Ideą monarchiczną należy zainteresować również duchowieństwo. Takie
postawienie sprawy ma w sobie, prima facie, coś paradoksalnego, albowiem
w normalnych czasach i w normalnych warunkach uznanie Kościoła za
„obszar misyjny” dla monarchizmu byłoby zgoła absurdalne, gdyż w tychże
czasach i w takichże warunkach to duchowni byli najgorętszymi
orędownikami monarchii, to oni nauczali lud wierności i czci (w sensie
„dulia”, a nie „latria” oczywiście) dla Bożych Pomazańców, to oni
budowali monarchiczną „teologię polityczną”. Lecz wiemy przecież
doskonale, że nie żyjemy w normalnych czasach, tylko w okresie „wielkiej
smuty” w spustoszonej przez modernistów Winnicy Pańskiej, gdy
podziurawiona przez nich łódź Piotrowa zdaje się być już niemal tonąca.
To spustoszenie nie dotyczy przecież tylko destrukcji liturgii oraz
rozmywania dogmatyki i moralności katolickiej, ale również tego
nauczania, które odnosi się do spraw społecznych, w szczególności do
władzy i wspólnoty politycznej. Ta, przytłaczająca większość katolików,
którzy nie mają innego wyjścia (lub nawet w ogóle o nim nie wiedzą), jak
uczęszczać na NOM oraz słuchać kazań i podlegać duszpasterskiej opiece
(gorszej często, niż gdyby jej w ogóle nie było) duchownych, którzy
otrzymali „posoborową” formację, prędzej niż tradycyjnego nauczania o
„chrześcijańskiej konstytucji państw”, usłyszą o tzw. prawach człowieka,
równości, demokracji, rzekomym obowiązku chodzenia na tzw. wybory, a
zdarza się nawet, że jeśli kaznodzieja wspomni coś o królach, to jako o
koszmarnych, lecz na szczęście już minionych czasach (sam słyszałem to
na własne uszy zbłąkawszy się kiedyś na NOM).
Jedno krótkie
wyjaśnienie: nie piszę tu traktatu teoretycznego, więc proszę mnie nie
pouczać przypominaniem, że Kościół uznaje wszystkie formy rządu, byleby
nie sprzeciwiały się one prawu Bożemu i sprawiedliwości. Tak, uznaje, to
oczywiste: wystarczy przeczytać encyklikę „Immortale Dei” Leona XIII.
Lecz to, że uznaje je co do zasady, ani na jotę nie zmienia tej również
oczywistości, że pomiędzy Kościołem a monarchią istnieje jakaś
szczególna więź, jakaś „sympatia”, „korespondencja” czy „przyciąganie”;
może najlepiej oddaje je określenie ulubione zwłaszcza przez Ojców
Wschodnich, czyli „symfonia”. Ta symfonia Kościoła i Monarchii jest
zarazem esencjalna i przypadłościowo-historyczna. Esencjalna, ponieważ
Kościół sam jest monarchią – monarchią Bożą, która ma Króla
niewidzialnego, ale realnie w nim cały czas obecnego, którym jest
Chrystus Król, Syn Boży, jak również zastępującego Go na ziemi, króla
widzialnego – papieża. Historyczna, ponieważ przez co najmniej 1500 lat
Kościół i monarchia, tak w imperialnej i ekumenicznej, jak w
partykularnej i „narodowej” postaci były ze sobą nierozerwalnie złączone
i przenikające się, choć odrębne. Oczywiście i wrogowie zewnętrzni
Kościoła, i „katolicy postępowi” też nie negują tego faktu, tylko się
nań zżymają, nazywając go, to znaczy piętnując, „epoką konstantyńską”.
Ale my nie jesteśmy, dzięki Bogu, „katolikami postępowymi” i wiemy, że w
owej epoce, kiedy to Kościół namaszczał oraz błogosławił cesarzy i
królów chrześcijańskich, było mu po prostu najlepiej. Nie, a
przynajmniej nie tylko, w sensie błogostanu instytucjonalnego i
materialnego, nawet nie tylko w sensie rozkwitu „estetycznej formy
Kościoła” (wielkie katedry chrześcijaństwa są przecież tyle dziełem
Kościoła, co także monarchów i ich poddanych), co ważne, ale nie
najważniejsze, ale przede wszystkim w tym, że kiedy monarchia
chrześcijańska kwitła, to i Kościół miał największe możliwości
docierania ze Świętą Ewangelią do rzesz nieszczęśników, którzy bez Jego
pośrednictwa poszliby na zatracenie wieczne, z drugiej zaś strony –
nauka Chrystusa przepowiadana przez kapłanów przesycała treść rządzenia
państwami, sprawiała, że społeczność doczesna stawała się – jak mawiał
św. Augustyn – civitas terrena spiritualisata.
Cóż czynić więc w tym – z konieczności, jak wspomnieliśmy - „obszarze misyjnym”? W zasadzie to samo, co w poprzednim. Trzeba iść między kler ze „słowem monarchicznym”, to znaczy stworzyć tu pismo (i portal) adresowany specjalnie do księży, na przykład pod tytułem „Ołtarz i Tron”, albo „Berło i Pastorał”. W zawartości takiego medium należy oczywiście położyć specjalny nacisk na przypominanie monarchistycznych wypowiedzi papieży, biskupów, teologów, na czele ze św. Tomaszem z Akwinu. Te same treści duchowni współautorzy owego pisma oraz jego czytelnicy mogą potem transmitować do ludu podczas kazań,
konferencji, w całej działalności
duszpasterskiej. Tym samym będą mogli jakby urabiać sposób myślenia
swoich owieczek, przygotowywać je duchowo na dzień wskrzeszenia
królestwa. A ileż myśli i symboliki monarszej znaleźć mogą owi
kaznodzieje w samym Piśmie Świętym! Trzeba tylko wiedzieć, czego się
szuka i wyzwolić się samemu od zatrutego języka egalitaryzmu i
demoliberalizmu, którego swąd wcisnął się jakoś do Świątyni Pańskiej.
Oba wskazane przez nas środki odsyłają zatem do dwóch naturalnych filarów tradycyjnego społeczeństwa: do stanu duchownego i stanu rycerskiego, do oratores i bellatores. Raz jeszcze odwołam się do przykładu francuskiego. Kiedy marszałek Pétain zapytał Charlesa Maurrasa, czego najbardziej potrzeba teraz Francji, ten odpowiedział: un bon corps d’officiers et un bon clergé. Niektórzy monarchiści (jak np. Y.-M. Adeline) dziwią się tej odpowiedzi, uznając ją za zbyt minimalistyczną. Myślę, że nie mają racji. To jest podstawa, to jest dobrze wybrukowana droga do celu odległego i niezmiernie trudnego do osiągnięcia – u nas jeszcze bardziej.
Jeżeli te dwa środki zaowocują, można spróbować wyobrazić sobie, co będzie dalej. O tym w następnym odcinku.
cdn
Za: http://myslkonserwatywna.pl/prof-bartyzel-polski-ruch-monarchistyczny-cz-3/