Druga tura wyborów prezydenckich w
Polsce nie byłaby w ogóle potrzebna, gdyby po prostu doliczono te
kilkanaście milionów polskich głosów do jesiennych wyników Donalda Trumpa i Joe Bidena.
Po pierwsze dlatego, że przecież i tak to każdy kolejny amerykański
prezydent rządzi również koloniami USA, w tym i Polską. Po drugie zaś,
że polscy główni kandydaci – Andrzej Duda (PiS) i Rafał Trzaskowski (PO) reprezentują właśnie środowiska jawnie i czytelnie powiązane z ośrodkami rywalizującymi o władzę w Waszyngtonie.
Kto jest bardziej pro-amerykański?
Nieprzypadkowo ubiegający się o reelekcję, prezydent Andrzej Duda zrobił wszystko, by jeszcze przed pierwszą turą wyborów koniecznie spotkać się z Donaldem Trumpem
i zgodzić się na kolejne warte kilkanaście miliardów dolarów polskie
zakupy sprzętu wojskowego, technologii elektrowni jądrowej, a nawet…
szczepionki na koronawirusa, nawet jeszcze nie wynalezionej. Równolegle
zaś kandydat pro-europejskiej Platformy Obywatelskiej, czyli polskiej
części zdominowanej przez Niemcy Europejskiej Partii Ludowej Rafał Trzaskowski zapewnia, że nie jest bynajmniej mniej pro-amerykański od swego przeciwnika. Tyle
tylko, że liczy do czasów, gdy w Białym Domu rządzili Demokraci, nie
stawiający tak wygórowanych żądań finansowych europejskim (zwłaszcza
niemieckim) partnerom. Jednocześnie jednak oczywiście jeśli chodzi o
wypłacalność polskich podatników za amerykańskie żądania – Trzaskowski
ręczy nie słabiej niż Duda.
Niestety bowiem, w wyborach w Polsce nie starły się nawet w najmniej stopniu realnie odmienne wizje polityki zagranicznej.
Jasne, w żadnym niemal kraju nie są one najważniejsze akurat przy
wybieraniu prezydenta (choć akurat w polskim systemie władzy dyplomacja
jest jedną z nielicznych kompetencji związanych z tym stanowiskiem).
Przeciwnie, wszyscy niemal kandydaci (a startowało ich aż 11) byli
zupełnie zgodni wobec generalnego kierunku geopolitycznego Polski jako
podrzędnej części świata zachodniego i jedynie mimochodem sugerowali
różne rozkładanie akcentów, najchętniej w sprawach zupełnie
drugorzędnych. Właściwie tylko dwóch, jak się okazało zupełnie
marginalnych kandydatów – reprezentujący socjalistyczną lewicę Waldemar Witkowski i konserwatywny libertarianin Stanisław Żołtek
(domagający się Polexitu) odważyli się zakwestionować taki kanon
polityki w Polsce, jak obecność na jej terytorium US Army. Cóż z tego
jednak, jeśli kandydaci ideowi z lewa i prawa nie dostali w tych
wyborach nawet 1 proc. głosów RAZEM WZIĘCI.
Kto jest bardziej anty-rosyjski?
Inną ciekawostką jest, że chociaż
tak bardzo A. Duda chciałby być odbierany jako człowiek D. Trumpa w
Polsce – to jednak w istocie formacja wystawiająca prezydenta, partia
Prawo i Sprawiedliwość nie podziela wcale wszystkich poglądów
amerykańskiego prezydenta, zwłaszcza tych w stosunku do Rosji. To
znaczy PiS zgodnie z wytycznymi z Waszyngtonu chętnie reprezentuje
amerykańskie interesy w Unii Europejskiej, przyłącza się do gospodarczej
nagonki antyniemieckiej, ba – partia ta chętnie budowałaby „amerykańską unię europejską”,
czyli tak zwaną inicjatywę Trójmorza z państw Europy Środkowej ręcznie
zarządzanych przez amerykańskich ambasadorów (jak Rumunia czy
Chorwacja). Również antychińskość nie stanowi problemu dla obecnego
rządu w Polsce, który wbrew wszelkim oczywistym interesom własnego
państwa deklaruje przyłączenie się do dowolnej awantury wymierzonej w
Pekin (a także w Teheran i każde kolejne państwo na celowniku
Waszyngtonu). Różnica dotyczy tylko Rosji, tzn. Warszawa nie
traci nadziei, że cieplejsze gesty D. Trumpa wobec Moskwy rozmyją się w
ogólnym bałaganie wywoływanym na świecie przez Amerykanów i
będzie można nadal prowadzić twardo zimnowojenną retorykę antyrosyjską.
Pod tym względem R. Trzaskowski ma zresztą prościej, bo może wprost
odwołać się do czasu rusofobicznej, konfrontacyjnej linii Hillary Clinton, a dziś J. Bidena, do której dodaje tradycyjne „zatroskanie stanem demokracji w Rosji” a la George Soros.
Kto jest agentem Putina?
Mimo pozorów dwupartyjności – w
opinii krajowych obserwatorów co najmniej jeszcze dwóch polityków może
uznawać wyniki głosowania za zadowalające. Są to telewizyjny prezenter Szymona Hołownia,
który zdobywając ponad 13,85 proc. zajął trzecie miejsce oraz kandydat
Konfederacji, prawicowej koalicji konserwatywnych liberałów i
liberalnych nacjonalistów – Krzysztof Bosak z wynikiem 6,75 proc. Hołownia to próba powtórzenia na gruncie polskim sukcesu prezydenta Ukraina, aktora Wołodymyra Zełenskiego, podobny jest sam scenariusz zrzucenia się na jego „kampanię obywatelską”
przez wielki kapitał i ludzi dawnych służb. 38-letni, ale z twarzą (a
zdaniem niektórych – także umysłem) dziecka K. Bosak nie poszerzył
wprawdzie znacząco elektoratu liberalnej prawicy, dowiódł jednak, że
przynajmniej na razie jest on w miarę stabilny, organizując się wokół
haseł większej wolności gospodarczej i dekoracyjnej raczej niż realnej
krytyki form uzależnienia Polski od zagranicy (bez naruszania jednak
samej istoty geopolitycznej pułapki, w jakiej znajduje się III RP).
Jedną z eksponowanych różnic między Konfederacją a PiS pozostaje kwestia
tzw. ustawy 447, czyli zobowiązania amerykańskiego Kongresu do
monitorowania procedury restytucji majątków i wypłaty tak zwanych
odszkodowań na rzecz międzynarodowych organizacji syjonistycznych. Nie
jest tajemnicą, że PiS i A. Duda, podobnie jak i PO z R. Trzaskowskim –
są gotowi takie wielomiliardowe kwoty wypłacić (byle po wyborach),
natomiast Konfederacja organizowała przeciw roszczeniom masowe protesty.
Sam K. Bosak nie zakwestionował wprawdzie samego kolonialnego statusu Polski wobec Ameryki, a tylko niektóre szczególnie upokarzające praktyki – jednak i to przyniosło mu ze strony partii rządzącej oskarżenia o „pro-rosyjskość”. Nieodmiennie zaś dla głównych partii, tak PiS, jak i PO – zarzut bycia „agentem Putina” jest najpoważniejszym z możliwych. Nieprzypadkowo więc ludzie A. Dudy sugerują, że R. Trzaskowski jest tylko cieniem Donalda Tuska (szefa Europejskiej Partii Ludowej), który „podejrzanie ściskał się z Putinem podczas rozmów w cztery oczy”. Z kolei zaplecze R. Trzaskowskiego przekonuje, że A. Duda i stojący za nim lider PiS, Jarosław Kaczyński tylko czekają, by zaprowadzić w Polsce „dyktaturę a la Putin” i właśnie z Rosji czerpią swoje wzorce. Rosja i jej prezydent pozostają więc ulubionymi tematami kampanii wyborczych w Polsce – oczywiście jako wróg, zatem nawet nieszczęsny K. Bosak zmuszony był publicznie zadeklarować, że „wprawdzie
chciałby normalizacji stosunków ze wszystkimi, w tym z Rosją, ale wie,
że między naszymi państwami są trudne do pokonania przeciwności i
różności”. W efekcie, mimo pozorów antysystemowości – Konfederacja
i jej lider nie tyle podważają, co uzupełniają obecny ład partyjny i
geopolityczny w Polsce, stanowiąc wygodny wentyl dla nastrojów,
które mogłyby zostać wykorzystane bardziej efektywnie dla odzyskania
przez Polaków swobody decydowania o swoim geopolitycznym, a zatem i
ekonomicznym, jak i cywilizacyjno-tożsamościowym losie i przeznaczeniu.
Oczywiście jednak o czymś takim w
tzw. demokratycznych wyborach nie może być mowy, dlatego dla ułatwienia
polaryzacji między głównych kandydatów – kampania w Polsce odbywa się
wokół kilku zaledwie tematów zastępczych (jak np. czy LGBT to ideologia –
czy ludzie), natomiast niemal we wszystkich zasadniczych sprawach, np.
trybu walki z pandemią polski establishment pozostawał zaskakująco
zgodny. Stąd też właśnie można domniemywać, że nawet jeśli 12. lipca
zmieni się w Polsce prezydent – to i tak niczego to nie zmieni.
Konrad Rękas