Nie da się ukryć, że żyjemy w czasach powszechnej tęsknoty (desiderium), która
wyrywa nas co jakiś czas z ram rzeczywistości, unosi gdzieś ponad nami i
ponad innymi. Pochłania nas, pożera, jak każde inne pragnienie (desiderium). Jawi się często, jako eschatologiczne życzenie (desiderium), aby
ukazać w końcu uniwersalne prawdy rządzące światem – tym skończonym i
tym nieskończonym. Staje przed nami świat, w którym pojawia się kolejny
gatunek – homo desiderium – człowiek tęskniący.
Żyjemy
w czasach niezaprzeczalnego kryzysu naszej tożsamości, naszej
świadomości, naszej psychologicznej i duchowej słabości (mimo tak dużych
możliwości zbudowania solidnych fundamentów w tych dziedzinach).
Przewiduje się, że do 2030 roku depresja znajdzie się na szczycie
najczęściej występujących chorób – obecnie na tę chorobę cierpi 350
milionów ludzi. Cierpimy straszliwie, odnotowując wzrastającą liczbę
prób samobójczych, zwłaszcza wśród nastolatków. W Polsce codziennie 15
osób podejmuje próbę odebrania sobie życia, w tym 11 osób robi to
skutecznie. W Unii Europejskiej zajmujemy pierwsze miejsce, jeśli chodzi
o samobójstwa mężczyzn. Cierpimy, gdy badania informują nas, że ¼
polskiego społeczeństwa w wieku produkcyjnym przynajmniej raz w ciągu
swojego życia będzie musiała zmierzyć się z zaburzeniem psychicznym.
Prawie 90 % Polaków skarży się, że co jakiś czas bywa zdenerwowane i
rozdrażnione, 30 % twierdzi, że jest w takim stanie bardzo często. 50 % z
nas przechodzi w ciągu roku tzw. depresje okresowe. Zaczynamy coraz
częściej bać się życia, aniżeli śmierci – z daru stało się ono dla nas
udręką. Biblijne „wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” stało się dla
nas wielką mistyfikacją – choć mniemam, że to my pozwoliliśmy sobie na
stworzenie takiego świata, wrzucając Stwórcę w niebyt.
Moim
celem nie jest nakreślanie teraz przyczyn tych smutnych faktów o naszym
zdrowiu psychicznym, ani dokładne wyjaśnienie kim jest ów homo desiderium,
bo każda jednostka posiada inny zestaw doświadczeń i inny zestaw
pragnień – prócz tych metafizycznych, które wydają się uniwersalne dla
całej ludzkości. Ważne jest także spojrzenie na politykę w kontekście
powyższych faktów, spojrzenie na naukę (rozum), na naszą codzienność.
Gdzie są autorytety czy instytucje, które miałyby wyzwalać w nas
tęsknotę za czymś większym i ważniejszym od nas samych? – według Victora
Frankla właśnie zaangażowanie w coś większego i ważniejszego od nas
czyni nas szczęśliwymi. Może stan psychiki naszego narodu, naszej
cywilizacji to stan największej tęsknoty za czymś większym od Nas, a
zarazem stan poczucia bezsilności wobec Świata, który wydaje się nam tak
okrutny i silny, że nie możemy nad nim nawet częściowo zapanować. Z
braku i z nadmiaru zradza się w Nas naprzemiennie frustracja i tęsknota –
tym gorzej dla nas, że ktoś nam ciągle chce powiedzieć za czym tęsknimy
i kogo mamy winić za frustrację.
W
tym stanie psychicznym, nie tylko w Polsce, społeczeństwo musi sobie
radzić z problemami codzienności, z wyzwaniami przemian cywilizacyjnych
oraz coraz mniej zrozumiałą polityką. To właśnie ta ostatnia zaczyna
zawłaszczać sobie ludzkie dusze, kreując obrazy zmyślone, fałszywych
wrogów i fałszywych proroków. Stopniowo zaraża swoją plemiennością,
swoją wizją, swoim opisem rzeczywistości, coraz częściej odizolowanym od
prawdy – zakłamanym. Ta zaraza zaczyna się wić po pnączach instytucji –
od góry po najniższe szczeble administracji – wszyscy już mają wroga i
wszyscy mają bohatera. A jeśli nawet nie mają bohatera, to przynajmniej
wroga. Wroga zauważają już Ci, którzy mają za zadanie pokazywać
prawdziwy świat – naukowcy, eksperci, nauczyciele. Oni też zostali
zawładnięci manią określenia się w tej plemiennej bitwie. Nie dziwią już
pytania o poglądy autorów książek czy publikacji naukowych – są one
pierwszymi pytaniami, które pozwalają dokonać podstawowej stygmatyzacji.
Ta stygmatyzacja przyjmuje różne formy. Od przestarzałego podziału na
prawicę i lewicę, po kwestie etniczne, narodowe, kapitałowe, klasowe czy
moralne. Jest to powolny proces odhumanizowania człowieka, które nagle
staje się istotą niezmienną, związaną z jedną ideologią, partią czy
innym konstruktem procesów stygmatyzacji – człowiekiem bezgrzesznym,
bezbłędnym, niemal nieśmiertelnym narcyzem, całkowicie zamkniętym w
swoim świecie, otoczonym przez tych, którzy myślą podobnie. Tym samym
człowiek wydaje się być skazany na życie w zafałszowanym świecie –
zamknięty w odmętach własnego „ja”, z dodatkiem tych, którzy temu „ja”
nadają jakiś sens, jakąś wartość, jakąś cechę wspólną „naszemu
plemieniu”.
Bezcelowa pogoń za światem indywidualistycznym, hedonistycznym i konsumpcyjnym nie przewiduje happy endu. Powoli
kończą nam się idee, nasze intelektualne elity mają puste szuflady –
nie ma tam nowych, świeżych programów politycznych – wszystko ma formę
odtwórczego tworzywa. I chyba zapomnieliśmy, w tym naszym programie
reformowania naszego „ja”, naszego poletka, że istnieją jeszcze wartości
nadrzędne – unoszące się ponad nami, naszymi portfelami i naszymi
„plemionami”. W związku z naszym głębokim pragnieniem wolności, naszej
autarkii i powszechnej egolatrii, staliśmy się już wybrakowanym dziełem
własnych rąk – śmiejąc się prosto w twarz historii i kulturze, prawdom,
faktom i Duchowi – uznaliśmy religijność za najbardziej wstydliwy
przejaw naszej egzystencji (bardziej wstydliwy, niż nasza nagość,
seksualność, pruderyjność ukazywana tuzinem bezwstydnych spotów czy
portali). Boga wsadziliśmy do klatki pełnej różnych idei, czasem
wyciąganych jako „as z rękawa”, który może pomoże, gdy już nam zabraknie
tchu, aby żyć w tym kłamstwie.
Wydaje
się, że pochłonięci rozwojem krążymy wokół jakiejś iluzji, a idąc
tokiem myślenia znakomitego egzystencjalisty Sørena Kierkegaarda tracimy
warunki poznania prawdy – „Nieprawda tym samym nie tylko znajduje się
poza obrębem prawdy, ale ma charakter polemiczny wobec prawdy, co wyraża
się tym, że uczący się sam przez lekkomyślność utracił ten warunek i
przez lekkomyślność nadal go traci”. Znajdujemy się bodaj w punkcie
największej utraty warunków do poznania prawdy, a zarazem najbardziej za
nią tęsknimy. Nasza lekkomyślność prowadzi nas do Kierkegaardowskiego
stanu bycia „nieprawdą” – jedną wielką fikcją, z której jest tylko jedna
droga wyjścia – oparcie się na tym co jest prawdą niezmienną: Stat crux dum volvitur orbis – Krzyż stoi niewzruszenie, choć świat się kręci.
I
może bardziej winniśmy zapragnąć krzyża, zatęsknić za tym co
niewzruszone, aniżeli tęsknić za tym co przemijające, co nieustannie
wpędza nas w koleiny pełne problemów, wywrotowych idei i sztucznych
„światów”. Musimy nadać inny wektor naszemu desiderium.
Franciszek Brzozowski