48 procent Polaków uważa, że „jakaś część któregoś z sąsiednich krajów – w rzeczywistości należy do Polski”
– wynika z badań przeprowadzonych przez amerykański think tank Pew
Research Center. Jesteśmy więc w ścisłej czołówce europejskich
instynktów rewizjonistycznych, po Węgrzech, Grecji i Bułgarii, co tylko
dowodzi, że nasz naród ma lepsze wyczucie geopolitycznych konieczności
politycznych niż zarządzająca nim klasa polityczna.
Podobnie
bowiem jak przed wojną II RP zupełnie nieracjonalnie broniła systemu
wersalsko-ryskiego, krępującego tylko naturalny rozwój mocarstwowych
tendencji Polski – tak i dziś przywiązywanie nas do systemu
jałtańskiego w sytuacji, gdy ten dawno już stracił swe podstawy jest
albo skrajną ignorancją, albo wprost sabotażem.
Wszystkim szczerze wyrażającym niepokój wobec obecnego terytorialnego stanu posiadania Polski warto wszak przypomnieć, że bez
przesuwania jednego słupka granicznego III RP straciła najpierw
suwerenność ekonomiczną, stając się w istocie częścią gospodarczą
Wielkich Niemiec, następnie zaś wyrzekła się suwerenności politycznej na
rzecz superpaństwa europejskiego. Niczego więc z naszych granic
zachodnich stracić nie możemy, będąc już zarazem i landem, i
euroregionem, niczym więcej niż prowincją obcych struktur
geopolitycznych – a jednocześnie sami panicznie i rozpaczliwie bronimy
się przed uznaniem, że także na wschód od Bugu ład jałtański również ostatecznie się załamał i tylko idioci by z tego nie skorzystali.
Trianon
Zastanówmy
się zresztą – w czym sytuacja Polaków podobna jest do położenia nie
mających złudzeń ni skrupułów Węgrów, Greków i Bułgarów? W pierwszym
przypadku wszystkie fakty są znane: już w 1920 roku, w traktacie w
Trianon Węgry zostały ograbione z 71 proc. swojego terytorium, a w
stosunku do zaludnienia okrojonego kraju prawie połowa narodu znalazła
się na terenach oddanych jego sąsiadom. „Nem! Nem! Soha!” – Nie, nie, nigdy!
– zawołanie oporu wobec rozbiorów było determinantą polityki
węgierskiej aż do końca II wojny światowej i choć uśpione w okresie
komunistycznym – nie zostało ani zapomniane, ani odrzucone współcześnie,
stając się nieoficjalnym, ale realnie realizowanym celem racjonalnej
polityki narodowej Węgier na terenach zabranych, czyli na południowej
Słowacji, w Siedmiogrodzie, Banacie, Wojewodinie i Zakarpaciu.
Budapeszt, choć przecież u steru rządów zmieniały się tam rozliczne
formacje demoliberalne – nigdy nie stracił z oczu kwestii narodowej i
(nazywając to po imieniu) mocarstwowej Węgier, nie upierał się, że „najważniejsze jest popieranie demokracji na Słowacji” albo że „niepodległa Rumunia osłania Węgry przed agresją rosyjską”.
Nigdy też nie miano tam żadnych złudzeń wobec rozpadu tworu znanego jak
Ukraina i konsekwentnym wspieraniem mniejszości węgierskiej na terenach
zajmowanych obecnie przez kijowskie niby-państwo – przygotowuje się
alternatywę na czas jego ostatecznego upadku. Słowem – choć tak lubimy
napawać się przyjaźnią polsko-węgierską, to nie używamy jej do nauki
własnej, tzn. do choćby częściowego odbudowania wpływów narodowego centrum na terenach niegdyś nam ukradzionych.
A przykład wydaje się jasny – Budapeszt nie zgłasza dziś oficjalnie
żadnych roszczeń terytorialnych, natomiast na tyle pomaga Węgrom w
Rumunii, Serbii i na Słowacji, że stanowią one liczącą się siłę
polityczną w tych państwach. Czym innym natomiast jest kloaka ukraińska,
z której w chwili próby – zakarpaccy Węgrzy z całą pewnością postarają
się wydostać. A przecież oficjalnie jest ich tam raptem ok 160 tys.
(nieoficjalnie ok. 250 tys.), podczas gdy Polaków grubo ponad milion sto tysięcy!
Megali Idea
Pewność
67 proc. Węgrów znakomicie wiedzących, że ¾ ich ojczyzny jest obecnie
okupowane – jest nieco tylko silniejsza niż to samo przekonanie 60 proc.
Greków. W ich przypadku naturalny sentyment dotyczy oczywiście terenów
objętych niegdyś Megali Idea, utraconych, gdy z poduszczenia
brytyjskiego Grecja dała się 100 lat temu użyć do próby rozbioru Turcji,
tracąc Smyrnę, Ionię i całość obszarów od czasów starożytnych
przynależnych cywilizacji helleńskiej. Również anglosaska geopolityka
uniemożliwiła Enosis – zjednoczenie z Cyprem. Realnie więc terenem
narodowej ekspansji Aten pozostaje obecnie północny Epir, terytorium
przez mocarstwa arbitralnie przyznane Albanii w czasach, gdy była im ona
akurat potrzebna. Jest to zresztą zmora wielu państw położonych w
węzłach geopolitycznych, że zostały one utworzone, wraz z całym narodami
po prostu dla interesów wielkich sił tego świata (historycznie w
Europie przez stulecia dotyczyło to m.in. Portugalii, samej Grecji,
Belgii czy Norwegii, by nie wymieniać całej masy państw i nacji
wykreowanych w ciągu ostatnich dwóch stuleci czy nawet kilku dekad).
Niemniej jednak teraz państwa te i narody niestety jednak istnieją – i
trudno byłoby je ignorować.
No
chyba, że znajdują się obecnie w fazie zaniku, co przydarza się np.
tzw. Litwinom, których zostało na Litwie wszystkiego coś ok. 1,8 mln, co
przy największej nawet bierności asymilacyjnej Polaków – nie powinno
wszak stanowić najmniejszego nawet problemu. Mówiąc brutalnie –
nacja (?) ta w najmniejszy nawet sposób nie mogłaby zagrozić ni
zaszkodzić Polakom, gdyby ci nie chcieli na to pozwolić, a wobec
tendencji demograficznych zaniknie znacznie szybciej niż mogłoby się to
kiedykolwiek przydarzyć naszemu narodowi. Na co więc jeszcze czekamy? To
Grecy, mimo świadomości, że demograficznie nie mogą się mierzyć z
Albańczykami – twardo wspierają 200 tys. swoich rodaków w Epirze
(stanowiących ok. 6 proc. ludności), a my nie umiemy realizować polityki państwowej i narodowej na Wileńszczyźnie z jej historyczną WIĘKSZOŚCIĄ polską?
Słoniowa pamięć Bułgarów
Trzecie
miejsce na podium rewizjonizmu zajmują Bułgarzy, chyba najcichsi z
pokrzywdzonych. Wypędzeni okrutnie z Tracji Zachodniej (przez Greków),
pozbawieni Macedonii (a nawet świadomościowo rozdzieleni już ze swymi
tamtejszymi braćmi, którzy wyewoluowali w odrębny naród), wypchnięci z
Dobrudży. A mimo to ten spokojny, acz twardy naród również nie rezygnuje
z geopolitycznej aktywności – i to opartej o więzi etniczne trwające
stulecia. Oficjalnie co najmniej 200 tys. Bułgarów żyje wszak w
ukraińskim obecnie Budziaku, w okolicach Odessy (a także w Mołdawii).
Również ich wsparcie jest priorytetem w polityce Sofii słusznie
uznającej, że mimo własnych problemów – i tak jest atrakcyjniejsza od
kijowskiego bardaku. A my nie pamiętamy, że około 60 tys. Polaków od
ponad pięciu wieków mieszka w Inflantach Polskich, obecnie pod zarządem
łotewskim, z zamykanymi polskimi szkołami i bez zwrotu majtków (hojnie za to rozdawanych „ofiarom holocaustu” itp.). I znowu, okazuje się, że III RP jest głupsza i od Bułgarów…
Polska państwem rewizjonistycznym
48
proc. Polaków wie i widzi, że ziemie polskie są dziś pod zarządem
Ukrainy, Litwy, a także Białorusi, Łotwy i Czech. Najwyższy czas, by tak
znaczącej grupie naszych rodaków, a także wszystkim mieszkającym na
ziemiach zabranych – przedstawić konkretny program działania. Opierać
się on musi nie tylko na bezwzględnym priorytecie wspierania siły
polskiej (ochrona polskiego dziedzictwa kulturowego – wsparcie
finansowe mniejszości i odzyskanie własności polskiej – polityka
podniesienia prestiżu i pozycji politycznej Polaków i Polski na terenach
ukradzionych) – ale i na rozpoznaniu słabych punktów paserów
obecnie zarządzających ziemiami polskimi, przy ustaleniu kalendarium i
priorytetów działania. W skrócie wydają się one dość oczywiste:
– zawalenie się Ukrainy jest tylko kwestią czasu,
już dziś więc należy zrobić wszystko, by zabezpieczyć na jej terenie
własność polską, a docelowo nie dopuścić do powstania na historycznych
ziemiach polskich nazistowskiego państewka okupujących Lwów banderowców
(ogranicznikiem działania polskiego nie może zaś być nawet przedwojenna
granica polska wobec skupisk polskich położonych dalej na Wschód, na
Podolu i Bracławszczyźnie);
– Litwa jako nacjonalistyczne państewko dziwacznie wymyślonej nacji auksztockiej znika w oczach,
co czyni kwestię dalszej organizacji tego terytorium wyzwaniem dla
Polski, ze szczególnym uwzględnieniem interesów ludności polskiej,
rdzennej dla Wileńszczyzny;
– Białoruś jest dziś geopolitycznym stabilizatorem Europy Środkowej,
jedynym w pełni suwerennym państwem na tym obszarze, mniejszość polska
odpowiednio wsparta, a nie rugana jak dotąd z Warszawy – może w dziele
tym odegrać znaczącą rolę. Podobnie jak niegdyś Unia Polsko-Litewska,
tak dziś jak najbliższa współpraca polsko-białoruska powinna stanowić
fundament polskiej geopolityki i polityki bezpieczeństwa;
– nikomu nigdy niepotrzebne państewko łotewskie dematerializuje się
i demograficznie, i ekonomicznie, zostaje nam więc pilnować interesów
naszych rodaków w Inflantach Polskich, kiedyś nie wiedzieć czemu
oddanych pod władzę Rygi.
48
proc. Polaków wie, że okoliczności historyczne sprawiły, że potężne
połacie Polski znajdują się obecnie poza granicami państwa polskiego.
Oczywiście, szczególną uwagę powinniśmy skupić na tym, by nie stracić niczego z tego, co już posiadamy. Więcej, musimy także wyzwolić się z krępujących nas dziś zależności – odzyskać suwerenność gospodarczą i polityczną.
Prawdziwie niepodlegli będziemy jednak dopiero odzyskując także
wszystkie nasze przesłanki mocarstwowości – nasze Ziemie Zabrane.
Rację bowiem mieli kodyfikatorzy idei i programu Polskiego Imperium, Stanisław Cat-Mackiewicz, Adolf Bocheński, Bolesław Piasecki
– w naszym miejscu Europy nie ma miejsca na państwo słabo i małe.
Musimy zatem jako naród przypomnieć sobie co pisał Bocheński sucho, ale
miażdżąco dowodząc: „Polska nie jest państwem zainteresowanym w utrzymywaniu status quo europejskiego. Polska jest typowym państwem rewizjonistycznym”.
Takim oczywistym dziś żądaniem jest rewizja Jałty na odcinku wschodnim. Lord Curzon nie żyje. Czas pogrzebać i jego bękarcią linię.
Konrad Rękas