Coraz
częściej odnoszę wrażenie, że jestem więziony. Co prawda nie
oglądam świata przez kraty, a mój rozkład dnia nie jest
regulowany przez zinstytucjonalizowaną przemoc, jednak faktem jest,
że wrażenie takie mi towarzyszy. Bardzo chciałbym się go pozbyć,
gdyż jest z gruntu fałszywe. Prawda? W końcu jestem człowiekiem
wolnym, moja wolność zagwarantowana jest przez prawo. Prawo, u
podłoża którego leży wielowiekowa, niosąca wolność na
sztandarach, tradycja.
„Wolność,
równość, braterstwo”, tyle sprzeczności w haśle składającym
się jedynie z trzech wyrazów. Ponad dwieście lat od zwycięstwa
tego historycznego paradoksu, nadal nie przekłada się on na
rzeczywistość.
Dlaczego?
To chyba proste. Paradoksy mają to do siebie, że z definicji nie
znajdują odzwierciedlenia w realnym świecie. Być może pełna
wersja hasła, zakładająca sankcję za brak jego realizacji, była
jednak formą właściwszą? „Wolność, równość, braterstwo,
lub śmierć”, to byłaby prawdziwa gwarancja wdrożenia reform. W
końcu ponury kosiarz jest instancją, przed którą każdy chyli
czoła.
Jednak
czyja śmierć? Apologetów nowego porządku, czy jego ofiar, zwanych
dla zmyłki społeczeństwem? Obawiam się, że każda ideologia jest
formą eksperymentu na żywej tkance społecznej, a wszelkie
ewentualne komplikacje dotykają zawsze owej tkanki, nie
eksperymentatora. Tak więc życząc śmierci idei, wystawiamy się
na ryzyko, że pociągnie nas za sobą. Było nie było, usuwanie
narośli z organizmu niesie nieraz wielkie zagrożenie. Mało to na
świecie ludzi męczących się z dziwnymi i co najmniej
nieestetycznymi tworami na ciele, których usunięcie niesie
niebezpieczeństwo przerastające korzyści? Ludzkość to organizm,
ideologie to nowotwory. Nieraz złośliwe i prowadzące do tragedii,
innym razem łagodne, jednak uciążliwe. A Prawda? Ukryta jest pod
warstwą zgnilizny, zagłuszona jękami cierpiących i konających
dla utrzymania przy życiu toczącego ich raka.
Niezależnie
od epoki i panującego w niej paradygmatu, śmierć zawsze była
ostatecznym wybawieniem. Odwieczna pocieszycielka, niczym kochająca
matka, pochylająca się nad cierpiącymi. Ostatnia nadzieja
udręczonych. Bez niej świat byłby prawdziwym piekłem. Piekłem
tym straszliwszym, że nieskończonym, nie dającym szans ucieczki.
Wielu wydaje się straszna, wielu o niej nie myśli, jednak ona jest
tu zawsze, towarzyszy nam przez całe życie. Usuwamy ją ze
świadomości, jednak z głębi ziejącej w nas otchłani rozlega się
cichy szum przesypujących się ziaren piasku. Tykanie zegara.
Niczym grzech pierworodny, pierwotny strach leży u podłoża naszej
egzystencji. Gdzieś tam wewnątrz zdajemy sobie sprawę, że nas nie
ma. Jesteśmy jedynie pyłem na wietrze, chwilą, bez znaczenia dla
świata, drwiną z koncepcji kreacji.
Ratujemy
się przed pustką i własną małością tworząc fantazmaty, idee,
filozofie. Wypełniają nas i spajają, dzięki nim nie rozpadamy się
na kawałki. Nasza psychika jest jak tafla szkła, jak lustro, w
wiecznym naprężeniu. Wystarczy stosunkowo lekkie uderzenie, by
wszystko pękło, rozsypało się w pył. Wystarczy zachwiać naszą
pewnością, poruszyć strunę braku integralności, by wzbudzić
rezonans strachu i rozpaczy. Gdyby ludzie, tak naprawdę, zdali sobie
sprawę z miałkości i wewnętrznej sprzeczności ich własnych
przekonań, padliby trupem.
Brak
zakotwiczenia w świecie otaczających nas iluzji umysł odbiera jako
zagrożenie. Każdy jest w końcu jakiś, każdy w coś wierzy, każdy
gdzieś przynależy. Przecież trzeba interpretować rzeczywistość,
trzeba analizować siebie i świat. Inaczej wszystko się zawali.
Prawda? Owczy pęd jest wyznacznikiem przynależności. Gwarantem
bezpieczeństwa. Tak naprawdę nikt w to nie wierzy, jednak wielu
jest gotowych za to zginąć.
Giną
więc jednostki, giną rodziny i narody, w ciągłym marszu ku
zagładzie, w wiecznym strachu przed życiem. Nikt nie rodzi się z
własnej woli, rzucają nas na ten świat i każą sobie radzić. W
zasadzie to nic nie każą, jednak zabraniają umrzeć. Czas twojej
śmierci nie zależy od ciebie, tak samo jak czas narodzin. Cała
nasza wolność i równość to po prostu wolność od nadziei i
równość wobec cierpienia. Całą konstrukcję ratuje braterstwo,
które, przynajmniej w teorii, jest do zrealizowania. W końcu nic
nie jednoczy bardziej niż wspólne zagrożenie, wspólny wróg.
Zbratajmy się więc może przeciwko życiu? Co nam pozostaje?
Jarosław Gryń