoby z
kontaktu. Do tego potrzebna jest nie tylko totalna władza rządu nad
rządzonymi, ale również zdyscyplinowanie i odpowiednio ukształtowana
mentalność tych drugich. A to okazało się problemem w nawet państwach
azjatyckich. A zatem jeśli ludzie ukształtowani przez konfucjanizm nie
dopisali to wiara, że wielki projekt walki z COVID-19 niemedycznymi
środkami powiedzie się w państwach z kręgu cywilizacji chrześcijańskiej i
to w dodatku bez szkody dla naszej wolności i poszanowania praw, jest
naiwnością.
No, ale jeśli zmienimy mentalność, zmusimy,
dociśniemy i klasa robotnicza z klasy w sobie stanie się klasą dla
siebie… znacie państwo ten sposób myślenia, prawda? Zamiast rozwiązać
realny problem pandemii zideologizowano walkę z nią, wyznaczając
nierealne cele.
Czy jest zatem choćby promyk nadziei, że to
wszystko jednak może się skończyć inaczej niż budowaną latami misterną
konstrukcją systemowej i permanentnej walki z pandemią?
Upadek utopii
Historia uczy nas, że wszystkie próby tworzenia
utopii spalają na panewce, okazując się wydmuszkami, miast znaczącymi,
dziejowymi skokami cywilizacyjnymi. Wydaje mi się, że kluczem do
zlokalizowania źródła możliwego szybkiego upadku ideologii „zero covid”
jest pojęcie „nadrzeczywistości”, ukute przez Alaina Besancona.
Francuski filozof używał tego pojęcia opisując losy ideologii
komunistycznej w Związku Radzieckim. Diagnozował, że władza kreowała tam
rzeczywistość, która w istocie nie istniała. Stosowała siatkę pojęciową
nie odpowiadającą temu, jak świat naprawdę wyglądał.
Obecnie mamy do czynienia z podobną sytuacją.
Najlepszym przykładem stosowania języka nie odpowiadającego
rzeczywistości, jest posługiwanie się terminologią fali pandemii. To
dziwaczny konstrukt raczej nie znajdujący odzwierciedlenia w tym, co
widać w statystykach. Podobnie przekonywanie nas o skuteczności
lockdownów: doskonale widać, że są miejsca, gdzie mimo obowiązywania
powszechnej niemal blokady życia społecznej wzrasta liczba zakażeń. To
dlatego Słowacy wprowadzili absurdalny wymóg zakazu wychodzenia z domu
bez negatywnego testu na zakażenie koronawirusem. To efekt paniki i
świadomości, że chińska koncepcja przymusowego zamykania ludzi w domach
okazuje się nieskuteczna na gruncie europejskim. Od wymogu testu już
tylko jeden krok do zabijania deskami drzwi osób przebywających na
kwarantannach. Jeśli bowiem testy zawiodą, to dlaczego nie spróbować i
tego?
To wszystko jednak sprawia, że władza przestaje
być wiarygodna. Ukształtowani przez katolicyzm Polacy zachowują jeszcze
resztki trzeźwego oglądu rzeczywistości, kierując się chrześcijańską
cnotą umiarkowania. Wracają zatem do omijania niektórych zakazów,
uznawanych niemal powszechnie za sprzeczne z logiką i zdrowym
rozsądkiem. Rząd wprowadza obostrzenia, a rządzeni – udając na ile się
da posłuszeństwo – łamią je cichaczem, mrugając do siebie okiem.
Intuicyjnie diagnozujemy istnienie tej nadrzeczywistości, a to już
znaczący postęp w kierunku wywierania silnej presji na powrót do jakiejś
formy normalności.
Trudno powiedzieć, co wydarzy się w najbliższych
miesiącach. Pesymiści przekonują, że przez kilka najbliższych lat
będziemy trwać w stanie lockdownu (twardszego lub miększego), zaś
optymiści oceniają, że jeszcze w tym roku epidemia zostanie pokonana.
Wydaje mi się – tak, trudno tutaj o jakiś zdecydowany sąd – że wiele
zależy od tego, jak zachowają ci, którzy stali się mimowolnymi
uczestnikami lockdownowego eksperymentu, czyli my sami. Jeżeli zachowamy
zdrowy rozsądek i zachowaniami wyślemy jasny sygnał, że mamy dość
pandemii, być może czeka nas jednak jakiś powrót do stanu sprzed 4 marca
2020 roku. Tylko czy takiej determinacji wystarczy pogrążonym w
dekadencji społeczeństwom innych krajów Zachodu?
Tomasz Figura