Marian Zdziechowski
(1861-1938), historyk kultury i literatury, krytyk literacki, publicysta, wybitny znawca myśli rosyjskiej, krytyk komunizmu.
Organem zaś, przez który ów cud dokonywać się miał, był oczywiście w pierwszej linii rząd, powstały z woli owej wymarzonej przez poetów, przez Słowackiego i już urzeczywistnionej Polski „ludowej” – czyli, przekładając to z poezji na prozę „Robotnika” lub „Narodu” Polski chłopsko-robotniczej, wyzwolonej z balastu inteligencji i otwarcie na sztandarze swoim hasło minimum pracy a maximum zarobku wypisującej.
I wierny Polsce, którą reprezentował, musiał rząd pójść za duchem czasu, to znaczy za duchem bolszewizmu, żądającego używania bez pracy. E. J. Dillon w swojej książce o konferencji pokojowej trafnie a dosadnie scharakteryzował nowe, przez wojnę wychowane społeczeństwo: nie ma w nim czci dla tradycji, poszanowania dla władzy, uznania dla jakichkolwiek bądź wartości moralnych, zanik ducha obywatelskiego, natomiast rozpasanie namiętności i apetytów klanowych. Te zaś wszystkie cechy uwydatnić się musiały ze szczególną jaskrawością u nas, w naszym chłopsko-robotniczym i pod hipnozą sąsiedniej bolszewickiej Rosji pozostającym państwie. Zastraszony jednak bolszewizmem w tej krańcowej i krwawej postaci, jaką przybrał w Rosji, a niechętny i niezdolny do otwartej z nim walki, ugrzązł rząd w jakimś pół-bolszewizmie i puścił się na drogę eksperymentów i reform, wśród których zdobyła rekord reforma agrarna. Tym samym, jeśli nie pogrążono nas świadomie i dobrowolnie, to zatwierdzono w stanie rozprzężenia; który od nas odstrasza Europę zachodnią, uniemożliwia kredyt zagraniczny i lokatę zagranicznych kapitałów w przedsiębiorstwach polskich i powoduje katastrofalne spadanie waluty.
Otrzeźwienie jednak nastąpić musiało: nastąpiło w pewnej mierze w lipcu i sierpniu 1920 roku, gdy hordy czerwone pędziły na Warszawę. Odtąd coraz częściej, wyraźniej i odważniej dawały się słyszeć głosy pesymistów. Mam naturalnie na myśli tylko pesymistów rozumnych, takich co od początku umieli patrzeć i nie dali się omamić blaskiem zewnętrznych powodzeń. Pamiętam spędzony wieczór w towarzystwie kilku ludzi wybitnych, dokładnie obeznanych z kwestiami polityki, administracji, finansów. Zgodnie dochodzili do wniosku, że innego ratunku dla Polski nie ma, jak wyrzec się wszystkich daleko lotnych marzeń swoich, wszystkich zwłaszcza aspiracji, kierujących się ku wschodnim kresom historycznej Polski, że zaś do władania Śląskiem nas, zdaniem ich, dopuścić nie pozwala więc pozostałoby nam skurczyć się w ciasnym zakresie, nie o wiele przechodzącym granice byłej Kongresówki – i w tym ciasnym zakresie, między Warszawą a Krakowem, wszystkie siły swoje włożyć w pracę przede wszystkim ekonomiczną, bo od tego przyszły nasz los zależy. „Rozumiem – mówił jeden z nich – jak bolesną to jest rzeczą, rozumiem tym bardziej, że ród mój pochodzi z Galicji wschodniej, że tam są groby przodków moich…”. Nie rozumiał tego jednak, że nie o groby przodków chodzi nam teraz, lecz o ratowanie setek tysięcy istnień ludzkich tam, na Wschodzie!!!…
O tym najważniejszym zadaniu naszym zapomniano. Nastąpiło niepojęte dla nas, kresowców, zwężenie serc i stępienie myśli. A przecie „na rozkaz z Warszawy – przypomniał nam teraz długoletni i zasłużony prezes Mińskiego Towarzystwa Rolniczego, Edward Woyniłłowicz[1] – szła, choć beznadziejnie, w r. 1863 cała młodzież kresowa znaczyć krwią swoją dawne rubieże Rzeczypospolitej; ale wówczas trwało jeszcze w Polsce zrozumienie, że granic ojczyzny nie obroni się nad Bugiem, a tylko nad Dnieprem i Dźwiną, to też spisy skazańców Nerczyńskich mało się różniły od spisów deputacji wywodowych…” Więc gdy w r. 1920 całe ziemiaństwo kresowe, jak jeden mąż, stanęło w ojczystej potrzebie – wszyscy, od magnatów zaczynając, a kończąc na szlachcie zaściankowej, – kto mógł przypuścić, że po odparciu wroga „Sejm Warszawski jednogłośnie potwierdzi te same granice, przeciw którym Rejtan tak głośno protestował – i że dla Polski będzie obojętnym, co się tam za nowym kordonem dziać będzie”. Niestety, po grozie sześciu lat wojny żądza pokoju zaćmiła wzrok i myśl. Pomimo bolszewickiego najazdu w 1920 roku nie uświadomiono sobie u nas, czym jest bolszewizm. I po katastrofie, która potem spotkała jen. Wrangla, po upadku ostatniego posterunku kultury europejskiej, spojrzano na to, nawet w konserwatywnym „Czasie”, tylko z tego stanowiska, że „dokonał się nad Rosją sąd Najwyższej Sprawiedliwości” (Nr 273), dodając, że sam wyrok sądu jest dla nas „rzeczą dość obojętną”, albowiem rozpoczęły się pertraktacje pokojowe z sowiecką Rosją i „przy obopólnej dobrej woli” mogą doprowadzić do pomyślnego końca! Jak gdyby mogła być mowa o dobrej woli bolszewizmu! Nie liczymy się dotąd z tym faktem, że jest on nową wiarą, wprawdzie obrzydliwą, jakiej świat dotąd nie widział, szalejącą ogniem nienawiści i niszczenia, a niezdolną do budowania, ale, jak każda wiara, żyje on tylko ekspansją i pokoju z nim nie ma i nie może być. Nie kryją się z tym sami kapłani nowej wiary, wyznają otwarcie, że podpisują traktaty pokojowe, nie dlatego, aby je wykonać, ale, by móc odetchnąć i nowe zebrać siły. I jeśli patriocie Rosjaninowi nie wolno godzić się na to, aby kraj jego był ofiarą straszliwych wiwisekcyjnych doświadczeń, robionych w interesie rewolucji uniwersalnej, to również „patriota Polak, czy Francuz, czy Anglik nie ma prawa bezczynnie patrzeć na przygotowywanie akcji, przeciwko jego ojczyźnie kierowanej”[2].
Koncepcja Polski skromnej, małej, mniejszej niż jej obszar etnograficzny, i zajętej spokojną pracą nad naprawą szkód, przez wojnę i rewolucję wyrządzonych – ta koncepcja naszych pesymistów dałaby się logicznie uzasadnić i utrzymać tylko w takim razie, gdyby cudem jakimś można było tę Polskę gdzieś daleko przenieść i umieścić gdzieś między Szwecją a Norwegią, czy Hiszpanią a Portugalią. Ale cudu tego nie będzie, Polska stoi na miejscu – i bez względu na to, czy granicę jej zakreślimy Dnieprem i Berezyną, czy Wisłą – przez nią prowadzi droga na Zachód.
Zdobycie Warszawy jest pierwszym etapem w pochodzie bolszewików na Paryż i od tego celu sowiecka Rosja nie odstąpi. Więc wojna z nią, choćbyśmy nie wiedzieć jak pokoju pragnęli i traktat Ryski krwią serca podpisywali, jest wojną wieczną. Wszelkie układy i rozejmy są z naszej strony tylko przyjacielską usługą, ułatwiającą Leninom i Trockim rozprawę z innymi ich wrogami i przygotowanie nowego na Polskę najazdu. Pokój zapanuje wtedy tylko, kiedy „wszechrosyjskiego kata” Dzierżyńskiego dobrowolnie osadzimy na zamku w Warszawie, jako prezydenta republiki polskiej. Na to jednak nie zgodzą się, sądzimy, nawet nasi pół-bolszewicy. – Gdybyśmy zaś optymistycznie przypuścili, że bolszewizm, zanim zdoła znowu na nas się rzucić, rozpadnie się wskutek katastrofy, którą by sprowadził albo głód, albo brak lokomotyw i środków transportowych, to i upadek ten małą byłby wygraną wobec nie dających się naprawić materialnych i moralnych spustoszeń, jako spuścizny bolszewickiej na gruncie rosyjskim, która nie pozostanie bez wpływu na Europę. Sam bowiem fakt zapadania w otchłań nędzy i zdziczenia 1/6 kuli ziemskiej nie może, według słusznej uwagi Leona Kozłowskiego, „nie mieć następstw fatalnych dla całej ludzkości; ta otchłań wywoła usuwanie się gruntu w krajach sąsiadujących z Rosją i spowoduje kataklizmy w całej Europie! A zatem zasada, nieinterweniowania w sprawach rosyjskich jest albo hipokryzją, albo nierozumieniem istoty i grozy tego, co się dzieje”.
To wszystko powinni byli mieć na uwadze nasi delegaci w Rydze. Powinni byli rozumieć, że w obecnych warunkach nie może być mowy o pokoju imperialistycznym, czy nieimperialistycznym, ale tylko o pokoju filantropijnym, ratującym od czerwonego terroru jak największą ilość jęczących w więzieniach, albo ginących z głodu i nędzy, zadręczonych strachem istot ludzkich. Więc należało żądać granic jak najdalej na wschód posuniętych, do Dniepru, do Berezyny i dalej jeszcze, żądać bez obawy, że imperializm ten zaszkodzi nam w oczach państw Ententy. Państwom tym wyraźnie wytłumaczyć należało, dlaczego to się robi. Mógł się z tego powodu gorszyć p. Hurko w Sewastopolu, ten sam Hurko, który za największy tryumf swego życia poczytuje to, że w przededniu wojny przeprowadził w Radzie Państwa upadek i wycofanie wniosku rządowego o dopuszczeniu języka polskiego do obrad w instytucjach samorządu miejskiego w Król. Polskim i dzieła tego dokonawszy, wybawiwszy, w mniemaniu swoim, Rosję od nieszczęścia, publicznie, w przystępie radości uściskał się z godnym przyjacielem swoim, Stiszyńskim! Mógł również oburzać się liberalny baron Nolde, którego w Petersburgu spotykałem w salonie ks. Grzegorza Trubeckiego i który wówczas do grona współpracowników najuczciwszego pisma w Rosji, „Tygodnika Moskiewskiego”, należał, a dziś na wygnaniu swoim w Paryżu pociesza się rozpamiętywaniem wielkich niegdyś czynów Murawjewa w Wilnie. Nad popisami takich panów można było przejąć do porządku, wierzymy bowiem, że w Rosji, tej, co walczy z bolszewizmem, są ludzie z rozumem i sumieniem, i że z nimi zdołamy się jeszcze porozumieć co do przyszłych granic naszych, o ile dożyjemy do upadku Sowietów.
I tą myślą, że to, co się w Rydze robiło, nie było pokojem z Rosją, ale tylko chwilowym rozejmem ze zgrają bandytów, którzy chwilowo Rosję opanowali, powinni byli kierować się delegaci nasi. Tymczasem wyobrazili sobie, że zawierają pokój, który ma czynić zadość słusznym żądaniom Polski i równocześnie być wolnym od zarzutu imperializmu ze strony państw Ententy. Nie dziw, że stworzyli rzecz połowiczną, nikomu dogodzić nie mogącą: Traktat, wcielający do Polski Grodno, Pińsk, Równo, jest traktatem imperialistycznym, więc niesprawiedliwym ze stanowiska rosyjsko-angielsko-francuskiego. Z naszego zaś stanowiska jest rzeczą wprost ohydną, bo rzucił na łup bolszewizmowi i zaprzańcom – Polakom, spełniającym w nim podłe funkcje katów – Dzierżyńskim, Cichockim, Heltmanom – setki tysięcy bezbronnej ludności polskiej. Oto co pisał do mnie w dniu 1 listopada jeden z wybitnych ziemian Mińskich: „Jutro wojska nasze mają już wyjść ze Słucka i Słuczyzny, a wejdzie znowu armia Czerwona. Tragizm w tym leży, że masy drobnej zaściankowej szlachty wstępowały do wojsk naszych, dzięki zapewnieniu naszemu, gdy pytali o radę, że, jeśli chcą mieć swój kraj i bezpieczeństwo, powinni walczyć w szeregach naszych, nie obawiając się żadnych represji ze strony bolszewików, którzy już u nas gospodarzyć nigdy nie będą”.
I cóż? „Krwawa zemsta spotka ich rodziny, a sami spędzą życie na tułaczce; my zaś fałszywi doradcy zasłużyliśmy na przekleństwo tych, co nam wierzyli!…”
Ale o tym delegaci nasi nie raczyli pamiętać. I, jako dowód szlachetnej bezinteresowności, jako haracz, należny sowieckiej Rosji, oddali jej szerokie obszary ziemi, której synowie do ostatniej chwili za sprawę Polską walczyli – oddali Mińsk, wiedząc, że pastwą będzie straszliwego terroru. I to wszystko z lekkim sercem, bez żalu, bez wyrzutu sumienia, nieomal z tryumfem. Z relacji Mirosława Obiezierskiego („Czas” z 30 IX) dowiadujemy się. że duszą tej haniebnej zdrady wobec tych, co w Polskę wierzyli i jej życie i mienie swoje nieśli, był poseł Grabski: był nieprzejednany, bez ogródek oświadczał każdemu, kto z nim mówić chciał o tej sprawie, że kwestia białoruska jest wrzodem, którego on nie chce widzieć na ciele Polski. Chcieliśmy, czytając to, zapytać jego i jego kolegów, Dąbskiego i Barlickiego, czy, zdaniem ich, był „wrzodem na ciele Polski” ks. biskup Łoziński, gdy za pobytu pierwszej delegacji naszej w Mińsku, w katedrze, z kazalnicy, w obecności komisarzy sowieckich, wiedząc, że się naraża na męczeństwo, gromił ich krwawe rządy, wygłaszał niezłomną nadzieję swoją, że Mińsk polskim będzie, wzywał do wytrwania i w końcu z ludem swoim, tym nieszczęśliwym, zadręczonym, skatowanym przez polskich zbirów bolszewizmu ludem wznosił ku Niebu hymn „Boże coś Polskę”.
Daremnie, Mińsk darowano Sowdepji. „I cóżeśmy na tym zyskali?–zapytuje X. biskup Łoziński w piśmie swoim „W rocznicę traktatu Ryskiego” – linię graniczną, niezdolną obronić nas ani przed zbrojną, ani przed „pokojową” akcją wroga i „przyjaciela-sąsiada”, nie przestającego szukać naszej zguby, ani myślącego spełnić podpisanych zobowiązań; zupełne zdanie na sowietów łaskę i niełaskę sprawy obywateli polskich, którzy pozostali na ich terytorium, całkowitą bezradność wobec agitacji cynicznie zapowiedzianej przez Lenina w Moskwie, w chwili, gdy się tego uroczyście wyrzekał Joffe w Rydze”.
Poseł Grabski, według relacji p. M. Obiezierskiego, szczególnie, więcej, niż inni, „troszczył się o to, aby Mińsk jak najdalej był od linii granicznej”. Dlaczego? „Miał się bać Mińska, jako środowiska agitacji białoruskiej”. Oto jednak, co o tym i o innych białoruskich środowiskach pisze cytowany przed chwilą przeze mnie ziemianin, dodaję, że nie nacjonalista, przeciwnie: szeroko znany z „krajowości” swojej i białoruskich sympatii: „Nie uwierzysz, jak tu wszystko było na dobrej drodze, jak rozchwytywano polskie elementarze i podręczniki, jakie mnóstwo szkół otworzyliśmy, jak wójtowie i sołtysi uczyli się odezwy swoje po polsku pisać i jak po polsku się odbywały sądy pokoju i okręgowe!…”
I to wszystko wypuszczono z rąk! Delegaci bolszewiccy, przygotowani do daleko idących ustępstw, do których ze swojego nie rosyjskiego, lecz międzynarodowego, rewolucyjnego stanowiska zwykli nie przywiązywać wagi, byli zdumieni niespodzianą pojednawczością polską: stworzono bon mot, że szli na wszystkie ustępstwa pp. Dąbskiego Barlickiego i Grabskiego. Nie mieliby jednak powodu do zdumienia, gdyby się zastanowili nad psychiką delegatów naszych w owej chwili. Wszak ci przedstawicielami byli tego oficjalnego pół-bolszewizmu, co to, niby wyrzekając się wspólności z rosyjskimi sowietami, tchórzliwie toleruje rodzimy polski bolszewizm, który występując pod nazwą „Związku zawodowych robotników rolnych”, a pod przewodnictwem niejakiego Kwapińskiego, według informacji „Czasu”. (N° 270), otwarcie w czasie najazdu rosyjskiego stanął po jego stronie, werbował ochotników do wojsk bolszewickich, prowadził akcję przeciw wojsku polskiemu, tworzył komitety rewolucyjne, serdecznie witające najeźdźców, funkcjonariusze zaś jego „działali tak jednolicie, że wskazywało to na istnienie planu, nakreślonego z góry przez centralną ich władzę”.
I, jako przedstawiciele pół-bolszewizmu, delegaci nasi stawali przed bolszewizmem całym, pewnym siebie, zuchwale zaczepnym, nie znającym ani półśrodków, ani kompromisów. Stawali przeto w roli nieśmiałych, nieudolnych uczniów, którzy nie odważyli się do końca pójść drogą wskazaną przez mistrzów. Przejęci wspaniałością p. Joffego, a w poczuciu własnej marności, chcieli łaskawe względy jego pozyskać ustępliwością swoją, innego środka nie znalazłszy. I dlatego w niepojętej krótkowzroczności swojej zgodzili się na warunki, które w odezwie kresowców, podpisanej przez Zdzisława Grocholskiego i x. biskupa Dubowskieno, słusznie nazwano „samobójczym aktem zrzeczenia się przez Polskę i jej wpływu i znaczenia na Wschodzie”, aktem, który „w niwecz obraca wielowiekową pracę”, a polską ludność kresów skazuje na zagładę „Roboty Ryskiej delegacji pokojowej – słowa bis kupa Łozińskiego w wymienionym piśmie[3] – nie wahamy się nazwać zdradą stanu i twierdzić, że członkowie tej delegacji powinni zasiąść co rychlej na ławie oskarżonych. Tego się domaga sprawiedliwość, honor Polski i wzgląd na potrzebę obrony naszej ojczyzny przed przyszłymi ewentualnymi zamachami ludzi tego pokroju”[4]
Na zebraniu ziemian z Białej Rusi w Warszawie w dniu 24.X. 1920 roku b. poseł Roman Skirmunt w następujących słowach ocenił traktat: „W przyszłości – pan Grabski nazwany będzie ojcem irredenty białoruskiej w Polsce, obie bowiem części Białej Rusi zawsze dążyć będą do zjednoczenia się, Polska zaś posiada część mniejszą. Ruch białoruski, którego p. St. Grabski tak się obawia, strasznym nie był, on się zwracał ku Polsce, w niej szukał oparcia, od niej chciał brać kulturę Zachodu, z nią chciał się złączyć. Teraz ruch ten stanie się narzędziem w ręku przyszłej Rosji i zwróci się ostrzem przeciw Polsce”.
Więc nie mieli powodu delegaci nasi z p. Dąbskim na czele publicznie, jak nam opowiadają świadkowie, oświadczać radości swojej po dokonanym dziele. Czyż nie rozumieli, że to dzieło w najlepszym razie dać mogło tylko krótką i to prawdopodobnie bardzo krótką przerwę w wojnie z sowiecką Rosją. „Musimy skierować – powiedział Lenin wkrótce potem w swojej moskiewskiej, mowie – wszystkie wysiłki nasze, aby zgnieść Wrangla, a potem kolej na Polskę”. Wrangla już nie ma, a Europa czy dopomoże nam?
2.
- J. Dillon, stwierdzając fakt, że bolszewizm zawalił każdy kraj, przez który się przewinął, że obniżył wszystkie wartości moralne, słowem, że szedł wszędy, jak orkan, zużywając całą energię swoją jedynie tylko na zniszczenie, dochodzi do wniosku, że jest on nie tyle doktryną polityczną i społeczną, ile raczej chorobą umysłową, specjalnie zaś w Rosji jest „szałem epileptyków, którzy poruszają się w gromadzie paralityków”[5]. Zdanie to nie on pierwszy wygłosił, na zachodzie słyszymy je często. Ale czyżby wyłącznie w jednej Rosji wojna wywołać miała ową straszliwą chorobę? Nie tylko w Rosji – odpowiada na to publicysta, L. Stanisławski w rosyjskiej „Swobodzie” (Nr. 96) – „wszak gdyby ludzkość zachowała swoją normalną przedwojenną psychikę, swoją zdolność do logicznego myślenia, swoją wrażliwość, to czyżby tak reagowała na zbrodnie bolszewizmu? Czy można było przypuścić, że ta sama demokracja zachodnia, która zawsze i gwałtownie protestowała przeciwko pogromom żydowskim w carskiej Rosji, przeciw rzeziom Ormian w Turcji, przeciw gwałtom nad murzynami w koloniach Afrykańskich, nie tylko nie powstanie przeciw masowemu wytępianiu inteligencji i niszczeniu kultury rosyjskiej, ale nawet podnosić głos swój będzie w obronie bolszewickiej tyranii i mianem reakcjonistów napiętnuje tych, co przeciwko tyranii tej walczą! Czyli – zdaniem publicysty rosyjskiego – choroba, która przybrała w Rosji postać szału krwawego, objawia się w. Europie, jako cichy obłęd”.
Obłędem jednak nie jest, choć ma jego pozory. W istocie swojej jest przede wszystkim niepewnością, nie. decyzją. Europa i jej kierownicy wobec zjawiska, które ich znienacka zaskoczyło, stracili jasność myśli, zdolność orientacyjną, krótko i dosadnie mówiąc: zgłupieli, A z tego zręcznie korzystają rozmaici spryciarze. Bardzo złośliwie, lecz, niestety, trafnie zaliczył Dillon tych, co w czasie konferencji pokojowej o losach świata decydowali, do kategorii ludzi, „pragnących określić i zrobić coś, co ani pozytywne, ani negatywne, dlatego daremnie szukających wyrazu pośredniego między tak i nie”.
Panów tych nie interesowały ani przyczyny bolszewizmu, ani „niesformułowane idee, stanowiące jego podstawy, ani warunki, kierujące jego widocznym postępem”. Do rozprawy z bolszewizmem zabrali się wesoło, „działając tu siłą wojenną, tam naciskiem ekonomicznym, od czasu do czasu drażniącą wyrozumiałością i udzielaniem rad prowodyrom jego.”[6] Chwilowa pomoc wojenna mogła prędko i łatwo umożliwić konstrukcyjnym żywiołom w Rosji doprowadzenie kraju do normalnego stanu, ale wielcy augurowie konferencji, niestety, „nigdy nie pomyśleli o tym, ażeby coś zrobić w porę”[7]. Więc przeoczyli także tę znakomitą sposobność, jaką mieli wiosną 1919r. do zdobycia Petersburga: flota angielska stała koło Kronsztadtu, wojska sowieckie w części były gotowe do buntu i czekały na znak, komisarze pośpiesznie przygotowywali . się do ucieczki. Na stanowczy jednak krok nie zdobyto się ani wtedy, ani później, f chyba nie omylimy się, twierdząc, że silną przeszkodą był tu wszechpotężny prezydent Wilson. Tępy ten doktryner czuł w głębi duszy pociąg do doktryny i do ludzi, którzy krzyczeli, że dążą do realizacji ideału demokratycznego w całej jego rozciągłości, szukał porozumienia z nimi, wyprawiał tajnych posłańców do Moskwy dla układów z Leninem[8]. Wiedząc o tym życzliwym, choć starannie ukrywanym usposobieniu Olimpu Ententy dla bolszewizmu, kapitaliści angielscy i amerykańscy wyjednywali sobie u rządu sowieckiego koncesje na budowy kolei i na eksploatacje lasów, a to w dalszym ciągu wpływało wzmacniająco na życzliwy stosunek ich rządów do rządu bolszewickiego, pomimo, że oficjalnie obie strony były z sobą w wojnie. Słowem, poza konferencją pokojową – cytuje Dillon słowa ekonomisty francuskiego Lysis’a – kryło się coś gorszego, niż się spodziewano: olbrzymia Panama polityczna[9].
Wielka wojna sprowadziła na Europę to, co Wojciech Dzieduszycki nieustannie w ostatnich latach życia swego przepowiadał: panowanie Lewiatana, tj. wielkiego międzynarodowego kapitału: „Od końca wojny: potwierdza Dzieduszyckiego Dillon, choć nigdy go nie czytał – internacjonalizm był w powietrzu; w tym kierunku szły, oczywiście, żywioły robotniczo-socjalistyczne; pragnęli go również marzyciele-pacyfiści; pragnął wielki kapitał, choć w duchu podobnym do tego, w jakim Neron pragnął, żeby Rzym miał tylko jedną głowę, wreszcie kierownicy konferencji marzyli o pax anglo-saxonica[10]. Zwyciężył w końcu internacjonalizm finansistów w milczącym porozumieniu z imperializmem Anglii i Ameryki. „Odtąd– cytuje Dillon, zdanie jednego z wybitnych polityków, którzy konferencji z bliska się przypatrywali – świat będzie kierowany przez narody anglosaskie, a te znowu będą rządzone przez elementy żydowskie”. I rzeczywiście, w czasie konferencji coraz powszechniej wśród tych, co mieli do niej dostęp, ucierało się przekonanie, że wszędzie poza interesami Anglii i Ameryki działały w ukryciu interesy judaizmu[11]. Jednym zaś z głównych celów żydowskiego Lewiatana było, według Amerykanina, Jerzego Herron’a, „odsunięcie kwestii rosyjskiej, takie komplikowanie i gmatwanie każdego proponowanego jej rozwiązania, ażeby w końcu uznanie władzy bolszewickiej, jako faktycznego rządu rosyjskiego, stało się jedynym możliwym rozwiązaniem”[12].
I tu, w tym miejscu, tj. w zakresie kwestii rosyjskiej, zetknęły się i zlały ze sobą sprzeczne z pozoru interesy Rotszyldów i Trockich, wielkiego kapitału i wielkiej rewolucji. I choć Rosja dla interesu Anglii, dla jej panowania nad lądami i morzami walczyła, wybijając się ze wszystkich sił swoich, w ciągu całych lat 3-ch, wówczas, gdy prezydent Wilsnon był, jak sam o sobie się wyraził, „zbyt dumnym, by walczyć”, uznano Rosję za chore, a powolne ciało, na którem bez używania środków znieczulających można było wykonywać wszelkie operacje od amputacji do trepanacji[13].
Jaki wobec tego może być stosunek Rosjanina patrioty do Europy, do państw Ententy? Wejdźmy w jego duszę, a zrozumiemy, że może on żywić do nich jedynie tylko uczucia bezgranicznego rozżalenia i głębokiej nienawiści. I to go rzuca w objęcia Niemiec. Głośno tego on nie mówi, nawet zaprzecza temu, gdy go o to posądzają, ale szczerym z jego strony to nie jest; zaprzecza, bo dostosowywać się musi do tych, wśród których obecnie żyje i działa. Rosja nie popełniła nigdy większego błędu politycznego jak idąc w roku 1914, pod wpływem rozhukanego, a nacjonalistycznie i panslawistycznie nastrojonego krzykactwa, przeciw wypróbowanemu sprzymierzeńcowi, jakim były zawsze dla niej Niemcy. Teraz błąd ten ona niewątpliwie naprawić zechce.
A co Niemcy na to? Jak Rosję w objęcia Niemiec – tak Niemcy rzucono w objęcia bolszewizmu. Ale gdy pęd Rosji ku Niemcom jest naturalnym, z historii wynikającym zjawiskiem, to wszelka próba łączności między tak znakomicie zorganizowanym i miłującym ład społeczeństwem niemieckim a nihilizmem i dezorganizacją, którą szerzy bolszewizm, uważaną być musi za gwałt zadany naturze. Mogli nie tylko rewolucjoniści, ale nawet konserwatywnie myślący Niemcy cieszyć się z najścia czerwonych hord na Polskę i na tym swoje przeciwko nam skierowane plany budować – kto wie, może na ich miejscu robilibyśmy to samo – nie mogli jednak nie wiedzieć, jak groźnym był dla nich samych bolszewizm. Widział to od początku człowiek, który w sobie wcielił wszystkie aspiracje pangermańskiej zachłanności, jen. Ludendorf. Rozumiał, że rząd niemiecki w r. 1918 ślepo szedł w nastawioną przez bolszewizm pułapkę[14], ostrzegał, że obecność Joffego w Berlinie niebezpieczniejszą była dla ducha społeczeństwa i armii, niż wszelka propaganda ze strony nieprzyjacielskich państw, niż nawet blokada[15]. „Wszak mogliśmy – ubolewa on w pamiętnikach swoich[16] – usunąć tak wewnętrznie wrogi nam rząd sowiecki, a natomiast sprzyjać innym siłom w Rosji, tym, które gotowe były wspólnie z nami iść i pracować”. Podobnież żadnych złudzeń co do niemieckich sympatii dla bolszewickiej Rosji nie ma Lenin: „Osobiście – wyraził się on w jednej z mów swoich – nie lubię Niemców; ale mogą nam być pożyteczni; ich stały opór przy wykonywaniu warunków pokojowych i potajemne intrygi podtrzymują stan niepewności w Europie, a utworzona przez to atmosfera podatną jest dla rozwoju naszej propagandy”. I nie ulega wątpliwości, że Niemcy niczego tak nie pragną, jak doczekania się chwili, w której runie bolszewizm, a oni z Rosją Wranglowską, czy inną, zawrą przymierze i wyzyskają ją ekonomicznie i politycznie.
Na kongresie pokojowym od razu zarysowały się różnice między zwycięzcami w stosunku do Niemiec. Clemenceau, troszcząc się o przyszłość Francji, chciał je powalić i podeptać tak, aby już nigdy powstać nie mogły. Dla Lloyd George’a zaś niemożliwość zniszczenia narodu 70 milionowego, zdolnego, pracowitego i szybko się mnożącego, była rzeczą zbyt jasną, aby mógł czegoś podobnego chcieć, tym bardziej, że zniszczenie Niemiec nie leżało w interesie tych wszystkich państw i narodów, które z Niemcami w stosunku handlowo-przemysłowym zostawały. Poczęto więc godzić oba sprzeczne poglądy – i naturalnie bez skutku; między Francją a Niemcami wykopano przepaść, a pomimo to nie zbliżyły się Niemcy do strony przeciwnej. Wszakże już wówczas od ludzi, którzy w Paryżu byli, a w sytuacji się orientowali, słyszałem zdanie, że porozumienie się angielsko-niemieckie jest rzeczą bliskiej przyszłości, że ku temu bieg wypadków podąża, Anglii bowiem chodziło o przetworzenie Bałtyku w jezioro angielskie i o rozszerzenie swoich rynków zbytu na całą przestrzeń imperium rosyjskiego. Do tego zaś drugiego celu potrzebną jej jest pomoc Niemców, jako znawców Rosji i pośredników. Nie wierząc zaś w silną Polskę i nie chcąc jej, liczą tam również na Niemcy, jako na ten czynnik, który w niedalekim czasie może zaprowadzić ład w Rosji. Pamiętamy enuncjacje tej treści z ust lorda Winston Churchilla.
I po upływie niespełna dwóch lat sprawa Śląska stała się pierścieniem, łączącym Anglię z Niemcami, a uwidoczniła przeciwieństwo interesów Anglii i Francji. Tym samym Francja, ta sama Francja, której przeważnym dziełem było złamanie przemocy niemieckiej, i która od zmory konkurencji niemieckiej wyratowała Anglię, została skazana na izolację polityczną. I aby nie dać się ubiec Anglii i jej satelicie włoskiemu, będzie musiała też prędzej czy później stosunek swój do Niemiec zmienić. A gdyby stać się to miało, to nie inaczej, jak naszym kosztem[17]. Słowem, zaledwie minęły dwa lata od chwili, gdy zmiażdżone Niemcy złożyły broń, a już się zanosiło na to, że zwycięskie państwa czynić będą zabiegi o pozyskanie ich przyjaźni. Stanowisko Niemiec stawało się coraz mocniejsze, a równomiernie z tym nasze coraz słabsze. Lenin przewidywał już w 1920 r. chwilę, gdy stanie kwestia, czy na gruzach starej Europy mają być położone podwaliny dla hegemonii niemieckiej, czy dla federacji komunistycznej?
Co wobec tego mamy począć? Musielibyśmy poddać rewizji całą dotychczasową politykę naszą wobec Niemiec i gruntownie ją zmienić. Wniosek ten imperatywnie na rzuca nam obecna sytuacja polityczna. Ale od wniosku do czynu droga trudna, daleka, może nawet niemożliwa. Od kilkunastu bowiem lat uparcie i namiętnie wpajano i w końcu wpojono społeczeństwu naszemu, że nienawiść do Niemiec i tylko do Niemiec, powinna być naczelnym dogmatem polityki naszej i treścią duszy. Jakże więc iść przeciw uczuciu, które, choć rozdmuchane przez agitację polityczną, ma także swoje głębokie historyczne podstawy w stuleciach walk z germanizmem, a więcej jeszcze w krzywdach, doznawanych od czasu rozbiorów. Nasi politycy odpowiedzialni stanęli przed problematem niesłychanie trudnym. Gdy to piszę, przypominają mi się słowa wybitnego dyplomaty nie Polaka, wyrzeczone w rozmowie ze mną w lipcu 1920 roku: „Znam dobrze Niemcy, teraz je znowu zwiedziłem i choć udowodnić tego nie potrafię, pewien jestem i wierzę w nieomylność swego uczucia, że jeszcze lat dziesięć, a Niemcy będą potężnym państwem, jakiem były przed wojną”. Oto wynik tego wy tworzonego przez wojnę stanu rzeczy, na który uparcie zamykaliśmy oczy, wmówiwszy sobie, że jedynym wrogiem naszym są Niemcy, ale wróg ten wyklęty został na wszystkie wieki wiekowi wykluczony z grona narodów, więc nie potrzebujemy go się obawiać, możemy nim pomiatać.
Wojnę toczono po to, aby po niej mógł zapanować wieczny pokój–twierdzenie to słyszeliśmy stale ze strony państw, które zwyciężyły. Tymczasem dziś, jako owoc not Wilsona, trudów konferencji pokojowej, mamy ukrytą wojnę wszystkich ze wszystkimi i to nie ma l wszędzie – w Rosji, w Anglii, na Bałkanach, na zwaliskach Austrii, w Niemczech, u nas. Syn sułtana Hedżasu, Faissal, zapytany w czasie konferencji w Paryżu, co sądzi o areopagu Europy, odpowiedział, że delegaci i rzeczoznawcy przypominają mu karawanę wielbłądów w jego kraju, ale w Arabii na czele karawany kroczy zwykle mały osiołek „karawanę europejską prowadzi dwóch delegatów (Wilson i Lloyd George), którzy są wielkimi tej ziemi”[18]. Jeszcze dobitniej wyraża się sam Dillon: „Żaby w stawie nie wiedzą, – pisze on–według przysłowia japońskiego, nic o oceanie. Nie było nic nagannego w tym, że owi „wielcy” nie znali spraw, o których decydować mieli, ale naganną była lekkomyślność, z jaką lekceważyli następstwa tego”[19].
I dokąd nas doprowadzili? „Budzono nadzieje – zamyka Dillon swój sąd o konferencji – których nie chciano spełnić, osłabiano, jeśli nie niszczono, wiarę w traktaty publiczne, wzmocniono nieufność i nienawiść rasową na całym świecie, rozrzucono silne środki wybuchowe po wszystkich państwach kontynentu europejskiego, podniecono dzikie namiętności w Rosji, wreszcie pozostawiono jej nieszczęsny naród na pastwę niesłychanej anarchii. Jednym słowem, zebrano szeroko rozrzucone materiały wybuchowe imperializmu, i internacjonalizmu i, wzmocniwszy ich działanie niszczycielskie, podano je narodom świata w postaci Ligi Narodów”.
Ale krytyka słabą jest pociechą… Dostrzegamy wśród mroku czasów naszych mały, mikroskopijnie mały promyk nadziei. Niestety jednak, mówiąc o tym, opuszczamy dzisiejszy grunt polityczny, a wkraczamy w sferę filozofii. Oto zdaje się nam, że, jak niegdyś łączyły się narody chrześcijańskie w walkach przeciwko Mongołom i Turkom, tak teraz może konieczność je zmusi do wspólnych wysileń przeciw nowej ofensywie barbarii, przeciw spiskowi uknutemu przez wielką rewolucję w sojuszu z wielkim kapitałem – zmusi do tego nawet Polskę, która czy to ze ślamazarności, czy w zbrodniczym pół-bolszewizmie sprzyja u siebie bolszewizmowi żywiołów otwarcie wywrotowych. Idea nacjonalistyczna w tych jej spaczeniach, co są klęską ludzkości, zejdzie wówczas z widowni. Budziła ona najdziksze namiętności i apetyty, przesyciła niemi politykę wielkich mocarstw, wywołała w końcu wielką wojnę narodów i do dziś dnia wydobywa z pod ziemi coraz to nowe narodki, które się stają nowym pierwiastkiem chaosu. Przychodzi jednak czas na to, aby idea ta ustąpiła przed chrześcijańską ideą chrześcijańskiej wszechludzkiej kultury i tej chrześcijańskiej wszechludzkiej kultury i tej chrześcijańskiej polityki, którą głosiły największe umysły narodu naszego, do której dziś tak wymownie nawołuje najszlachetniejszy z niemieckich myślicieli, nazywając ją jedyną realną polityką.
Fragment książki Europa, Rosja, Azja, Wilno 1923
[1] E. Woyniłłowicz, W obronie ziemiaństwa kresowego, „Tydzień Polski”, 1922, Nr 23.
[2] Por. Leona Kozłowskiego Trzy lata bolszewizmu w „Tygodniku polskim” 1920, Nr. 30.
[3] Słowa autora przytoczyłem w skróceniu.
[4] Inaczej osądzono traktat w sferach oficjalnego pół-bolszewizmu. P, Dąbskiego udekorowano orderem Polonia Restituta 1 klasy.
[5] „Konferencja pokojowa w Paryżu” por. str. 256-260.
[6] Ib. str. 236
[7] Ib. str. 245.
[8] Ib. str. 271.
[9] Ib. str. 109.
[10] Ib. str. 340.
[11] Ib. str. 109.
[12] Ib. str. 127.
[13] Ib. str. 340.
[14] „Meine Kriegserinnerungen” por. str. 350:
[15] Ib. str. 519.
[16] Ib. str. 529.
[17] Przedsmak tego dają głośne artykuły Herve’go z czerwca 1922 r.
[18] Dillon op., c, a III.
[19] Ib. str. 66.