fot. Kamil Żbikowski/flickr
|
Współczesna
para małżeńska z dziećmi to jedynie cień tradycyjnej familii, która od
wieków stanowiła fundament cywilizacji chrześcijańskiej. My,
wydziedziczeni ludzie XXI wieku, żyjemy w bladych pozostałościach takich
rodzin.
Prawda o społeczeństwie znajduje się na antypodach utopii demokratycznej – pisał ongiś w książce Duch rodzinny w domu, społeczeństwie i państwie francuski ksiądz Henri Delassus (1836–1921). Ta
utopia głoszona przez encyklopedystów i rozpowszechniana w świecie
począwszy od rewolucji francuskiej, opiera się na całkowitej równości.
Marzy się jej państwo społeczne, które uznaje jedynie jednostki i to
jednostki społecznie równe. Nie tego chciał Bóg.
Tradycyjne
chrześcijańskie społeczeństwo opierało się nie na jednostce, lecz na
rodzinie. W spisach ludności nie liczono poszczególnych osób, ale tak
zwane ogniska – czyli domy. Stanowiły one swego rodzaju królestwa w
miniaturze. Zarządzane przez ojca posiadały niewyobrażalną dziś
niezależność. Zgadzało się to z naturalnym porządkiem. Jak bowiem pisał w
encyklice Rerum novarum Leon XIII, Rodzina, czyli
społeczność domowa, jakkolwiek bardzo mała, jest jednak prawdziwą
społecznością i jest starsza od wszelkiego państwa; winna też mieć prawa
i obowiązki swoje niezależne od państwa.
Niezależność
ta nie prowadziła bynajmniej do anarchii. Poszczególne rody
współtworzyły społeczeństwo oparte na jedności w różnorodności i
przypominające żywy organizm. Zniszczyli to rewolucjoniści – emancypując
jednostkę i stawiając ją nagą wobec potężnego państwa‑Lewiatana.
Dziś
przez rodzinę rozumiemy rodziców mieszkających razem z dziećmi. Jako
taka cieszy się ona zasłużonym szacunkiem i wsparciem Kościoła.
Pamiętajmy jednak, że tradycyjna, rodowa rodzina to coś o wiele
większego i wspanialszego. I nie chodzi tylko o wielopokoleniową familię
z licznymi i wzajemnie wspierającymi się kuzynami – więź rodzinna
bowiem obejmuje również nieżyjących już przodków i praprzodków. A także
potomków.
Członek
rodu nie skupia się tylko na swym obecnym życiu. Przeciwnie: zdaje sobie
sprawę, że – jak trafnie zauważa ksiądz Delassus – jego pradziad
dostrzegał go z daleka wśród mgieł, gdy pracował, robił oszczędności i
zachowywał tradycje. Z drugiej zaś strony, on teraz patrzy w tym samym
kierunku, do przodu: myśli, zamierza i buduje dla prawnuka, dla tych,
którzy są jeszcze gdzieś daleko, na linii horyzontu.
Rodzinny majątek
Utrzymanie
i powiększenie rodzinnego majątku to główny obiekt starań osób
należących do rodu. Nie ma mowy o sprzedaży rodzinnego domostwa. Kto tak
czyni, okrywa się hańbą. To złodziej ograbiający kolejne pokolenia.
Zarządzający rodowym majątkiem zdaje sobie sprawę, że odpowiada za jego
wartość przed poprzednimi i przyszłymi pokoleniami. Świadomość tej
odpowiedzialności motywuje go do ciężkiej pracy i oszczędności. Postawa
taka, dziś rzadko spotykana, była – dowodzi ksiądz Delassus – powszechna
w przedrewolucyjnej Francji. Stanowiła przeciwieństwo kastowej
sztywności – umożliwiała bowiem awans społeczny. Awans oparty nie na
mirażach kredytu i zadłużenia, lecz na wytrwałości, pracowitości i
oszczędności.
We
Francji czasów księdza Delassusa taki model już niemal nie istniał.
Kłody pod nogi podkładało mu bowiem państwo, a konkretnie Kodeks
Napoleona, ze swoim wymogiem równego podziału spadku między dzieci.
Prowadziło to do parcelacji posiadłości i konieczności rozpoczynania w
każdym pokoleniu niemal od nowa.
Także my,
współcześni Polacy, musimy zgłaszać fiskusowi spadki i darowizny, nawet
od najbliższej rodziny. Kto nie zrobi tego w ciągu pół roku, musi
płacić podatek. Podobnie jeśli sprzeda nieruchomość w ciągu pięciu lat
od nabycia spadku. Wątpliwe jednak, by celem władzy było utrzymanie domu
w rękach jednego rodu. Raczej chodzi o jego złupienie.
Co
więcej, do obowiązującej w czasach księdza Delassusa zasady równego
podziału spadku zbliża się nieco obecna zasada „zachowku”. Pewna część
majątku przypada każdemu z dzieci czy innych bliskich – nawet jeśli
zostali oni pominięci w testamencie (wyjątek stanowi formalne
wydziedziczenie). Tego typu ograniczenia utrudniają zachowanie trwałego
majątku rodzinnego.
Tradycje rodzinne
Własność
materialna to niejedyne dziedzictwo przekazywane w darze potomnym.
Rodzice, zgodnie z wolą Bożą, przekazują nam w genach konkretne
zdolności. W pewnych przypadkach talenty to nadprzyrodzone łaski
przekazane przez Niebo przedstawicielom danej rodziny. Można więc mówić
nie tylko o powołaniu człowieka, ale także o powołaniu rodziny. Historia
pełna jest przykładów rodów królewskich przekazujących z ojca na syna
zdolności niezbędne do dobrego sprawowania władzy. Ale o powołaniu można
mówić także w przypadku rodzin rzemieślników czy artystów doskonalących
się z pokolenia na pokolenie. Nie każdy wie, że Wolfgang Amadeusz
Mozart nie pojawił się jak grom z jasnego nieba. Pochodził z uzdolnionej
muzycznie rodziny kultywującej swe talenty przez pokolenia.
Bez
względu na specyficzny charakter całego rodu, jego tradycje muszą
opierać się na cnocie. Człowiek to nie zwierzę. Gdy staje się ojcem,
jego obowiązki wykraczają poza zapewnienie potomstwu dóbr materialnych.
Stara się przekazać potomnym dziedzictwo prawdy i cnoty, na którego łonie kształtowały się charaktery umożliwiające rodzinie trwanie i wielkość.
Ważną
rolę w pielęgnowaniu cnoty w rodzinie odgrywają – zdaniem księdza
Delassusa – księgi rodzinne. Powszechne w przedrewolucyjnej Francji,
były dla potomków nieocenionym źródłem informacji o pozycji rodu, jego
staraniach, cnotach i obyczajach. Zawierały bowiem fakty na temat
ważnych wydarzeń, jak chociażby narodziny czy śluby. Ale pełniły także
funkcję genealogii rodu i ksiąg archiwalnych, obejmując rachunki czy
akty własności. Na marginesie zaś zapisywano pouczenia (obejmujące
głównie cytaty z Pisma Świętego). Lektura ksiąg rodzinnych utrwalała
więź z rodem, zachęcała do kultywowania cnót przodków i przekazywania
ich potomnym. Tradycja ta, jak wiele innych, została przerwana. Jednakże
nic nie stoi na przeszkodzie, by do niej powrócić – także w Polsce.
Autorytet ojca i świętość matki
Szacunek
dla przodków to niezwykle istotny element tradycyjnej familii. U pogan
wyrażał się on często w ich sakralizacji, oddawaniu im boskiej czci.
Kościół nie potępił tej wyrastającej z natury ludzkiej praktyki –
jedynie ją oczyścił. Dlatego zachęca do modlitwy o wieczne szczęście
zmarłych i uczy, że oni także wstawiają się za nami.
Nad
świętością życia zaś szczególnie czuwa matka. Nie tylko zresztą nad nią
czuwa – niekiedy sama jest święta. Świętość ta nie ma nic wspólnego z
sentymentalizmem czy nadopiekuńczością. Warto przypomnieć, iż w latach
sześćdziesiątych XIX wieku w rodzinach opierających się rewolucyjnej
burzy matki wręcz zachęcały synów do złożenia daniny krwi w obronie
papiestwa.
Ów nimb
świętości otaczający chrześcijańskie matki szedł w parze z autorytetem
ojca, dbającego o materialny i moralny byt rodziny. Budził on szacunek
już u starożytnych. W Rzymie pater familias miał wręcz prawo
skazać domowników na śmierć. Chrześcijańska Francja nie poszła aż tak
daleko. Nierzadko jednak ojcowie prosili króla o wystawienie lettre de cachet
przeciwko synowi plamiącemu honor rodu. Władca spełniał te prośby,
zdając sobie sprawę z powagi ojcowskiego autorytetu. Ojców traktowano
bowiem jak reprezentantów Boga na ziemi. Ich władza – podkreśla ksiądz
Delassus – jest ważniejsza od władzy króla.
To
przekonanie zmieniło się wskutek rozpoczętych w XVIII wieku przemian
rewolucyjnych. Socjaliści i najróżniejszej maści wrogowie tradycyjnego
ładu krytykowali władzę ojca. Ważne jest, by znieść całkowicie autorytet ojca i jego prawie królewską władzę nad rodziną. (…) Koniec z posłuszeństwem, inaczej nie osiągniemy równości – pisał cytowany przez księdza Delassusa dziewiętnastowieczny socjalista Bénoit Malon.
* * *
Zniszczenie
autorytetu ojcowskiego przez proces rewolucyjny dokonało się także w
Polsce. To, co nie udało się za PRL‑u, dokonuje proces podporządkowania
Unii Europejskiej. Cywilne małżeństwa i stosunkowo łatwe rozwody to
jedynie wierzchołek góry lodowej. Wspomnijmy choćby o przyjętej przez
Polskę „konwencji antyprzemocowej”. Obliguje ona sygnatariuszy do
podjęcia promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych
dotyczących zachowania kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń,
zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości
kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn (artykuł
12 ustęp 1). Potępia także „wszelkie” formy dyskryminacji wobec kobiet i
sugeruje, że ich źródłem bywają religia i tradycja. Pojawia się więc
ryzyko ingerencji państwa przeciwko pozostałościom tradycyjnej rodziny
pod szlachetnym pretekstem walki z przemocą.
Do tego
dochodzi przymusowa edukacja, w której coraz śmielej wdraża się programy
oparte na tak zwanej teorii gender. Tymczasem rodzice pragnący ochronić
potomków przed tymi absurdami zmuszeni są do ubiegania się o pozwolenie
na edukację domową. Państwo zniechęca do niej, nierówno traktując
dzieci uczone w domu i w szkole. Dobitnie widać to przy zasadach
finansowania kształcenia obowiązujących od 2016 roku.
Czy
możliwa jest jeszcze odbudowa tradycyjnej rodziny? Takiej jak ta w
przedrewolucyjnej Francji i innych krajach Christianitas? Ba, nawet
lepszej, wolnej od istniejących tam niedoskonałości i dostosowanej w
niektórych aspektach do nowych czasów? Zadanie to wykracza poza zmianę
władzy czy konstytucji. Jest o wiele trudniejsze i wymaga wielu lat. Tak
wielu, że jego realizacja wydaje się wręcz niemożliwa. Pamiętajmy
jednak, że co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga (Łk 18, 27).
Marcin
Jendrzejczak – dziennikarz, publicysta, doktor historii myśli
politycznej. Autor książki Kulturowe korzenie demokratycznego
kapitalizmu według Michaela Novaka.