Ku cywilizacji „trzeciej fali”
W latach ’70. XX wieku w Stanach Zjednoczonych udział III sektora
gospodarki (usługi) w wytwarzaniu PKB zdecydowanie przekroczył wielkość
połączonych udziałów sektora I (rolnictwo) i II (przemysł). Prognostyk
rozwoju cywilizacyjnego Alvin Toffler (ur. 1928) uznał to za symptom
przejścia od zmechanizowanej modernistycznej cywilizacji „drugiej
fali”do bardziej humanistycznej postmodernistycznej cywilizacji
„trzeciej fali”.Wedle amerykańskiego futurologa, w nowych warunkach
cywilizacyjnych człowiek miał odgrywać bardziej podmiotową rolę, a
gospodarka bardziej niż dotychczas zależeć od „czynnika ludzkiego”.
Prognozy cywilizacyjne Tofflera sprawdziły się w wystarczająco dużym
stopniu, by uznać je za wartościowe. Amerykański myśliciel wyciągnął z
nich jednak, jak dziś już o tym wiemy, całkowicie błędne wnioski.
Społeczeństwo usług nie pozwoliło przezwyciężyć alienacji pracownika –
ani od narzędzi pracy, ani, przede wszystkim, od tego wszystkiego, co
nadaje życiu sens. Zauważył to w swojej pracy Poza lewicą i prawicą. Przyszłość polityki radykalnej (1994)
brytyjski socjolog Anthony Giddens (ur. 1938). Zwrócił on w tej książce
uwagę, że czynnikiem definiującym modernę jest – inaczej niż twierdzi
to Toffler – nie sztywna struktura organizacyjna, tylko produktywizm –
tak więc postawienie na wydajność i wzrost wytwórczości. W
społeczeństwie nowoczesnym – pisze brytyjski socjolog – szczęście
mierzone jest wielkością i jakością konsumpcji, zaś wartość gospodarki –
ilością wyprodukowanych dóbr i usług. W pogoni za wielkimi liczbami,
zatraca się gdzieś „ludzka miara” życia codziennego i jego naturalność.
Pionierem tych przemian były i pozostają Stany Zjednoczone, gdzie też
najbardziej wyraźnie manifestują się ich społeczne i gospodarcze
skutki. Już w 1950 r. liczba pracowników umysłowych zrównała się w USA z
liczbą pracowników fizycznych, później zaś zaczęła ją coraz bardziej
przewyższać. O ile w 1950 r. tylko 17% pracowników w USA zatrudnianych
było przy gromadzeniu i przetwarzaniu informacji, o tyle na początku
obecnego wieku udział ten sięgnął 70%. W strukturze zatrudnienia w
Stanach Zjednoczonych „białe kołnierzyki” osiągnęły niekwestionowaną
dominację nad „niebieskimi kołnierzykami”. Amerykanin rzadko dziś coś
produkuje, a na ogół świadczy usługi lub przetwarza informacje. Podobne
tendencje obejmują też w różnym stopniu pozostałe państwa zachodnie, jak
również przyłączone do Zachodu po 1990 r. dawne państwa realnego
socjalizmu.
Nie oznacza to zaniku wytwórczości, a jedynie uwiąd niektórych jej,
suplementowanych importem, gałęzi, miejsce których w wytwarzaniu PKB
zajmują inne, bardziej zaawansowane technicznie. Stany Zjednoczone i
cały Zachód bezapelacyjnie przodują w najbardziej wyrafinowanych
gałęziach przemysłu: biotechnologii, nanotechnologii, lotnictwie,
technice kosmicznej, farmaceutyce, inżynierii genetycznej, informatyce –
wszystkim więc, co wymaga najwyższych kwalifikacji i co oparte jest na
wynalazkach i innowacyjności. Gospodarka zachodnia wytwarza więcej i
niższym kosztem, zarazem zaś przy nakładzie coraz mniejszych środków.
Maleje jednocześnie zatrudnienie, bo produkcja samochodów, samolotów,
komputerów i rozmaitych urządzeń elektronicznych nie wymaga wiele rąk
do pracy, dając się w większości zautomatyzować. Automaty są tańsze i
skuteczniejsze od ludzi; nie strajkują, nie zachodzą w ciążę, nie
chorują, ani nie trzeba im płacić składek na ubezpieczenie lub
emeryturę. Ich praca jest tańsza, dokładniejsza, powtarzalna i bardziej
precyzyjna. Nie męczą się ani nie popełniają pomyłek. W najnowszych
gałęziach przemysłu automaty są wręcz niezastąpione, bo w przypadku
genetyki, farmaceutyki, nanotechnologii czy mikroelektroniki, będące
przedmiotem pracy elementy są niekiedy tak mikroskopijne, że człowiek
nie jest w stanie ani dostrzec ich nieuzbrojonym okiem, ani pracować nad
nimi bez użycia niezwykle subtelnych i wymagających najwyższych
kwalifikacji specjalistycznych urządzeń.
„Społeczeństwo 20/80”
Prognozowana przez Tofflera rewolucja „trzeciej fali” doprowadziła do
odtworzenia w warunkach ponowoczesnych czegoś na kształt gospodarki
niewolniczej znanej z antycznego Rzymu. We współczesnym nam jednak
przypadku rolę niewolników spełniają maszyny i automaty. Wąska
specjalistyczna kadra, posiadająca dostęp do informacji i umiejętności
potrzebne do zapanowania nad mechanicznymi niewolnikami, zajmuje
natomiast pozycję społecznej elity. Są to wysoko kwalifikowani
specjaliści zatrudnieni w najbardziej zaawansowanych gałęziach
przemysłu, a także zajmujący się obrotem wartościami niematerialnymi
pracownicy sektora finansowego. Ta na ogół bardzo zapracowana mniejszość
ma dostęp do władzy, informacji, pieniędzy i wszystkich pozostałych
dóbr.
Co tymczasem z pozostałymi? Mówimy tu o większości społeczeństwa,
tworzonej przez ludzi pracujących od czasu do czasu, czasem zupełnie
bezrobotnych, a czasem bezrobotnych częściowo, bo pracujących w
niepełnym wymiarze czasu pracy. Najczęściej są to ludzie zatrudnieni na
podrzędnych stanowiskach usługowych, bez widoków na podniesienie
kwalifikacji, wyższą pensję i awans społeczny. Ot, ktoś przez kilka
miesięcy siedzi przy kasie w sklepie, później przez trzy miesiące
pobiera zasiłek, przez kilka tygodni rozdaje ulotki lub roznosi pizzę,
przez pół roku pracuje na stacji benzynowej, wreszcie trafia do call
center i później znów na zasiłek, po czym cały cykl rozpoczyna się od
początku. Inaczej niż w optymistycznych wizjach Tofflera, tak właśnie
wygląda społeczeństwo żyjące w gospodarce opartej na usługach.
Socjologowie nazywają to niekiedy „społeczeństwem 20/80”. Górne 20%
zatrudnionych, którzy są najlepiej przygotowani i wykształceni, jest w
stanie wytworzyć taką ilość rynkowych dóbr i usług, by bez problemu
utrzymać społeczeństwo i państwo. Pozostałe 80% ludności jest w zasadzie
zbędne. Wykonują oni nisko płatne i niewymagające szczególnych
kwalifikacji prace w usługach, które z łatwością w większości dałyby się
zautomatyzować lub wykonywać przez znacznie mniejszą liczbę
zatrudnionych. Już zresztą dziś, także w Polsce, w miejsce sekretarki
coraz częściej zgłasza się automat, a kasjera w banku zastępuje
rachunkowość elektroniczna. Każdy wzrost wydajności gospodarki oznacza
wzrost wydajności zatrudnionych w górnej warstwie 20%, tak więc
zmniejszenie zapotrzebowania na pracę pozostałych 80%.
Ponowoczesne państwo opiekuńcze ma środki i możliwości by utrzymywać
niepotrzebne stanowiska pracy i rzeszom ludzi zbędnych dawać mniej lub
bardziej pozorne zajęcia, tak by nie dopuścić do rozkładu struktury
społecznej. Większość ogłaszanych szumnie sukcesów rządu Donalda Tuska w
walce z bezrobociem możliwych było właśnie dzięki tworzeniu nisko
płatnych i mało wymagających posad w III sektorze, długość zatrudnienia
na których zazwyczaj nie przekracza dwóch lat. Jest to pozorna ekspansja
zatrudnienia i nie da się jej traktować inaczej jak posunięcia
propagandowego. Ile w końcu można pracować na infolinii lub przy
rozlewaniu benzyny?
Nie ułatwia poradzenia sobie z tym problemem wzrost wykształcenia i
dostępu do informacji. Coraz więcej mamy ludzi z dyplomami uczelni
wyższych, dla których szansa na znalezienie pracy odpowiadającej ich
kwalifikacjom maleje, a nie rośnie. Również telewizja i prasa poszerzają
horyzonty i zaostrzają apetyt na życie udane i sensowne, gdy tymczasem
rzeczywistość dla większości ich konsumentów jest i pozostanie szara i
ponura. Co musi czuć absolwent socjologii, psychologii, filozofii lub
politologii pracujący przy kasie w sklepie samoobsługowym albo podający
hamburgery w jadłodajni McDonald’s?
Ciemna strona gospodarki „trzeciej fali”
Natury problemu zupełnie nie rozumieją przedstawiciele
socjaldemokracji, czy w ogóle jakiejkolwiek lewicy. Ludzie tacy jak
Piotr Ikonowicz tkwią swymi koncepcjami jeszcze w świecie nowoczesnej
gospodarki przemysłowej i w społeczeństwie „drugiej fali”.Chcą bronić
niepotrzebnych i stanowiących gospodarcze obciążenie miejsc pracy w
przemyśle, jako główne zagrożenie identyfikując biedę i ubóstwo.
Przypominają nieco luddystów z początku XIX wieku, którzy protestowali
przeciw nadejściu cywilizacji „drugiej fali”, niszcząc w tym celu
maszyny przemysłowe, gdyż liczyli na uratowanie tradycyjnych gałęzi
wytwórczości i skazanych na likwidację miejsc pracy.
Dzisiejsze przemiany cywilizacyjne prowadzą tymczasem do postępującej
eliminacji biedy i ubóstwa, tak jak już w zasadzie skutecznie
wyeliminowały nędzę. By zobaczyć prawdziwą biedę, trzeba dziś wyjechać
daleko na wschód lub na południe naszego kontynentu, a robotnicy
przemysłowi w Polsce nie są już grupą ekonomicznie uciskaną, ale wręcz
przeciwnie – trzymani pod państwowym kloszem, cieszą się szeregiem
przywilejów. Stabilność pracy, warunki płacowe i socjalne robotników są
marzeniem większości zatrudnionych na niższych szczeblach w sektorze
usług. I oni jednak nie cierpią biedy, bo pensja rzędu 1800-2500 zł na
rękę pozwala dość komfortowo żyć – nawet w Warszawie. Nie wspominając
już że większość naprawdę biednych mieszkańców świata, może jedynie śnić
o warunkach życia nazywanych w Polsce „ubóstwem”.
Zatem to nie w biedzie i w bezrobociu tkwi problem. Standard życia
amerykańskich „białych śmieci” i brytyjskiej „podklasy” mógłby być
marzeniem wielu ludzi w Polsce, nie wspominając już o pogrążonej w
socjalnej zapaści Ukrainie. A jednak ludzie ci, którzy jeszcze przed
półwieczem lub stoma laty byliby poczciwymi robotnikami lub urzędnikami
niższego szczebla, nie znajdują dla siebie miejsca w gospodarce i
społeczeństwie premiujących elastyczność, bystrość umysłu i najwyższe
kwalifikacje. Do 40 tygodniowo uległa zmniejszeniu liczba godzin do
przepracowania, pomimo tego jednak i tak większość zatrudnionych w
grupie dolnych 80% liczyć może na pracę tylko w niepełnym wymiarze
godzin. Jeśli komuś się nie podoba, to fora ze dwora! – na zwolnione
miejsce z pewnością znajda się inni. Gospodarka „trzeciej fali”cierpi na
strukturalny nadmiar rąk do pracy, a większość tworzonych etatów służy
tak naprawdę ukryciu bezrobocia.
Pozbawieni zajęcia prekariusze wiodą żywot pozbawiony celu i sensu.
Brak im kompasu wskazującego drogę życiową. Gdy jeszcze jako student
pracowałem okresowo na infoliniach, większość moich ówczesnych kolegów i
koleżanek nie miała żadnych zainteresowań, a wolny czas i zarobione
pieniądze przeznaczali na marihuanę, imprezy, życie towarzyskie i seks.
Narratorka rozgrywającej się w NRF w latach ’70. książki My, dzieci z Dworca ZOO
kończy swoją opowieść taką właśnie sceną: pozbawieni perspektyw awansu
społecznego i poczucia sensu młodzi ludzie odurzają się marihuaną, by
zapomnieć o swoim szarym życiu i beznadziei otaczającej ich
rzeczywistości. Podklasa na Zachodzie nie ma problemów z zaspokojeniem
swoich potrzeb egzystencjalnych, ale wiedzie życie próżniacze i
pozbawione celu. Jej energia kanalizowana jest w kierunku
(auto)destrukcyjnym.
W czym tkwi problem?
Problemem społecznym Zachodu w XXI wieku nie będą nędza, bieda,
ubóstwo ani nawet prowadzące do nich bezrobocie. Do niedawna bezrobocie
oznaczało brak środków do życia, podczas gdy obecnie w najwyżej
rozwiniętych krajach Zachodu nikt już z głodu nie umiera, podobnie jak
każdy może liczyć na podstawową opiekę medyczną. Podstawowymi problemami
w „społeczeństwie 20/80” będą morderczy „wyścig szczurów” wśród górnych
20% i zbędność pozostałych 80%. Jako pierwsze w te realia weszły w
latach ’80. XX wieku Japonia i Stany Zjednoczone, i tam też możemy
obserwować najbardziej zaskakujące skutki społeczne tej przemiany, jak
też najgłośniejsze próby jej kontestacji. Z Japonii znamy fenomen zgonów
z przepracowania wśród pracowników biurowych i spowodowanych nadmiarem
pracy samobójstw, a także przypadki dziwacznej choroby hikikomori. W
Stanach Zjednoczonych pojawiły się świetne literackie i filmowe przejawy
kontestacji, jak powieści American Psycho (1991) Breta Eastona Ellisa (ur. 1964), Fight Club (1996) Chucka Palachniuka (ur. 1962), następnie zaś ich filmowe ekranizacje, czy wreszcie film Falling Down
(1993) w reżyserii Joela Schumachera (ur. 1939). Również w Stanach
Zjednoczonych działał głośny terrorysta protestujący przeciwko światu
(po)nowoczesnemu, znany pod pseudonimem „Unabomber”, matematyk Theodore
Kaczynski (ur. 1942). W krajach, które jako pierwsze wykształciły
„społeczeństwo 20/80” i typowe dla niego mechanizmy, jako pierwsze
pojawiły się także próby ich kontestacji, odczuwane przez nas jako nam
bliskie tym bardziej, im bliższe „społeczeństwu 20/80” są nasze własne
warunki życia.
Problemu nie należy zatem identyfikować w warunkach materialnych, bo
te ulegają dziś na Zachodzie stałej poprawie, ale w nadawaniu
centralnego znaczenia ekonomii. W kulturach tradycyjnych, ekonomia była
tą formą aktywności, która służyła zaspokojeniu materialnych – czyli
najmniej znaczących i najniższych – potrzeb człowieka. „W normalnej
cywilizacji, ekonomia i interesy ekonomiczne – rozumiane jako
zaspokojenie potrzeb materialnych i mniej lub bardziej pozanaturalnych
dodatków do nich – zawsze odgrywały i odgrywać będą rolę podrzędną”,
pisał tradycjonalistyczny filozof Julius Evola (1898-1974). Mierzenie
wartości i jakości ludzkiego życia i poziomu rozwoju społeczeństw miarą
ich dobrostanu materialnego jest światopoglądową perwersją typową dla
nowożytnego i nowoczesnego Zachodu. Stawia się tu na szczycie to, co
powinno być na dnie, co powinno być podstawą. W optyce lewicowców i
liberałów „Znaczenie sprawiedliwości ogranicza się do takiego lub
innego systemu dystrybucji dóbr ekonomicznych; wartość cywilizacji jest
mierzona przede wszystkim miarą produkcji; uwaga ludzi coraz częściej
koncentruje się na zagadnieniach produkcji, pracy, produktywności, klas
ekonomicznych, płac, własności prywatnej lub publicznej, eksploatacji
pracowników, oraz na grupach ekonomicznie uprzywilejowanych”, zauważył Evola w 1953 roku.
Zachodnia cywilizacja stworzyła wypranego z tożsamości homo oeconomicus,
którego zdefiniować da się wyłącznie przez jego stosunek do pracy,
kapitału i własności. W narracji prawicowych liberałów, socjaldemokratów
i komunistów tożsamość człowieka budowana jest przez odniesienia do
najniższych sfer jego życia. Jest to wizja jednowymiarowa i fałszywa, co
wskazuje we wspomnianej już swojej pracy Anthony Giddens. Posługuje się
w tym celu przykładami ludzi, których – gdyby mierzyć ich zachodnią
miarą – należałoby uznać za ubogich lub nędzarzy, którzy jednak, w
przeciwieństwie do ludzi o typowo zachodniej mentalności, nie zatracili
poczucia sensu swojego życia. Giddensowi wtóruje cytowany już Evola,
pisząc: „Czysty homo oeconomicus jest fikcją lub produktem ubocznym
ewidentnie zdegenerowanej specjalizacji. W każdej bowiem normalnej
cywilizacji, człowiek czysto ekonomiczny – tak więc taki, który widzi w
gospodarce nie porządek środków, ale raczej porządek celów do którego
odnosi większość swoich działań – zawsze słusznie uważany był za
człowieka niższego rodzaju; niższego w sensie duchowym, za tym zaś także
w sensie społecznym i politycznym”. Społeczeństwo zachodnie to
właśnie społeczeństwo takich prymitywnych, jednowymiarowych trybików w
nowoczesnej machinie kapitalistycznej. Stanowić powinni jedynie
materialną podstawę dla bardziej rozbudowanej pionowo struktury
społecznej, w której czynnik ekonomiczny byłby podporządkowany czynnikom
politycznym, moralnym i kulturowym. W społeczeństwie zachodnim brakuje
jednak tych, którzy mogliby znaleźć się w warstwie wyższej niż obecna
sploretaryzowana „klasa średnia”, żyjąca przede wszystkim na koszt
niespłacalnych kredytów i w związku z tym zazwyczaj dożywotnio
zniewolona ekonomicznie przez będące jej wierzycielami banki.
Okiełznać ekonomię
Kapitalizm, socjaldemokracja i prawicowy liberalizm prowadzą do
odarcia człowieka z jego tożsamości. Widzą go jedynie przez pryzmat jego
żołądka. Nie dostrzegają lub odmawiają wartości ponadmaterialnym
warstwom jego osobowości. Prawdziwe przezwyciężenie nowoczesności będzie
wymagało przezwyciężenia jej materialistycznej ontologii i
antropologii. Wśród swoich postulatów stawiać musi odzyskanie dla
człowieka jego tożsamości, poprzez uwolnienie go od dyktatu ekonomii.
Tym, co zastąpi podejście ekonomiczne muszą stać się „bycie sobą, bezosobowe działanie, umiłowanie dyscypliny, ogólnie heroiczne podejście do życia”(Evola).
Ekonomia musi umożliwiać ludziom bycie sobą, zamiast dostarczać im
możliwości by buntowali się przeciwko temu, kim są. Możliwość bogacenia
się i aktywność ekonomiczna musi zatem być limitowana duchową naturą
człowieka i jego pozycją w opartej na zróżnicowaniu tej duchowej natury
hierarchii społecznej, jak miało to miejsce w europejskim Średniowieczu i
we wszystkich tradycyjnych kulturach. W społeczeństwie tradycyjnym nie
ma miejsca na liberalizm ekonomiczny ani na nieograniczoną możliwość
zarobkowania. Są one odgórnie ograniczone stanową i korporacyjną
strukturą społeczeństwa, zakreślającą granice możliwych form i zakresu
aktywności ekonomicznej jednostek.
Skończyć z fetyszem „pracy”
Przezwyciężyć trzeba także charakterystyczny dla społeczeństw
nowoczesnych fetysz pracy. Dzielą go katolicy, liberałowie, lewica,
narodowi rewolucjoniści i wiele innych nurtów politycznych. O plebejskim
charakterze dzisiejszej epoki świadczy swoisty masochizm wszystkich
tych, którzy nadają „pracy” wymiar moralny, twierdzą że jest ona
moralnym obowiązkiem człowieka i każdą dosłownie formę ludzkiej
aktywności sprowadzają do jakiegoś rodzaju „pracy”. W XIX i w pierwszej
połowie XX wieku rozmaite plebejskie ruchy rewolucyjne odmawiały
jakiejkolwiek wartości temu, co nie pochodziło z pracy. Prawicowi
liberałowie w latach ’80. XX wieku, szczególnie w Stanach Zjednoczonych i
w Zjednoczonym Królestwie, pracą i przydatnością rynkową mierzyli
wartość człowieka. W dzisiejszej Polsce, wielkomiejskie studenciaki
przechwalają się przed sobą nawzajem, że „utrzymują się sami” i że „już
pracują”. Środowiska narodowo-radykalne obnoszą się z symboliką
proletariacką w rodzaju kół zębatych i podnoszą groteskowe hasła o
„państwie opartym na pracy” lub o „społeczeństwie opartym na pracy”.
„Praca” staje się więc wartością samą w sobie i splata się z
paroksyzmami „produkcji”.
W moim własnym środowisku, jeden ze znajomych zarabiających naprawdę
duże pieniądze, czuje się zobowiązany do „szukania pracy dodatkowej”,
tak jakby nie mógł znieść bycia ze sobą sam na sam i potrzebował
koniecznie chomąta i tresera, który stale zaganiałby do jakiegoś
zajęcia. Współczesne zachodnie społeczeństwo to społeczeństwo mentalnych
niewolników, nie wyobrażających sobie by definiować się inaczej, niż
przez narzucaną sobie pracę i przez swoje zachcianki materialne. Właśnie
dlatego „społeczeństwo 20/80” to społeczeństwo ludzi nieszczęśliwych,
niespełnionych i pozbawionych poczucia sensu. Modernistyczny niewolnik
kapitalizmu, rzucony w epokę ponowoczesną i postkapitalistyczną jest tak
samo zagubiony, jak koń przez całe życie ciągający w kopalni wagony z
węglem, którego nagle wypuszczono na łąkę. Wariuje i nie wie, co mógłby
ze sobą zrobić.
Czym praca jest?
Wyjaśnijmy sobie bowiem, czym tak naprawdę jest „praca”? Jest to ta
forma aktywności człowieka, która zdeterminowana jest jego potrzebami
materialnymi. Nie powinna zajmować ona więcej miejsca, niż konieczne
jest, by umożliwić człowiekowi bycie tym, kim jest i kim się urodził.
Praca powinna służyć tożsamości człowieka, a nie ją definiować. „Praca”
to najniższa forma aktywności człowieka, określana wyłącznie przez
czynnik ekonomiczny. Praca jest tym, co musimy wykonywać, by otworzyć
sobie możliwości samorealizacji. Praca nie może być jednak sama w sobie
źródłem samorealizacji. Ktoś, twierdzący że realizuje swoją osobowość w
pracy, daje dowód, że jego osobowość kończy się na najniższym możliwym
mianowniku: jego potrzeb materialnych. Człowiek o bogatej osobowości
dąży do tego, by pracować jak najmniej. Ktoś pragnący pracy i tęskniący
za nią, dowodzi, że ma na tyle ubogą osobowość, że, by określić sam
siebie i nadać swojemu życiu sens, potrzebuje wykonywania czynności
najbardziej prymitywnych.
Co pracą nie jest?
Czy wobec tego odpowiedzią na fetysz pracy ma być apologia lenistwa? –
bynajmniej. Perwersyjnym nadużyciem, świadczącym o plebejskich
inklinacjach nowoczesnych „władców języka”, jest nazywanie każdej formy
aktywności człowieka „pracą”. To, co angażuje wyższe warstwy osobowości
człowieka i prowadzi do jej rozbudowy i pogłębienia winno być nazywane
„twórczością”. Artysta, nauczyciel, wojownik, kapłan, dyplomata,
filozof, pisarz, uczony, pracownik socjalny, rzemieślnik, architekt to
właśnie twórcy. Ich aktywność wiąże się z poczuciem misji, definiuje się
poprzez odniesienie do określonych idei, powodowana jest pasją i
powołaniem. Tego rodzaju aktywność pozwala budować i wzmacniać naszą
tożsamość, gdy tymczasem „praca” jest jedynie nieprzyjemnym obowiązkiem,
jaki musimy wykonać by zarobić na życie. Nazywanie „twórczości” „pracą”
a „pracy” „twórczością” dowodzi jedynie rewolucyjnego charakteru
dzisiejszej świadomości w której to, co powinno być na dole, zajmuje
miejsce na górze i odwrotnie.
Co można zrobić na poziomie politycznym?
Kryzys ponowoczesnego społeczeństwa to kryzys produktywizmu i
egzaltacji „pracą”. W rezultacie dzisiejszy świat cierpi na nadprodukcję
nikomu niepotrzebnych dóbr i usług, rabunkową eksploatację zasobów,
hipertrofię potrzeb, brak stabilnych pionowych struktur społecznych,
utratę poczucia sensu przez gospodarczo zbędne 80% społeczeństwa i
sprowadzenie poczucia sensu produktywnych 20% do wykonywanej przez nich
pracy.
Rozwiązaniem systemowym byłoby zatem narzucenie ram ograniczających
ekonomię, tak by sprowadzić tę sferę ponownie do właściwego jej,
służebnego miejsca w stosunku do polityki, kultury, moralności i
duchowości. Każdy powinien móc wytwarzać i konsumować tyle, by móc być
sobą. Brak ograniczeń w konsumpcji i produkcji, typowe dla postulatów
wczesnego liberalizmu i dla stosunków kapitalistycznych, będące także
ideałem marksistowskim, powinny zostać zniesione. Wytwórczość i
konsumpcja powinny być odgórnie limitowane, podobnie jak miało to
miejsce w średniowiecznym systemie korporacyjnym. Takie urządzenie
wymagałoby jednak odgórnych rozwiązań politycznych. Wymagałoby
wprowadzenia kierowanego przez władcę systemu korporacyjnego i
stanowego.
Nie musiałby on przy tym osłabiać potencjału materialnego
społeczeństwa, ale wręcz przeciwnie: tak samo jak można w nim nakładać
odgórne ograniczenia produkcji i wielkości majątku celem zachowania
stabilności struktury społecznej, tak samo można też obligować członków
korporacji do zwiększenia wytwórczości, gdy wymagają tego interesy
wspólnoty politycznej jako całości. Państwo korporacyjne może z
powodzeniem uczestniczyć w gospodarczej rywalizacji z innymi wspólnotami
politycznymi, a jako że powinność stanowa zyskuje w nim charakter
etyczny i społeczny, to pracownicy utożsamiają się ze wspólnotą
wytwórczą do której należą, a ich stosunek do firmy przypomina stosunek
żołnierza do oddziału do którego on należy. System korporacyjny
zachowuje jednak ramy wytwórczości, chroniąc w ten sposób tożsamość
ludzi, nie pozwalając im wytwarzać ani posiadać więcej, niż konieczne
jest to, by byli oni sobą.
Co można zrobić na poziomie indywidualnym?
Na poziomie indywidualnym możliwa jest wewnętrzna detoksykacja i
uwolnienie się od fetyszu „pracy”. W „społeczeństwie 20/80”, definiując
się przez pracę, większość ludzi musiałaby i tak zdefiniować się jako
bezwartościowi. „Niewolnicy w białych koszulach. Reklamy zmuszają
nas, byśmy gonili za ciuchami i samochodami, wykonywali pracę, której
nienawidzimy, by kupić gówno, którego nie potrzebujemy. Jesteśmy dziećmi
okresu przejściowego. Nie mamy celu ani miejsca. Nie mamy swojej
Wielkiej Wojny. Nie mamy swojego Wielkiego Kryzysu. Naszą Wielką Wojną
jest wojna duchowa. Naszym Wielkim Kryzysem jest nasze życie. Wszyscy
zostaliśmy wychowani przez telewizję, by wierzyć że pewnego dnia
zostaniemy milionerami, i bożyszczami filmowymi, i gwiazdami rocka, ale
nie zostaniemy nimi. Powoli przyswajamy sobie ten fakt. I jesteśmy
bardzo, bardzo wkurzeni” mówi główny bohater powieści Chucka Palachniuka.
Co zatem mogą zrobić ci wszyscy przewijający się przez stronice
utworu amerykańskiego pisarza kelnerzy, pracownicy stacji benzynowych,
pracownicy biurowi? U Palachniuka ich energię kanalizuje bezcelowa w
gruncie rzeczy przemoc. Tak samo jest w „American Psycho”, gdzie główny
bohater fantazjuje bądź też przeżywa naprawdę podobnego rodzaju
wymierzane na ślepo (i tym razem zaprawione sporą dawką sadyzmu) akty
przemocy. Tą drogą idzie również bohater filmu Schumachera. Tą drogą
poszedł wreszcie „Unabomber” – genialny matematyk, który pewnego dnia
zaszył się w leśnej chacie, by przez kolejnych kilkanaście lat rozsyłać
stamtąd na przemian bomby i anarcho-prymitywistyczne manifesty. Droga
taka pociąga oczywiście swoim romantycznym radykalizmem, ale prowadzi
donikąd.
Tym, co możemy zrobić, jest najpierw psychiczna, następnie zaś także
fizyczna secesja z Systemu postmodernistycznego kapitalizmu. Nie musimy
przecież szukać „pracy dodatkowej”, „drugiego etatu”, ani zostawać na
„nadgodziny”, tylko po to by zarobić 20 zł dziennie więcej i skrócić
spłatę kredytu z wieku lat 60 do wieku lat 56. Możemy po prostu odrzucić
bezsensowne pseudo-prace, jakie owym 80% oferuje gospodarka „trzeciej
fali”. Nie musimy roznosić pizzy ani pracować w call center. To i tak
nikomu niepotrzebne.
Możemy zająć się wytwarzaniem tylko tego, co naprawdę potrzebujemy,
resztę zaś czasu poświęcić dla siebie. Osobiście, widzę sens w
przeprowadzaniu się na wieś, powrocie do rolnictwa produkującego przede
wszystkim na potrzeby własne, tworzeniu przestrzennie i sąsiedzko
zintegrowanych wspólnot, zamieszkanych przez osoby znające się i
dzielące wspólne ideały, być może z czasem przez przedstawicieli jednego
lub kilku klanów, w każdym zaś razie „klanów herbowych”. Oznaczałoby to
powrót do takich form pracy, którym społeczeństwo tradycyjne nadawało
niekiedy godność „twórczości”. Rolnik przekształcający ziemię i
traktujący przy tym naturę jako swoje środowisko, a nie jako zasób
surowców do wyeksploatowania, posiadał godność twórcy w takim samym
stopniu, jak pracujący na naturalnych materiałach rzemieślnik. Mężczyzna
powinien w życiu wybudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna, ale
szansę na to ma żyjąc w naturalnym dla siebie środowisku, nie w
postmodernistycznej „gospodarce trzeciej fali” i odbierającym mu godność
„społeczeństwie opartym na usługach”.
Ktoś mógłby powiedzieć, że to utopia, ale współczesne przekształcenia
społeczne zmierzają do dezurbanizacji i demasyfikacji, a nawet do
depopulacji krajów zachodnich, tak więc perspektywa taka nie szłaby
bynajmniej pod prąd obecnych trendów społecznych. Owe niepotrzebne
nikomu w zaawansowanej gospodarce 80% może zatem wrócić spokojnie do
samowystarczalnego i bliższego natury życia związanego z rolnictwem i
rzemiosłem, pozostałe 20% pozostanie zaś w zdemasyfikowanych wówczas i
dużo przyjaźniejszych miastach, gdzie nie trzeba już wtedy będzie
grodzić osiedli dla elity i angażować prywatnych służb ochrony do ich
pilnowania, można zaś będzie, na wzór Średniowiecza, ograniczyć po
prostu możliwość wjazdu i przebywania w mieście dla osób
niezatrudnionych przy miejskich zawodach. Miasta również wówczas stałyby
się bardziej wspólnotowe, bardziej przyjazne, bliższe swymi rozmiarami i
charakterem człowiekowi.
Przezwyciężylibyśmy w ten sposób nowoczesność i wkroczyli radośnie w ponowoczesny świat Nowego Średniowiecza.
Ronald Lasecki
Pierwodruk: https://konserwatyzm.pl/przeciwko-nowoczesnosci-i-fetyszowi-pracy/ (28.03.2014).
Za: http://xportal.pl/?p=36710