O mały włos i Andrzej Duda nie wygrałby ponownie wyborów
prezydenckich. Oczywiście możemy udawać, że kompletnie nic nas to nie
obchodzi, bo „PiS, PO – jedno zło”, ale zupełnie inne przekonanie ma
dwie trzecie naszych rodaków. Należy więc z wczorajszego głosowania
wyciągnąć dwa podstawowe wnioski. Po pierwsze, mamy w Polsce wyraźny
konflikt klasowy. Po drugie, rządzące Prawo i Sprawiedliwość jak każda
partia władzy zaczęła proces zjadania swojego własnego ogona.
Wreszcie można odetchnąć z ulgą. Przynajmniej do następnej kampanii
nie będzie już sporów o to, ile języków znają obaj kandydaci, albo kto
do jakiego studia powinien przyjść na debatę. To zdecydowanie była jedna
z najgorszych kampanii wyborczych po 1989 roku, choć ma przecież
niezwykle silną konkurencję. Mimo to zdecydowanie spolaryzowała ona
społeczeństwo. Nawet niepoparcie przez Konfederację żadnego z dwójki
kandydatów wzbudziło sporo kontrowersji, stąd jak na dłoni można było
zauważyć wcześniej jedynie zarysowujący się podział na konserwatywny
oraz libertariański elektorat tego ugrupowania.
Jednocześnie nie można popadać w historię. A ta już się rozpoczęła,
bo w internecie roi się od komentarzy utyskujących na „coraz głębszy
podział społeczny” oraz „możliwą wojnę domową”. Tymczasem frekwencja
wynosząca 67,97 proc. jest rzeczywiście najwyższą po tzw. upadku
komunizmu, ale nie pierwszy raz przekracza poziom 60 proc. I nie od
wczoraj wybory zostały przeprowadzone w atmosferze „jakby wszyscy mieli
pozabijać się nawzajem”. Wystarczy choćby przypomnieć 1995 rok, gdy
Aleksander Kwaśniewski zwyciężał w atmosferze masowych protestów
prawicy, która ostrzegała przed „powrotem komuchów do władzy”.
Marginalny „symetryzm”
Możemy oczywiście uważać to za przejaw głupoty i naiwności
społeczeństwa. W szeroko pojętych środowiskach narodowych nie byłaby to
zresztą pierwszyzna. Wspomniane hasło „PiS-PO – jedno zło” znajduje się
poniekąd w mainstream’ie, zwłaszcza odkąd o wyborców Konfederacji
zaczęły zabiegać dwie największe siły polityczne. Poniekąd na naszych
łamach także zwracamy uwagę na podobieństwo obu ugrupowań. Podkreślamy,
że inwigilacja ze strony policji i służb specjalnych miejscami jest
nawet gorsza za obecnych niż za poprzednich rządów, a chociażby w
kwestiach ekonomicznych poza niewielkimi korektami niewiele się
zmieniło.
Jak widać społeczeństwo odbiera to zupełnie inaczej. Zresztą nic
dziwnego, wszak Duda i Trzaskowski mają za sobą dwie duże partyjne
maszyny, a one mogą z kolei liczyć na wsparcie ze strony wszystkich
czołowych mediów. Udaje im się więc nakręcać spór, który dla najbardziej
zaangażowanych w niego osób staje się wręcz „starciem cywilizacji”.
Napisano o tym zresztą już sporo tekstów, szkoda nawet tracić czas na
powtarzanie się. Tym niemniej wyniki zarówno pierwszej, jak i drugiej
tury wyborów prezydenckich pokazują, że tak zwany „symetryzm”, czyli
równy dystans do „POPiS-u”, nie zdobył szczególnej popularności wśród
Polaków.
Tym samym wcale nie uważają oni obu tych partii za równorzędne zło.
Oczywiście poza grupkami partyjnych fanatyków, ludzie mają niskie
mniemanie o wszystkich polityków. Sondaże dotyczące zaufania do tej
profesji nie kłamią, tak jak ubiegłoroczne badania dotyczące
„politycznego cynizmu Polaków”. Możemy do woli żyć aferami z udziałem
działaczy PiS-u i Platformy, ale dla Polaków znaczenie ma czy partie te
przy okazji zaspokoją ich podstawowe interesy. Widać wyraźnie, że dwie
największe partie w gruncie rzeczy odpowiadają społeczeństwu, które na
zmianę pomiędzy nimi wybiera. Polacy może nie są więc „symetrystami”,
ale można ich określić mianem swego rodzaju centrystów.
Podział klasowy
To nie oznacza jednak, że interesy różnych grup społecznych są
odmienne tylko w ograniczonym stopniu, stąd przepływ elektoratu pomiędzy
PiS a PO może dokonać się w tak prosty sposób. Owszem, ostatecznie to
wahający się elektorat przesądza o triumfie jednej albo drugiej siły. Są
jednak grupy zupełnie sobie przeciwstawne, które prowadzą ostrą
rywalizację w codziennym życiu. Są nią chociażby pracownicy oraz
przedsiębiorcy. Ci pierwsi zwłaszcza w mniejszych miejscowościach są
zdani w dużej mierze na łaskę bądź niełaskę przedsiębiorców. Ci drudzy z
kolei mają swój interes w tym, aby pensja minimalna była jak najniższa i
pracownicy nie mieli wiele do gadania.
Widać też wyraźny rozdźwięk pomiędzy miastem a wsią. Jest to poniekąd
związane z zarysowanym wyżej, oczywiście dosyć uproszczonym podziałem
społecznym. Mieszkańcy zwłaszcza dużych miast mają lepszy dostęp do
usług publicznych, a zwłaszcza do lepiej płatnych i lepszych jakościowo
miejsc pracy. Tym samym pomoc ze strony państwa nie jest im aż tak
potrzebna, lub też wierzą w osiągnięcie sukcesu tylko własnymi siłami
oraz w sprawczą moc wolnego rynku. Programy w stylu 500 plus nie są im
więc niezbędne do życia, podobnie zresztą jak interwencja inspektora z
Państwowej Inspekcji Pracy.
Opisany wyżej podział widać wyraźnie po badaniach dotyczących
elektoratu poszczególnych kandydatów. Trzaskowski wygrał więc
zdecydowanie wśród przedsiębiorców i właścicieli firm (prawie 69 proc.)
oraz wśród kadry kierowniczej przedsiębiorstw (68 proc.). Z kolei Duda
cieszył się największym poparciem rolników (81 proc.), robotników (65,9
proc.), bezrobotnych (65 proc.) czy też emerytów i rencistów (68,1
proc.). Ogółem Karol Marks może być dumny z zaświatów – w Polsce
wyraźnie zarysował się podział pomiędzy kapitałem a dużą grupą polskiego
społeczeństwa.
Typowe dla prawicy
W Polsce zawsze widoczny był rozdźwięk pomiędzy elitami a ludem. Te
pierwsze zawsze miały swoje fantastyczne pomysły na przyszłość, na ogół
oczywiście zupełnie nieodpowiadające na oczekiwania społeczne. Co
więcej, od wieków zdecydowana większość przedstawicieli mniej lub
bardziej autentycznych elit nie stawia Polski na pierwszym miejscu.
Ważniejsze są ich prywatne interesy, jednak nie czas tu na powrót do
historii demokracji szlacheckiej i liberum veto. Wyraźnie można jednak
zauważyć, że choćby przedsiębiorcy domagający się od rządu coraz
większej liczby imigrantów nieszczególnie interesują się losem narodu.
Problem w tym, że nie jest nim też szczególnie zainteresowana spora
część tak zwanych zwykłych ludzi. Trzydzieści lat neoliberalizmu zrobiło
swoje, dlatego zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich widać najbardziej
szkodliwą wersję indywidualizmu. Dążenie do zarobienia jak największych
pieniędzy przysłania wszelkie inne wartości. Nie mówiąc już o
wspomnianym już podziale klasowym, w ramach którego wielkomiejscy
liberałowie gardzą pozostałymi grupami społecznymi.
Tutaj oczywiście ważna jest zarówno walka o kulturę, jak i lepsze
przygotowanie kadr zajmujących się gospodarką. Gdy neoliberałowie z
Platformy i Konfederacji mają całe zastępy gadających głów mądrzących
się o konieczności „obniżania podatków i likwidowania socjalu”,
pro-społeczne kadry są niezwykle słabe. Jak na dłoni widać w tym
kontekście zupełnie instrumentalne podejście PiS-u do tych kwestii.
Partia ta nie ma zasadniczo żadnego polityka lub eksperta, który mógłby w
przekonujący sposób krytykować liberalizm z pozycji wspólnotowych i
jednocześnie ekonomicznych. Wyszczekani liberałowie i libertarianie nie
mają więc godnych przeciwników, mogących przedstawić ludziom korzyści
związane z budową tak zwanego państwa dobrobytu.
Duda wraz z PiS ma też olbrzymi problem z mediami i szeroko pojętą
kulturą. W tym zakresie nie różni się praktycznie od całej światowej
prawicy, która po prostu przegrywa z liberałami i lewicą walkę
kulturową. Problem w tym, że przez pięć lat nie podjęto nawet żadnej
próby zmiany tego stanu rzeczy. Działalność rządzących na polu kultury
zapewne zapamiętamy najbardziej z… ocenzurowania poniekąd przeciętnej
piosenki Kazika Staszewskiego. To zresztą także typowy błąd prawicy na
całym globie, która nie potrafi stworzyć profesjonalnych mediów z
prawdziwego zdarzenia. Zamiast tego wybiera format topornego biuletynu
partyjnego, będącego nie do przełknięcia nawet dla części wiernych
wyborców danego ugrupowania.
Wyzwanie (a)polityczności
Trudno ukrywać, że praktycznie każde medium w Polsce ma swoje
określone sympatie polityczne. Nawet ich brak, tak jak ma to miejsce w
przypadku Polsatu, może zostać uznany za opowiedzenie się po stronie tak
zwanego wroga. Media publiczne wydają się być jednak obecnie totalnym
odlotem nawet na tle tak zideologizowanego i rozpolityzowanego rynku
medialnego w naszym kraju. Tylko naiwny idealista może sądzić, że TVP i
Polskie Radio staną się kiedykolwiek rzetelnymi mediami, tym niemniej
mogłyby one urabiać swoich odbiorców przekazem podprogowym. Zamiast tego
mamy nachalną propagandę, odpychającą nawet dla wspomnianego już
elektoratu rządzących.
Obecnie państwowa telewizja wraz z radiem są obiektem kpin, a przede
wszystkim polaryzują społeczeństwo. Podobnie zresztą, jak spora część
polityków partii rządzącej, których aktywność medialna przynosi szkody
nawet niekiedy słusznej sprawie. Część prawicowców może tak naprawdę
cieszyć się z temperatury sporu politycznego. Uważają bowiem, że w ten
sposób dojdzie do spełnienia ideału „polityczności” w wydaniu Carla
Schmitta, nawiązującego w ten sposób do starożytnych greckich
myślicieli. Problem w Polsce polega jednak na tym, iż podgrzewanie
debaty publicznej mobilizuje paradoksalnie najbardziej apolityczny
elektorat.
Mianowicie w jego opinii konieczny jest wybór swoistego „mniejszego
zła”, za który uważają partie centrowo-liberalne. Można oczywiście
twierdzić, że Polacy pięć lat temu odrzucili rządy PO, bo nie chcieli
już tylko „ciepłej wody w kranie” oraz nie wystarczyło im już
„nierobienie polityki i budowanie mostów”, lecz tak naprawdę po prostu
przejedli im się wówczas rządzący. PiS między innymi przez program 500
plus zaoferował nowy model rozwoju, gdy tymczasem teraz nie ma już
żadnego oryginalnego pomysłu. Na dodatek obóz Dudy i Jarosława
Kaczyńskiego wyraźnie zużył się u władzy, dlatego odstręcza coraz
większą ilością różnego rodzaju wpadek. Jeśli to się nie zmieni już za
trzy lata PiS straci władzę.
Za: http://autonom.pl/?p=32304