Who will deliver me from this body of death?
(Current 93 – Twilight Twilight Nihil Nihil)
Zbiór szkiców autorstwa pana doktora habilitowanego Bartosza Jastrzębskiego1
to krzyk duszy uwięzionej w ciele, rozpisany na dwieście kilkadziesiąt
stron narastający sprzeciw wobec niemal wszystkiego, co istnieje w
formie materii – może z wyjątkiem starych katedr i cmentarzy. Ta wizja
świata pozornie jest chrześcijańska, ale nieskrywana wrogość do
wszelkiej cielesności i duch rebelii przeciwko dziełu stworzenia
skłaniają już na wstępie do postawienia podstawowego, acz niewygodnego
zapewne pytania: czy – zdaniem Autora – Stwórcą jest Bóg Ojciec czy
raczej jakiś niewymieniony z imienia Demiurg? Pan Jastrzębski odwołuje
się do tradycyjnego katolicyzmu, lecz jego religijność jest daleka od
Tradycji katolickiej.
Cóż bowiem sądzić o takich zdaniach? Z jakich tedy racji lepiej
zawierzyć nawet nieistniejącemu Bogu niż próżnemu „filozofizmowi”
wszelkich tak zwanych teorii krytycznych (str. 11). A resztą niech zajmie się Bóg. Czyli Historia (str. 14). Na dłuższą metę bowiem napełniająca treścią, barwą i sensem (…) wyobraźnia
(w znaczeniu Blake’owskiej imaginacji) może żyć i rozwijać się tylko w
obrębie religijnego przeżywania świata, tylko na religijnej wyrastać
glebie (przy czym owa religijność nie musi być koniecznie precyzyjnie
wyznaniowo określona czy choćby w pełni uświadomiona) (str. 23). Nikt
przy zdrowych zmysłach nie chciałby powrotu nacjonalizmów w wydaniu
XX-wiecznym, tak jak nie chcielibyśmy powrotu religii w wariancie
krucjat i inkwizycji (str. 63-64). Społeczeństwo jest bowiem
formą organizmu – a prawa życia i rozwoju tegoż organizmu są odwieczne i
ustanowione mocą Boga (ewentualnie Natury lub Historii) (str. 156)2.
Jeżeli te wzmianki są wyrazem światopoglądu katolickiego, to czym
właściwie taki „tradycjonalizm” różni się od modernizmu, od XIX wieku
rozmywającego sens i kwestionującego wyjątkowość Świętej Wiary
Katolickiej? Retoryką? Niespójnością? Mętnością? Bóg został zredukowany
do figury retorycznej.
Odpowiedzi należy szukać na końcu xiążki – Autor w kolejnych
akapitach udowadnia (czy też raczej mimowolnie ujawnia), że o
rzeczywistej Tradycji, o walce, jaką od kilkudziesięciu lat toczą
obrońcy Magisterium, niestety nie ma pojęcia. W rozdziale Kościół, czyli Ostatnie Królestwo
znajdujemy jedynie dość typowe, wręcz mocno już zbanalizowane,
optymistyczne złudzenia odnośnie do kondycji Kościoła Świętego. Pan
Jastrzębski zamyka oczy na tragedię Soboru Watykańskiego II i
zapoczątkowaną wówczas rewolucję modernistyczną, która w krótkim czasie
doprowadziła do zastąpienia Mistycznego Ciała Chrystusa zwodniczą atrapą
i sprawiła, że prawdziwy Kościół kolejnych kilka dekad przetrwał
jedynie w formie rozproszonych grupek skupionych wokół nielicznych
kapłanów i biskupów. Pan Jastrzębski przechadza się po gruzach i jałowej
ziemi, a wydaje mu się, że podąża przez najwspanialsze katedry, pałace i
ogrody. Oczy ma starannie zamknięte.
***
Już na początku swojego dzieła Autor grzeszy pychą, próbując po
wzniosłych słowach wdrapać się na balkon, z którego lepiej będzie widać
jego wyjątkowość i liczne przewagi nad mniej wybitnymi jednostkami (str.
11-14)3.
To samozadowolenie, chwilami wręcz samochwalstwo, jednak dziwi, gdyż na
kolejnych stronach pan Jastrzębski śmiało zabiera głos również w takich
kwestiach, o których nie ma pojęcia (i nie boi się do tego przyznać,
odnotujmy ten akt szczerości4).
Kiedy pisze o zagadnieniach ekonomicznych, wyjście ze sfery iluzyj
duchowych jest jak czołowe zderzenie z twardą rzeczywistością. Naukowiec
nie rozumie bowiem, że rozmyślać i tworzyć można jedynie w warunkach
choćby skromnego dobrobytu5.
Pozornie to tylko, tak typowe dla pięknoduchów z lewicy, ignorowanie
„intendentury”. Jest w tym jednak coś więcej, gdyż o swobodzie
gospodarczej Autor wypowiada się wielokrotnie z potęgującą się
niechęcią.
Wolny rynek to stan, w którym zainteresowane podmioty dokonują – bez
ingerencji jakiejkolwiek strony trzeciej – dobrowolnej wymiany
potrzebnych im dóbr i usług. Niestety pan Jastrzębski nie rozumie i nie
uwzględnia w swoich antywolnościowych wywodach dynamicznej natury rynku.
Zapewne w ogóle jej nie dostrzega, gdyż notorycznie myli wolną
gospodarkę z oligarchią, która powstaje na styku aparatu państwowego
(biurokracji) z interesem prywatnym – właśnie wtedy, gdy korupcja,
monopolizacja oraz reglamentacja dóbr i usług zastępują, a w końcu
zabijają swobodę rynkową. Duzi gracze, którzy żerują na państwie,
uniemożliwiają potencjalnym konkurentom wejście z nową ofertą na
opanowany przez nich obszar, działając tym samym na szkodę konsumentów.
Znamy to doskonale z rodzimych realiów6.
Jednak dla Autora to właśnie ta pasożytnicza oligarchia jest synonimem
wolności, która budzi w nim wyłącznie złe skojarzenia. Jego sprzeciw nie
wynika przy tym z żadnej analizy naukowej, lecz z przesłanek
pozaekonomicznych: pan Jastrzębski zwalcza wolny rynek, a właściwie
wymyśloną przez siebie karykaturę tegoż, gdyż akceptuje tylko takie
formy istnienia, które są niezależne od wszelkiej cielesności. A nauka
ekonomii, jak na złość, szuka odpowiedzi na pytania odnoszące się do
doczesności: jak w miarę godnie przetrwać na tym łez padole czas dany
nam między kołyską a grobem, jak najlepiej spożytkować talenty nadane
przez Boga? Tymczasem Autora najbardziej denerwuje to, że ludzie ze
wszystkimi swoimi zaletami, talentami, niedoskonałościami i wadami mogą
bez nadzoru starszych i mądrzejszych podejmować decyzje o własnym życiu. Może nawet niekiedy błędne, ale na własną odpowiedzialność7.
Przykłady? Na str. 17 pan Jastrzębski narzeka, że pracownicy firm i korporacji
muszą ciężko pracować i nie mają czasu na nic innego. Z jego wywodu nie
wynika jednak, aby kiedykolwiek rozmawiał z tymi ludźmi, których los
budzi jego namiętny sprzeciw – jakie to proste i niewymagające żadnych
dowodów: widzi na ulicy „białe kołnierzyki” i na podstawie domniemanego obłędu w ich oczach wnioskuje o całym ich życiu. Empatia naukowca nie obejmuje najistotniejszych pytań: dlaczego pracownicy firm i korporacji
zdecydowali się na takie zatrudnienie, dlaczego nie skorzystali z
innych możliwości? A w końcu: jeśli ludzie – sądząc z opisu, raczej
młodzi, będący na dorobku – zrezygnują z ciężkiej pracy, kto miałby
zapewnić utrzymanie im samym i ich rodzinom? Wiemy, co na ten temat
pisał święty Paweł Apostoł w II Liście do Tesaloniczan. Trud i
znój, pot i cierpienie są zresztą na zawsze wpisane w naturę ludzką,
przede wszystkim jako skutki grzechu pierworodnego. Być może ci
pracownicy już w życiu doczesnym czynią swoją pokutę? Pan Jastrzębski
przyjmuje natomiast metodę opisu inspirowaną chyba dokonaniami Karola
Marxa, który kontakt z robotnikami miał, oględnie pisząc, ograniczony.
Do tego snuje jakieś dziwaczne fantazje o złowrogich pomysłach liberalnych ekonomistów na rozwiązanie problemu gniewnego prekariatu. Cytatów i dowodów na ich potwierdzenie oczywiście brak.
Spod pióra (trudno mi podejrzewać, że Autor stukał w klawiaturę) pana
Jastrzębskiego płynie istny wodospad żalów sprowadzających się do tego,
że dawniej było lepiej8.
Ale te narzekania – ograniczę się tylko do bliskiego mojemu sercu
tematu xiążek – pozostają w niejakiej sprzeczności z wcześniejszym
pochyleniem się dobrego pana nad strasznym losem „białych kołnierzyków”,
które nie mają czasu m.in. na samodzielne myślenie, na czytanie i inne przyjemności wymagające znajomości alfabetu. Zobaczmy,
jak kiedyś wydawano książki, z jaką dbałością (redakcyjną i
typograficzną), niemal pietyzmem – a jak wydaje się je dzisiaj
(str. 18). W tej daleko posuniętej idealizacji przeszłości nie ma zatem
miejsca na tzw. powieści groszowe, na literaturę kuchenną, romanse i
tanią sensację. Pan Jastrzębski nie zastanawia się nad kwestią ceny i
dostępności dzieł w minionych wiekach wydawanych na najwyższym poziomie
edytorskim. Obecnie także osoba niezamożna może zgromadzić zbiór liczący
kilkaset lub nawet kilka tysięcy wartościowych tytułów, a jeszcze
więcej poznać dzięki sieci publicznych bibliotek. Nie da się też z całą
powagą twierdzić, że dzisiaj nie ma xiążek przygotowanych przez
wybitnych fachowców na doskonałym papierze, że nie ma edycyj
bibliofilskich, przepięknie złożonych albumów etc. Jest tylko jeden
problem: cena xiążki adekwatna do kwalifikacyj tychże fachowców,
wykorzystanych przez nich materiałów i czasu poświęconego pracy – cena
pokrywająca koszty całego przedsięwzięcia. W końcu nawet recenzowane
przeze mnie przemyślenia wrocławskiego naukowca ukazały się w miękkiej
(eleganckiej) oprawie – być może w ramach zdrowego kompromisu między
zyskiem wydawcy, autora i sprzedawców a dostępnością dla potencjalnych
klientów. Tak więc jest wybór: xiążki dostępne właściwie każdemu i
cymelia dla nielicznych. Łatwo zresztą wyobrazić sobie poprzedników pana
Jastrzębskiego, którzy u zarania ery druku mogli narzekać, iż nie warto
nawet porównywać Biblii Jana Gutenberga z np. Ewangeliarzem z Lindau lub Sakramentarzem Tynieckim9. Przecież w czasach dynastii ottońskiej lub w renesansie karolińskim też zapewne pod wieloma względami było lepiej…
Są sklepy z obuwiem kosztującym kilkadziesiąt złotych i są
rzemieślnicy szyjący buty według wskazań i najbardziej wyrafinowanych
oczekiwań klienta, w których przypadku ceny usług szewskich zaczynają
się od dwóch tysięcy złotych i nie znają górnego pułapu. Gdybyśmy w
jakiejś alternatywnej rzeczywistości wcielali w życie wizję gospodarki à la
dr hab. Bartosz Jastrzębski, wszyscy musieliby zamawiać buty u
doskonałych rzemieślników – albo chodzić boso. Wobec ograniczoności
zasobów na tym łez padole ten drugi wariant jest bardziej prawdopodobny10.
Do rozwlekłego, pełnego chwytów erystycznych aktu oskarżenia przeciwko
wolnemu rynkowi kulturoznawca potrafi bowiem dopisać nawet zbyt duży
wybór różnych rodzajów pieczywa (str. 151)11. Ideałem pana doktora habilitowanego jest po prostu „pobożny PRL”12.
I w tym miejscu warto może przypomnieć, że w Polsce Ludowej panował
ustrój ekonomiczny, w którym kamera Telewizji Polskiej podążała za
Wojciechem Jaruzelskim na wieś, aby widzowie „Dziennika” mogli poznać
odpowiedź na żołnierskie pytanie: czy są wiadra? Zważywszy zresztą, że pan Jastrzębski nie akceptuje również przytłaczającej i niepotrzebnej nadprodukcji
trumien, przez analogię zakładam, że nie życzy sobie, aby i wiadra w
supermarketach były dostępne w nadmiarze, w zbyt wielu kolorach,
modelach i rozmiarach, które tylko mieszają ludziom w głowach. System
kartkowy – to jest to13.
Gniewne filipiki wrocławskiego naukowca to znakomita egzemplifikacja Herbertowskich paru pojęć jak cepy
– międlenie absurdalnych oskarżeń niemających żadnego związku z
rzeczywistością, bez argumentów, sprawdzalnych danych i dowodów. Musimy
uwierzyć na słowo, że pan Jastrzębski ma rację, gdyż pan Jastrzębski
twierdzi, że właśnie tak jest.
Podsumowując: pan dr hab. Bartosz Jastrzębski piszący o wolnym rynku
poziomem wiedzy czy choćby pobieżnej znajomości tematu przypomina
studenta historii lub nauk politycznych upierającego się na egzaminie,
że np. Lew Trocki był najbliższym współpracownikiem cesarza Mikołaja II.
Albo – jeszcze bardziej – twórcę tej absurdalnej reklamy telewizyjnej
dowodzącej, że „Polskę buduje” zabranie ze sklepu paragonu, w dodatku
dokumentującego zakupy innego klienta. Humor zeszytów wśród mających uchodzić za poważne szkiców ideowych, niestety.
***
Kiedy Autor przenosi swoją uwagę na legitymizm i konserwatyzm – nie
jest lepiej, począwszy od tego, że nie odróżnia legitymizmu i legalizmu
(por. str. 75), a efektem tego pomieszania pojęć staje się przekonanie,
że prawowitym królem Polski (czyli władcą, którego siedemnastowieczni
poprzednicy otrzymali od papieży tytuły króla prawowiernego i obrońcy
Wiary) może być schizmatyk. Ta logiczna sprzeczność nie wywołała w
myślach filozofa, referującego czy raczej interpretującego poglądy
hrabiego Henryka Rzewuskiego, choćby niewielkiego znaku zapytania – a
przynajmniej po takiej chwili zdziwienia nie pozostał żaden ślad na
kartkach tej xiążki…
Autor nie dostrzega bowiem, że w XVIII wieku mieliśmy do czynienia
nie z jednym, lecz z dwoma równoległymi rewolucyjnymi prądami, które
jednak miały wspólne źródło: pseudofilozofię odrzucającą Stary Ład,
tradycje ustrojowe, ograniczenia prawne i porządek zakorzeniony w
lokalnych zwyczajach, rugującą lub przynajmniej próbującą
„racjonalizować” katolicyzm, tzw. światłem Rozumu zastępującą Prawo
Boże, autorytet prawowitej władzy zamieniającą na kult kartki papieru14.
W skrócie: legitymizm zastępującą legalizmem. Rewolucja w Europie to
nie tylko tragedia Francji, lecz również tragedia rozbioru królestwa
poddanego Najświętszej Maryi Pannie pomiędzy schizmatyków, heretyków i
dbających o zachowanie „równowagi” między mocarstwami „oświeconych”
katolików. Monarchom absolutnym nie wystarczyła już władza w zakresie
sprawowanym przez ich przodków, pochodząca z ustanowienia Bożego.
Rewolucja plebsu i rewolucja monarchów równolegle uderzyły w ancien régime,
a ich konsekwencje odczuła nie tylko Europa. Dlatego też władza cesarzy
rosyjskich nad częścią ziem Polski miała swoje źródło nie w uznaniu
Prawa Bożego, lecz w jego pogwałceniu15.
Oczywiście, czego z kolei dowiódł wiek XIX, nie należało odpowiadać – i
tu właśnie widać przenikliwość myśli Henryka Rzewuskiego – na akt
rewolucyjny kolejnymi falami rewolucji, jeszcze straszniejszymi od
pierwszej. Trzeba było robić wszystko, aby w warunkach stworzonych przez
Kongres Wiedeński chociaż w części uratować i przywrócić normalność.
Niestety, jak wiemy, wielu naszych rodaków poszło inną drogą, wcielając w
życie ponury stereotyp „Gdzie Polacy, tam rewolucja”16.
Na drodze do niepodległości pierwotne błędy zostały zwielokrotnione –
najpierw bowiem trzeba szukać Królestwa Bożego, a następnie Polski. Na
domiar złego po każdym wystąpieniu rewolucyjnym zasięg polskości na
terenie dawnej Rzeczypospolitej kurczył się.
Rzewuski miał więc rację, że dawna Polska została złożona do grobu,
bo nowym programem „narodowym” miały stać się kolejne powstania, a nie
Kontrrewolucja i restauracja Starego Ładu. Z Polaka tradycjonalisty po
rozbiorach zmutował owiany złą sławą Polak rebeliant. Za ten stan rzeczy
odpowiadała mniejszość demokratyczno-republikańska, ale mniejszość
gotowa występować rzekomo w imieniu milczącego ogółu, niewahająca się
sięgać po przemoc (również wobec odmiennie myślących rodaków), operująca
sprawnym aparatem propagandowym, później zaś skutecznie narzucająca
swoją wielką narrację i kreująca pomnikowych i podręcznikowych
bohaterów.
Co ciekawe, ostatecznie pan Jastrzębski zamyka rozdział poświęcony
myśli Henryka Rzewuskiego optymistycznymi słowami, które przeczą
stanowczemu twierdzeniu hrabiego, że narody, podobnie jak każdy
organizm, przeżywają cykl istnienia (młodość, dojrzałość, starość,
śmierć), a proces ten jest nieodwracalny, kiedy wypełnią już swoje
powołanie. O ile bowiem każdy człowiek otrzymał od Boga obietnicę
zmartwychwstania17, o tyle Stwórca nikomu przecież nie obiecywał zmartwychwstania narodów, zwłaszcza w ich specyfice i wielkości. Nic nie wskazuje na to, aby polski przypadek był wyjątkowy18. Później zaś, bo na str. 153, Autor przeczy sam sobie, twierdząc, że z demokracją być może należy się pogodzić, bo wszystkie inne możliwe do zrealizowania opcje wydają się nam dzisiaj zdecydowanie gorsze niż ona sama,
a czynić to należy ze świadomością, że obrona ludowładztwa i tak
doprowadzi do katastrofy. Aż trudno powstrzymać się od być może
złośliwego skojarzenia z Adamem Michnikiem: chrześcijaninem, który nie wierzy w Zmartwychwstanie.
***
Wspominałem już, że religijność pana Bartosza Jastrzębskiego jest
daleka od katolickiej prawowierności. Zważywszy, iż Bóg Ojciec stworzył
ciało (i wszelką materię), a nasz Pan Jezus Chrystus stał się
Człowiekiem i narodził się z Najświętszej Maryi Panny, aby w pełni
dzielić los grzeszników i ofiarować za nich własne życie, katolicy
natomiast podczas Mszy Świętych spożywają Jego rzeczywiste Ciało i
równie prawdziwą Krew, osobliwie czyta się choćby następujący wywód
mający afirmatywnie streszczać poglądy Sokratesa: Ciało zaś nic do
człowieczeństwa nie wnosi – to tylko balast, sam w sobie martwy twór,
worek mięsa i kości, w którym przyszło nam – na skutek niepojętej woli
bogów – czas jakiś bytować (str. 188). Pan Jastrzębski nie polemizuje z tymi słowami, przeciwnie, uważa je za myśl wielkiej wagi. A przecież Bóg na kartach Pisma Świętego nigdzie nie wyraża się o ciele z wrogością19
charakteryzującą rozważania pana Jastrzębskiego. Jeśli zatem wrocławski
filozof uważa się za katolika, jest takim specyficznym katolikiem
akceptującym pogląd, że ludzie bez żadnego zrozumiałego powodu zostali
przez złośliwego Stwórcę (bo przecież nie przez postaci odnotowane w
przekazach greckiej mitologii!) uwięzieni w ciałach. I sądząc po długim
(czyżby autobiograficznym?) fragmencie o ludziach, którzy czuli się nieswojo, obco w widzialnym uniwersum
(str. 223-225), raczej nie jest to przypadkiem zaplątana w tekście,
nieświadomie heretycka myśl, łatwa do skorygowania i będąca jedynie
wyrazem nieporadności językowej.
Tworząc ten prywatny wariant „katolicyzmu”, wrocławski naukowiec
kreuje też osobistą wizję Kościoła. Jak już wspomniałem na początku, nie
ma ona nic wspólnego z rzeczywistą kondycją Kościoła (zarówno na
poziomie hierarchii, jak i ludu) w ciągu ostatnich sześciu dekad. Pan
Jastrzębski z całą powagą twierdzi – a jego opis odnosi się do tej
wspólnoty religijnej, którą sedewakantyści zwą Kościołem Novus Ordo, Nowym Kościołem montiniańskim lub prościej Kościołem soborowym – że Kościół
nie będzie łagodnie ewoluował na fali Czasu oraz zmieniających się
ludzkich oczekiwań i kaprysów, nie ulegnie modernizmowi i zapewne będzie
trwał w swej osobności do końca dziejów. Następnie zaś umrze – bo taki
jest warunek Zmartwychwstania (str. 237). Abstrahując od tej
dziwacznej sugestii, że Mistyczne Ciało Chrystusa może umrzeć (i co to
właściwie znaczy?), pierwsze z cytowanych zdań miałoby sens, gdyby jego
Autor był sedewakantystą, ale jest on przecież członkiem Kościoła Novus Ordo,
robiącym wszystko, aby nie dostrzegać działań i wypowiedzi ks. Jerzego
Marii Bergoglio podważających elementy doktryny, które jeszcze jakoś
łączą katolików i członków Nowego Kościoła20. W ustach myśliciela pozostającego w jedności z księdzem Jerzym deklaracja, że jego Kościół nie ulegnie modernizmowi
(etc., etc.), jest wyrazem szokującej wręcz ignorancji albo okrutnego
szyderstwa, albo zakłamania. Równie dobrze wyznawca którejś z licznych
wspólnot luterańskich mógłby ogłosić, że struktura, do której należy, nie ulegnie protestantyzacji.
Ponieważ Autor nie jest sedewakantystą, nie wie lub nie chce przyjąć
do wiadomości, niestety, że papież zmarł w 1958 r., dlatego też
dopełnieniem jego błędów jest iluzja istnienia monarchii będącej
teokracją z namiestnikiem papieskim, osadzonej w nieprzemijalnym Świecie
Wyższym i z niego czerpiącej natchnienie i moc (str. 239). Na
marginesie: co jeszcze musi się wydarzyć, aby ludzie uważający się za
katolików zrozumieli, że żyjemy w czasach pustego Tronu (oczywiście
okupowanego przez modernistów)?
Na inne, równie osobliwe przykłady stanowiska teologicznego pana
Jastrzębskiego wobec kryzysu Kościoła spuśćmy zasłonę milczenia. Również
niestety w poczuciu zmarnowanego czasu – ktoś jednak musi ostrzegać
Czytelników Portalu Legitymistycznego przed zwodniczymi lekturami21.
***
Niezamierzonym symbolem wszystkich złudzeń, sprzeczności,
intelektualnych mielizn i bezradności bohatera mojego artykułu stały się
rozważania poświęcone dziewiętnastowiecznemu (ale i powstającemu we
wcześniejszych epokach) malarstwu, zwieńczone następującym passusem: Przekonują mnie one nadto – potwierdzają bezdyskusyjnie (sic!) –
że kiedyś świat był w istocie lepszy: delikatniejszy, subtelniejszy,
pełen elegancji i czaru, otulony półprzeźroczystą, metafizyczną
imaginacją, zaludniony ludźmi wierzącymi w wartości i wiecznotrwałe
znaczenia – a zatem żyjącymi w pewnym sensie w Nieskończoności (bo
przecież „Jeśli Boga nie ma, to cóż ze mnie za sztabskapitan?”)
(str. 20). Otóż po wysłuchaniu wykładów pani dr Anny Sutowicz na temat
średniowiecznego monastycyzmu uważam, że jak najbardziej jest o czym
dyskutować, bez przyjmowania własnych przekonań i wyobrażeń za pewnik.
Znamy bowiem ślady przeszłości, lecz na ich podstawie nie możemy
przesądzać o tym, jakie były myśli naszych przodków22.
Zakładam przy tym, że pan Jastrzębski zna napomnienia wybitnych postaci
Kościoła, że życie ludzkie jest zwykle trudne i krótkie, przeplatane umartwieniem, oderwaniem i cierpieniami, a toczy się wśród licznych niebezpieczeństw. Ils naquirent, ils souffrirent, ils moururent.
Warto także pamiętać, iż przy całym koszmarze, jakim okazało się
dwudzieste stulecie, jednak w minionych dziesięcioleciach
proporcjonalnie (w stosunku do wcześniejszych epok) malało w przypadku
jednostki zagrożenie gwałtowną śmiercią. Ma to przecież pewną wartość,
gdyż pozwala na przygotowanie się do zgonu w stanie łaski uświęcającej.
Inna sprawa, ilu ludzi z tej szansy zechce skorzystać…
***
Dla tych, co nie lubią czytać: Próba odrzucenia swojej epoki i nakreślenia quasi-reakcyjnej utopii skończyła się klęską.
Bartosz Jastrzębski, Ostatnie Królestwo. Szkice teologiczno-polityczne, Sic!, Warszawa 2016, str. 250.
1 Część z nich ukazała się w 2016 roku jako artykuły na łamach pisma „Teologia Polityczna”.
2 Przychodzi na myśl preambuła Konstytucji RP z 1997 r., która oprócz Boga odnotowuje istnienie innych źródeł prawdy, dobra i piękna oraz sprawiedliwości.
3 Budzi to raczej rozbawienie niż podziw.
4 Na
str. 26 p. Bartosz Jastrzębski nie ukrywa, że nie jest ani
politologiem, ani ekonomistą, lecz nie przeszkadza mu to po lekturze
głośnego dzieła prof. Franciszka Fukuyamy lansować teorii o koniecznym
złączeniu czy współistnieniu wolnego rynku i liberalnej demokracji – w
rzeczywistości taka zależność nie występuje. W nieco innej formie ta
myśl zostanie rozwinięta na str. 101-102. Kolejny atak na wolny rynek
(czy raczej: parodię wolnego rynku) zaczernia str. 30-31, jest to już
istne economical fiction. Autor zapewnia, że jego diagnoza światowej gospodarki, wedle której efektem działań bliżej nieokreślonej garstki bogaczy będzie ściągnięcie z rynku całego dostępnego kapitału i w końcu doprowadzenie do niemożności kupowania jej produktów, jest celna.
Cóż, samoocena p. Jastrzębskiego wydaje się mocno zawyżona. Bliżej
pełnej kontroli nad kapitałem – ale przecież nie w formie kompulsywnego
gromadzenia banknotów w skarbcach, lecz raczej nadzoru nad dochodami i
wydatkami obywateli – są rządy, ale ucieczką przed tą uzurpacją byłyby z
kolei internetowe kryptowaluty. Ich istnienia Autor nie dostrzega, może
nawet o nich nie wie.
5 O tych uwarunkowaniach wspomina także prof. Jan Gillingham w biografii Ryszard Lwie Serce, Kraków 2016 (por. str. 44 tamże.).
6 Kiedy piszę te słowa, światem polityki i gospodarki półkuli zachodniej trzęsie afera koncernów Petrobras i Odebrecht.
7 A kto poprowadzi za rękę i skontroluje starszych i mądrzejszych?
8 Zapewne
ma rację: w dawnych czasach kulturoznawcy i filozofowie nie udawali, że
znają jakieś przysłowia odnoszące się do firmy IKEA.
9 To
charakterystyczne, że w xiążce nie ma śladu rozróżnienia między
ahistorycznym postępem a wynikającym z kumulacji ludzkiej wiedzy
rozwojem. A bez rozwoju – pozwolę sobie na „łopatologię” – ukochane
przez p. Jastrzębskiego stare katedry nie mogłyby powstać.
10 Nie
przypadkiem w latach 80. XX wieku mieszkańcy Bytomia po buty jeździli
do Warszawy. Oczywiście bez żadnej gwarancji, że na Górny Śląsk wrócą z
nowym obuwiem. A korzystający z oferty Funduszu Wczasów Pracowniczych
musieli niekiedy godzić się z tym, że wobec braku zastawy stołowej w
nadmorskim ośrodku wypoczynkowym cztery osoby będą zmuszone jeść posiłek
z jednego wspólnego półmiska.
11 I nie jest w tym odosobniony: W
sklepie ser był tylko biały i żółty, masło niebieskie i czerwone, chleb
razowy i pytlowy, bułka z przedziałkiem i kajzerka. Wszystko było
proste. Dzisiaj wchodzę do sklepu i jestem bezradny, dostaję szału.
Chleb ze śliwką, ze słonecznikiem, z ziarnami, z żurawiną, z makiem, z
dynią – po jaką cholerę? Pięćdziesiąt serów – który wybrać? Bym się może
zastanowił, czy walczyć z komunizmem, gdybym wiedział, że to mnie
doprowadzi do takich dramatów. Te gigantyczne sklepy! Chodzę po tych
przestrzeniach i nie umiem niczego znaleźć. (prof. Stefan Niesiołowski, „Gazeta Wyborcza”, 7 stycznia 2017 r.)
12 Na str. 178 Autor odwołuje się do I Listu do Tymoteusza,
nie definiując niestety, jaki poziom zamożności uznaje za
wystarczający, aby żyć bez podejmowania prób poprawy swojego losu –
ziemiankę czy pałac? A jeśli uznać jego interpretację słów św. Pawła
Apostoła za katolicką, wówczas ideałem katolika okazałby się kloszard.
Na szczęście (wiem, że brzmi to ironicznie) opinia pana Jastrzębskiego
jest tylko gnostycka. Zresztą zastanówmy się: dobrze, porzućmy pracę,
nie dbajmy o własność, nie podejmujmy żadnej działalności (o zgrozo)
ekonomicznej – ale na końcu czeka nas endura. Bez pracy – kto
nam zafunduje choćby lepiankę z krowiego lub wielbłądziego łajna? O
krowy i wielbłądy też trzeba zadbać, podejmując tym samym działalność (o
zgrozo) ekonomiczną.
13 W
systemie rynkowym wszelkie produkty stają się coraz tańsze i coraz
bardziej powszechne, dzięki temu, że są masowo produkowane. Obecnie
widzimy to w przypadku komputerów, telefonów i sprzętu AGD. Ale tak samo
było kiedyś z żywnością, ubraniem, mydłem czy zegarkiem. Za zwrócenie
mojej uwagi na tę kwestię dziękuję panu doktorowi Mateuszowi Machajowi.
14 W tej epoce, przypomnijmy, zaczęto wprowadzać obowiązek szkolny.
15 Prawowity władca poza granicami swojej domeny łatwo może się stać uzurpatorem.
16 Nienormalne
położenie polskiego narodu politycznego sprawiło, że niejednokrotnie
biografie nawet najszlachetniejszych i ostatecznie wyraziście
prawicowych postaci są skomplikowane, pełne wahań, błędnych wyborów i
życiowych zakrętów.
17 Z rozważań na str. 239 wynika, że Autor raczej nie wierzy w zmartwychwstanie ciał.
18 Skądinąd
jakoś wyjaśnia to postawę tych osób mniej lub bardziej publicznych,
które na sprawy naszego kraju zawsze patrzą z moskiewskiego punktu
widzenia.
19 Byłoby to absurdem.
20 Kościół
nie zmyśla lekkomyślnych, nowomodnych głupstw, by się przypodobać
Czasowi i niesionym przezeń płochym trendom – trzyma się Tradycji, tego,
co zawsze według niego było i będzie prawdziwe (str. 235-236). To
zdanie jest oczywiście prawdziwe, ale nie w odniesieniu do Nowego
Kościoła. Być może jakimś usprawiedliwieniem jest fakt, że pan
Jastrzębski – nieukrywający, że przez wiele lat odrzucał katolicyzm –
jako autor xiążki występował już z pozycji gorliwego katechumena, po
lekturze dzieła są zaś oczywiste jego skłonności do retorycznej
przesady.
21 Zastanawiam się, kto w redakcji „Teologii Politycznej” czytał artykuły pana Jastrzębskiego przed ich opublikowaniem.
22 Wizja,
która powstaje w naszym umyśle dzięki ocalałym fragmentom poezji z
wieków ciemnych, to nieustanny ciąg wojen, uczt, picia, przechwałek i
ogólnie rzecz biorąc – popisywanie się. Jest to, w najlepszym przypadku,
jedynie częściowa prawda, jako że ich celem było odzwierciedlenie
egocentrycznego wyobrażenia samego króla i jego wojowników (Rodney Castleden, Król Artur. Prawda ukryta w legendzie, Kraków 2017, str. 269). Inny aspekt tego samego zagadnienia poruszył Jonatan Beckman, pisząc: Na obrazach Fragonarda sama obecność papieru listowego, nawet jeśli treść jest nieczytelna, służy za dowód romansu. List miłosny (ok.
1770) pokazuje młodą dziewczynę z głową filuternie odwróconą w stronę
patrzącego, trzyma ona bukiet kwiatów, z którego wystaje list miłosny.
Pochyliła się, żeby go zasłonić czy żeby kusić? Przekornie go wyjmuje
czy może obojętnie wsuwa do środka? (J. Beckman, Jak zrujnować królową, Kraków 2017, str. 97-98.