Od kilku miesięcy obserwujemy
spektakl zwany dyskusją o reformie wymiaru sprawiedliwości. Dyskusja ta
przetacza się głównie przez media, zaś tzw. reforma dała asumpt do politycznej
walki toczonej przez „bratnie” ugrupowania PO i PiS.
Być może zacząłem swój wywód trochę
uszczypliwie i wiele osób uzna to za zbytnie uogólnienie. Jednak z paru
przyczyn, o których później, nie będę się przejmował nierzeczową krytyką i
fochami zwolenników „drobnej zmiany”. Rozgrywka toczona na szczytach przez
żądne władzy moralne trupy od zawsze napawała mnie obrzydzeniem. Niechęć ta jest
tym większa, im dalej uczestnicy tej szopki odchodzą od sedna sprawy.
Gwoli przypomnienia, czy też
uświadomienia tym, którzy się zagubili w gąszczu partyjnych banerów oraz
osobistych sympatii i antypatii, o co w tym wszystkim chodzi: PiS chce przejąć
władzę nad sądami upolityczniając je w stopniu większym niż miało to miejsce
dotychczas, a PO i reszta ekipy totalnej opozycji pragnie zachowania status
quo, czyli kolesiowskich układów i „spółdzielni sądowniczej”.
Jedno i drugie nijak się ma do
prawdziwej reformy sądownictwa oraz potrzeb ludzi borykających się na co dzień
z absurdami tego niewydolnego systemu. Każdy, kto miał do czynienia z sądami, wie
jak one działają i nie trzeba tu powielać medialnych przykładów. Z
doświadczenia własnego oraz bliskich mi osób mogę podnieść chociażby kwestię
słabego merytorycznego przygotowania sędziów, kulejącego systemu powoływania
biegłych, przeciągających się postępowań, bezsilności w sporze z silniejszym,
instytucjonalnym przeciwnikiem, czy też lewicowej mentalności osób orzekających.
Jednak trudno się temu dziwić, w końcu cały nasz system prawny przesiąknięty
jest na wskroś mentalnością komunistyczną, lekceważącą prawo własności oraz
osobistą wolność i uprawnienie do decydowania każdego o własnym życiu.
Stąd zapewne pomijany jest jedyny
skuteczny czynnik mogący w sposób rzeczywisty i odczuwalny zmienić obraz
polskiego sądownictwa. Mam tu na myśli demokratyzację wyboru sędziów, albo
przynajmniej prezesów sądów. Nic innego nie wpłynie lepiej na morale tej
zdemoralizowanej kasty niż groźba utrącenia ze stanowiska przez społeczeństwo.
Nie można mieć dwóch panów i służy się zawsze tylko temu, który karmi i
utrzymuje. Dlaczego my, obywatele, pomimo tego, że utrzymujemy tych ludzi, to
nie mamy prawa, aby decydować czy swoje funkcje sprawują dobrze i czy chcemy by
sprawowali je dalej? Przecież to nie jest wielka filozofia. Skoro rządzący
uważają, że jesteśmy na tyle „dojrzali” i odpowiedzialni, by wybierać
przedstawicieli do parlamentu, prezydenta, burmistrzów i radnych, to jakim
cudem sądzą, że nie podołamy wyborowi sędziego? Przecież każdemu zależy na tym,
żeby sądy były bezstronne, postępowania szybkie, a sędziowie uczciwi. W czym więc
tkwi sęk? W USA system taki funkcjonuje i jakoś żadna tragedia z tego nie
wynikła. W czym więc problem? W lewicowej mentalności oczywiście, odbierającej
ludziom prawo do samodzielnego myślenia i podejmowania decyzji. Jakoś dziwnym
trafem fakt bycia wybranym w wyborach lub nominowanym na jakieś stanowisko w
administracji publicznej, czyni niektórych
ludzi nagle i niespodziewanie lepszymi od innych. Ni z tego ni z owego, jeden z
drugim delikwent, zasuwający dotychczas na równi z innymi w codziennych
zmaganiach z życiem, staje się wtedy kimś mogącym decydować, odmawiającym
zarazem tej możliwości pozostałym. Widać to na wszystkich szczeblach władzy
począwszy od sejmu, a na radnych z jakiejś zapadłej dziury skończywszy.
Nasi włodarze nie czują jednak
„bluesa” i pod płaszczykiem reform przemycają coraz to nowe mechanizmy
zwiększające ich władzę kosztem demokracji, którą sprowadzili już dawno do
poziomu okresowych spędów wyborczych dla idiotów. Chodzimy na wybory i
głosujemy na partie zamiast na ludzi, partyjni bonzowie podstawiają nam pod nos
swoich kandydatów, progi wyborcze i system finansowania partii ze środków
publicznych utrącają wszystko co nie jest medialne i nie da się łatwo sprzedać.
Idea umarła, został tylko cyrk dla ubogich duchem. Może warto by było
przypomnieć im, kto tu tak naprawdę rządzi? W końcu przecież my jesteśmy
suwerenem. Czy już nie?