Chyba ze ćwierć wieku temu grzebałem w
starych książkach w Kalifornii. Nie pamiętam, czy było to w domu, czy na
uczelni, ale chyba w bibliotece uniwersyteckiej. W każdym razie
natknąłem się na endecki album z pogrzebu Romana Dmowskiego w styczniu
1939 roku. Na zdjęciach kondukt pogrzebowy. A w nim działacze narodowi:
Kresowiacy, górale, górnicy, włościanie, wojskowi, lekarze, prawnicy,
inżynierowie, profesorowie, studenci, korporanci, młodzież wszechpolska.
Jak po latach zauważył mój przyjaciel Sebastian, zaiste endecy sami
sprawili sobie pogrzeb tuż przed hekatombą II wojny światowej i okresu
powojennego. Wśród zdjęć, pod koniec albumu, zobaczyłem grupy ludzi nad
grobem Dmowskiego z uniesionymi prawicami. Nie tylko młodzież, ale i
osoby sporo starsze, w tym profesorów. Przyznam się, że byłem bardzo
zaszokowany. Miałem wtedy 20 lat, niedawno przybyłem z Polski i łapa
uniesiona w górę kojarzyła mi się z Niemcami czy – jak to telewizyjna
komuna w „Czterech pancernych” i w „Stawce większej niż życie”
uporczywie podawała – z „hitlerowcami”. Poszedłem zapytać u źródła,
czyli u Zdzicha Zakrzewskiego, który był w Młodzieży Wszechpolskiej we
Lwowie. – Mój drogi, tak wszyscy się nasi witali, bo to przyszło z
Europy – tłumaczył. – Śpiewało się na melodię „Warszawianki” nasz „Hymn
Młodych” z podniesioną do góry ręką. Tak było w regulaminach MW.
Złoty słońca blask dokoła,
Biały Orzeł wzlata wzwyż,
W górę wznieśmy dumne czoła,
Patrząc w Polski Znak i Krzyż.
Polsce niesiem odrodzenie,
Depcząc podłość, fałsz i brud.
W nas mocarne wiosny tchnienie,
W nas jest przyszłość, z nami lud.
Poskrobałem się w głowę, bo pieśń brzmi
jak najbardziej po polsku i patriotycznie, żadna tam „hitlerowska”.
Kilka lat potem pytałem o to śp. p.Wojtka Wasiutyńskiego, głównego
ideologa Ruchu Narodowo – Radykalnego, potem na powrót działającego w
Stronnictwie Narodowym. Tłumaczył, że taki był duch czasów, a oprócz
tego ręka do góry oznaczała dla Polaków po pierwsze – przynależność do
cywilizacji zachodnioeuropejskiej Gest ten był symbolem opowiedzenia się
za jej rzymskokatolicką wersją. Saluto romano przyszło bowiem z Italii.
A po drugie – było ono znakiem rozpoznawczym wszystkich antykomunistów
europejskich: od monarchistów na prawicy przez konserwatystów,
naturalnie narodowców aż do narodowych radykałów na lewicy. Faktycznie,
gdy badałem dzieje wojny domowej w Hiszpanii, natknąłem się na zdjęcie
części episkopatu hiszpańskiego wykonującego „rzymskie pozdrowienie.”
Widziałem zdjęcia bułgarskich ratników, francuskiej Action Française,
islandzkich nacjonalistów, a nawet narodowców żydowskich, czyli
syjonistów-rewizjonistów z Beitaru. Właściwie wszyscy nosili mundury
organizacyjne i witali się „po rzymsku”. Wszyscy – w tym i niemieccy
narodowi socjaliści, czyli członkowie Narodowo-Socjalistycznej Partii
Robotniczej Niemiec (NSDAP) – zapożyczyli ten gest od włoskich
faszystów.
Co więcej, gest ten pokazał się też poza
Europą. Kiedyś czytałem jednego z moich najbardziej ulubionych
anglokatolików konserwatywnych, Evelyna Waugha. Zdaje się, że w „Black
Mischief” autor opisuje scenę, w której murzyński nacjonalista pokazał
mu a Roman greeting. W USA w latach 20. jamajski pratwórca „czarnego
nacjonalizmu”, Marcus Garvey, ubierał się wadmiralski mundur i
pozdrawiał paradujących Afroamerykanów z trybuny, a oni mu odpowiadali
„po rzymsku.” W Argentynie peroniści zarzucili ten gest dopiero po
klęsce III Rzeszy, stąd Evita podnosiła potem dwie ręce. Ale i tak było
wiadomo, że chodzi o „rzymskie pozdrowienie” Mussoliniego. A skąd
wytrzasnął to Mussolini? Wiadomo – z Imperium Rzymskiego, za którego
kontynuatora się uważał i którego glorię chciał przywrócić we Włoszech.
Pytałem o to koleżankę z uczelni, która pisała na Uniwersytecie Columbia
doktorat na temat symboliki Imperium Rzymskiego. Skupiła się głównie na
rzeźbach i numizmatyce. Opowiadała, że pierwotnie gest „rzymskiego
pozdrowienia” funkcjonował jako gest pokoju. Wyciągnięcie prawicy przed
siebie oznaczało: „nie mam broni”. Potem funkcjonowało jako pozdrowienie
wojskowe, ofi cjalne, raczej formalne. Stało się symbolem rzymskiej
jedności imperialnej, w pewnym sensie symbolem wspólnoty, bowiem nawet
gdy cesarz pozdrawiał lud, to lud przecież odpowiadał – pozornie jak
równy równemu. Taka fi kcja, ale przecież symbole i mity są budulcem
scalającym społeczeństwa. Nawet Unia Europejska ma swój hymn.
A dzisiaj? Rzymskie pozdrowienie
funkcjonuje głównie na stadionach. Jakiś czas temu konserwatywny
„National Review” pisał o tym, że stadiony podczas meczów piłki nożnej
są jedynym dozwolonym miejscem w Unii Europejskiej, gdzie można dać
upust politycznie niepoprawnym uczuciom. Autor artykułu przywołał
przykład, gdy na meczu wyjazdowym we Włoszech brytyjscy kibice kpili
sobie z przeciwnika, podnosząc do góry łapę i wyzywając włoskich
piłkarzy i fanów od faszystów. Z drugiej strony włoscy kibice klubów z
miast, gdzie operetkowa Narodowa Partia Faszystowska była kiedyś potęgą,
prowokują rzymskim pozdrowieniem miłośników innych drużyn, na przykład
Bolonii, która była pod złowrogimi wpływami komuny.
W Polsce łapa idzie w górę na
stadionach, ale saluto romano ma też i inny wymiar. Gdy byłem w kraju na
stypendium doktoranckim na początku lat 90., zbierałem materiały do
pracy o „Bojówkarzach tolerancji” – rozmaitych futerkowcach i
anarchistach, którzy prali się ze skinheadami. Przeglądałem ostatnio
notatki i wycinki – i wyszło mi, że „rzymskie pozdrowienie” było wtedy
chęcią prowokacji i rzucenia wyzwania establishmentowi
postkomunistycznemu i postsolidarnościowemu, który promował moralny
relatywizm, gdzie jedyną świętością była „tolerancja” – ale nie dla
polskiej tradycji, patriotyzmu i wiary chrześcijańskiej, a katolicyzmu
szczególnie. „Tolerancja” polegała na akceptacji tego, co czerwono –
różowe elity namaszczały. Ich definicją „tolerancji” była aprobata.
Ta specyficzna „tolerancja” wyróżniała
się między innymi hołubieniem mniejszości narodowych. Ze szczególną
atencją, naturalnie w sposób instrumentalny, pochylano się nad ogromną
tragedią społeczności żydowskiej – nad Holokaustem. Dla zewnętrznych
obserwatorów stanowiło to wielki kontrast z obrazoburczą postawą w
stosunku do tragedii polskich, a często nawet przypisywaniem Polakom
współudziału w nazistowskich zbrodniach (np. sławetny artykuł o
mordowaniu Żydów w Powstaniu Warszawskim przez AK i NSZ). A jak się ma
do tego rzymskie pozdrowienie? Do niedawna królował moralny relatywizm w
kulturze, zaś alternatywne poglądy nie mogły zaistnieć w dyskursie
publicznym, bowiem okrągłostołowy układ skazywał je w najlepszym razie
na niszowość, jeśli nie na niebyt. Dlatego część młodzieży reagowała
„rzymskim pozdrowieniem”, który to gest był buntem bezsilnych przeciw
obłudzie „układu”. Gest ten działał w sposób emancypacyjny wśród tych,
którzy go wykonywali – zrywając z okrągłostołową polityczną
poprawnością. Było to przełamanie tabu. Naturalnie na geście tym
najbardziej zyskiwali „tolerancyjni”, którzy rozdmuchiwali każdy
przypadek jego pojawienia się i zgodnym skowytem straszyli
post-PRL-owską pseudointeligencję „nadchodzącym faszyzmem” czy „drugim
Iranem”, którego liderem miał być poseł Stefan Niesiołowski.
Obecnie, jak rozumiem, część młodzieży
patriotycznej, szczególnie tej z organizacji narodowych, poznała
przeszłość swojej orientacji na tyle, aby całkiem świadomie stosować
„rzymskie pozdrowienie” w czasie swoich uroczystości. Powoli przestaje
ono służyć jako taran na liberalno-lewicowe tabu, stając się ponownie
atrybutem organizacyjnym. A co na to ja? A ja na to jak „paniczykowska
korporacja” mego dziadka – Konwent Polonia z Uniwersytetu Stefana
Batorego. Czuję się duszno w dobie polityki masowej – tak jak oni.
Bynajmniej jednak paniczyki lewakami nie byli. Oto ich pieśń
korporacyjna, pełna patriotyzmu, śpiewana wyzywająco na melodię „Boże,
Caria chrani” – co z kolei zostało ściągnięte z „God Save the King”:
Cześć polskiej ziemi, cześć,
Ojczyźnie naszej cześć,
Cześć Polsce, cześć.
Kto się jej synem zwie,
W kim polska dusza wre,
Niech stanie w koło tę Pieśń chwały wznieść.
Ale mimo wszystko Polonusi po rzymsku
się nie witali. Byli zbyt feudalni na fanaberie doby polityki masowej.
Czekali na powrót I RP. I czekają dalej.
Marek Jan Chodakiewicz
Źródło:“Najwyższy Czas!” (1.07.2008)