Polska
z r. 1788 była silnie zaawansowana na drodze reform, zapoczątkowanych
ćwierć wieku wcześniej, bezpośrednio po śmierci Augusta III Sasa, przez
Czartoryskich. Liberum veto, zniesione już w r. 1764 przez Czartoryskich
drogą stałego skonfederowania Sejmów, zostało wprawdzie dopuszczone
ponownie w następnym roku na skutek nacisku Rosji, nie powtórzyło się
jednak nigdy więcej w praktyce; krzewiła się oświata, rozwijał się
przemysł, krzepło mieszczaństwo, reorganizowało wojsko; last but not
least Rosja przeciwna była dalszym rozbiorom Polski po prostu dlatego,
by nie dzielić się nią z nikim. Z dwu genialnych rozbiorców, Fryderyka i
Katarzyny, jeden leżał już w grobie; jeszcze parę lat cierpliwości i
byłaby się Rzeczpospolita doczekała mniej groźnych dla siebie carów,
słabego Pawła i „oświeconego” romantyka Aleksandra. Jedyna linia
polityczna, która rokowała wówczas Rzeczypospolitej niepodległość i
potęgę, to była linia organicznego rozwoju bez awantur, linia wolnej
ewolucji konstytucyjnej, tradycyjnego Sejmu sześcioniedzielnego co dwa
lata, pracy i nauki.
Tego wymagał interes Narodu, lecz
odwrotne były instrukcje, które z zagranicy otrzymywali polscy adepci
Hirama [wg legend budowniczy świątyni Salomona - przyp. redakcji].
Szczupłe ramy artykułu nie pozwalają na szczegółową analizę niepoważnej
imprezy Czteroletniej, która odciążyła militarnie Jakobinów francuskich,
a Rzeczpospolitą doprowadziła automatycznie do drugiego rozbioru. O
rzeczach tych pisano już nieraz; ja sam wygłosiłem na ten temat w r.
1939 odczyt w Warszawie, wydrukowany następnie w „Prosto z Mostu”.
Ograniczę się tu do przypomnienia, że pracami Sejmu Czteroletniego
kierował masoński zespół, którego jedną z głównych sprężyn był
międzynarodowy agent (zapewne Illuminat) Piattoli, sekretarz króla
Stanisława Augusta. Słynne reformy tego Sejmu (a zbyt ambitne reformy
stanowią, jak wiadomo, klasyczny sposób sabotażu) choć na oko efektowne,
były tak niedostosowane do rzeczywistości, że zostały na papierze, jak
np. całkowicie przerastająca nasze ówczesne możliwości uchwała o
stutysięcznej armii, w małej tylko części zrealizowana, uchwalona z
takim rozgłosem chyba tylko dla sprowokowania sąsiadów do zbrojnej
interwencji i rozbioru.
Samą Konstytucję Trzeciego Maja
uchwalono przez zaskoczenie, przez sekretnie zwołaną mniejszość Izby
Poselskiej, po odczytaniu sfałszowanych depesz zagranicznych.
Sprowadzała się ona w gruncie rzeczy do trzech reform: zniesienia
liberum veto, dziedzicznego tronu dla dynastii saskiej i rzekomego
ulżenia doli chłopów. Jeśli przypatrzyć się im z bliska, słynne te
reformy redukują się do czczych słów. Zacznijmy od reformy, znoszącej
zrywanie Sejmów. Jak już wspomniałem, nie stosowano veta faktycznie od
ćwierci wieku, a formalne jego zniesienie było tylko osobistym wyzwaniem
rzuconym Katarzynie, jako „gwarantce” polskiej konstytucji. Reforma
druga: przeciwko dziedzicznemu powołaniu dynastii saskiej na tron polski
wypowiedziała się tuż przed Trzecim Majem większość sejmików, a ponadto
król saski oświadczył, że tronu dziedzicznego nie przyjmie, uchwała
była więc niepoważna, szczególnie wobec faktu, że sejmiki, odrzucając
dziedziczność, zgodziły się jednak na wybór króla saskiego na następcę
Stanisława Augusta jeszcze za jego życia, vivente rege, co byłoby
rozwiązało sprawę mądrze, bo w ramach polskiej tradycji ustrojowej, nie
prowokując ani polskiego ogółu, ani sąsiadów. Jeśli wreszcie chodzi o
chłopów polskich, to papierowy frazes o „wzięciu ich pod opiekę prawa” w
niczym nie zmienił ich doli, natomiast przyznanie wolności chłopom,
zbiegającym do Polski z państw ościennych, miało posmak szczególnie
prowokujący i samo musiało już doprowadzić do zbrojnej interwencji
sąsiadów.
Ani jedna z uchwał trzecio-majowych nie
była życiowa, to też ani jedna nie weszła w życie. Realna i brzemienna w
skutki była w tej imprezie tylko jej synchronizacja z wypadkami w
Francji, w czym widzimy mistrzowską rękę „areopagów” Hirama. Na wiosnę
1791 Ludwik XVI jest już faktycznie więźniem i monarchiczna Europa
szykuje się do krucjaty przeciw Francji. Trzeci Maj i spowodowane nim
następstwa grzebią Polaków, lecz ułatwiają położenie Jakobinów. Armie
zaborców wycofują się z pól Francji, bo muszą gasić pożar nad Wisłą.
Następuje rozbiór Rzeczypospolitej.
Skoro dywersja udała się tak dobrze raz,
to czemuż nie spróbować jej po raz drugi, tym bardziej, że został
jeszcze niezależny skrawek Polski, z którego ten nienawistny (dla
adeptów Hirama) papistowski naród mógłby ponownie wystartować do
niepodległego bytu? Dwie pieczenie – dywersja na korzyść rewolucji
francuskiej oraz zniszczenie katolickiego narodu – były do upieczenia na
jednym ogniu, toteż w r. 1793 podpalacze zabrali się znów żwawo do
roboty. Jak pisze Aleksander Kraushaar, historyk niepodejrzany boć i Żyd
i mason i pozytywista warszawski, już na rok przed wybuchem Insurekcji
kościuszkowskiej opowiadano sobie w Paryżu w lożach jakobińskich datę
przyszłego polskiego powstania oraz nazwiska jego wojskowych i cywilnych
przywódców, Kościuszki i Kołłątaja, rezydujących tymczasem w Lipsku i
Dreźnie pod opieką Illuminatów… dolnosaskich. Ks. Barruel, autor
słynnego dzieła o kulisach rewolucji francuskiej, cytuje mowę Cambona,
skarbnika rządów rewolucyjnych, w której tenże stwierdził, że jakobińska
Francja wydała przeszło sześćdziesiąt milionów na wsparcie dla „braci”
nadwiślańskich. Pieniądz to na ówczesne stosunki niemały, toteż jaczejki
adeptów przygotowujących Insurekcję działały sprawnie. W pogodny
marcowy poranek 1794 roku Naród zaskoczono powstaniem, zorganizowanym za
obce pieniądze i pod obcą inspiracją, podobnie jak zaskoczono go, o
trzy lata wcześniej, Konstytucją majową. Reżyseria była ta sama i
aktorzy w dużej mierze ci sami, tyle że już śmielej sobie poczynający,
exemplum Świątynia Hirama na pieczęci ubranego w kuse francuskie ubranko
Naczelnika.
Polacy tradycyjnie nie lubią, gdy ich
traktować jako „naród idiotów”, zaskakiwać i wodzić za nos. Podobnie
zresztą wówczas jak i dziś ogromna większość Polaków uważa, że pod
auspicjami Hirama zbuduje się mniej i gorzej, niż pod auspicjami
Chrystusa. Deistyczna, odbiegająca od utartych chrześcijańskich formuł
przysięga Kościuszki na Rynku krakowskim (nie mówiąc już o jakobińskiej
mowie na ratuszu) nie mogły też wzbudzić zaufania. Cała w ogóle
koncepcja powstania, narzucona Kościuszce z zagranicy, nie pasowała do
polskiej rzeczywistości. Rozumiemy kłopoty Naczelnika: powiedziano mu
zagranicą, że trzeba koniecznie ruszyć chłopów. Ale jak się do tego
brać, skoro – jak wykazały późniejsze dzieje – jeszcze w trzy ćwierci
wieku później, w czasie powstania styczniowego, chłop polski nie będzie,
niestety, objęty świadomością przynależności do Narodu? Oczywiście nie
winimy za to chłopa, w całej pełni współczujemy jego niedoli, cała wina
za taki tragiczny stan rzeczy spada na szlachtę, lecz tym niemniej fakt
pozostaje faktem, że w czasach Kościuszki polski chłop nie miał
świadomości przynależności do Narodu. Toteż dziwiłem się zawsze, skąd
Naczelnik wziął tę garść chętnych Paradebauerów, póki w samych
Racławicach, na wiosnę r. 1939, z ust miejscowych nie usłyszałem
prawdziwego przebiegu zdarzeń, tak jak go sobie przekazują z ojca na
syna pokolenia tubylców. A więc na sąsiadującym z Racławicami folwarku
siedział sobie pan Śląski, adept Hirama i komisarz Insurekcji na powiat
miechowski. Imć Pan Śląski zebrał grupę okolicznych chłopów, zachęcił do
bicia Moskali i poczęstował wódką. Zgodnie z planem nadciągnął
Kościuszko i rozpoczęła się bitwa. Od stanowisk polskich w dół w stronę
Racławic (a raczej Janowiczek) ciągnął się las (dziś nieistniejący);
niedaleko skraju tego lasu zajęła pozycje bateria moskiewska; kosynierów
(kowale w tych czasach byli również dworscy, więc przekucie kos odbyło
się bezpłatnie) przeprowadzono lasem i z odległości paruset kroków
puszczono z boku na niespodziewających się tego Moskali. Taki przebieg
wypadków wydaje się o tyle prawdopodobny, że jak wiadomo ani kosynierzy,
ani Bartosz Głowacki wybitniejszej roli w dalszej Insurekcji nie
odegrali i dalsi chłopi do nich nie dołączyli. Wszystko razem przypomina
jakieś dożynki spalskie z czasów sanacyjnych czy banderie Krakusów na
przyjęcie cesarza Franciszka Józefa.
Ten sam typ Paradebauera, tyle że
podbechtanego do mordowania swoich, znalazł nieco później swego
klasycznego wyraziciela w Jakóbie Szeli, którego dwie skrajne wersje
były ostatnio w obiegu: jedna z „Wesela” Wyspiańskiego jako krwawego
upiora, druga z Uniwersytetu w Gaci jako chłopskiego herosa na użytek
młodzieży z „Wici”. Ci sami poczciwcy, którzy oburzają się na
„brązowanie” Szeli, wezmą mi na pewno za złe „odbrązawianie” kosynierów
racławickich i powiedzą, że nie należy rozwiewać tak „pedagogicznej
legendy”. W rzeczywistości Racławice przyniosły więcej szkody niż
pożytku, gdyż zagnanie kosynierów z powrotem do pańszczyzny, odebranie
ziemi rodzinie Bartosza itp. więcej zepsuło krwi i rozjątrzyło, niż
przyniosła legenda o białej sukmanie. Jeszcze dziesięć lat temu
wszystkie jady psychiczne, pozostałe po melodramacie racławickim,
znalazły upust w powieści Kruczkowskiego pt. „Pawie Pióra”, która cieszy
się wielkimi względami propagandy bolszewickiej.
Bilans Insurekcji kościuszkowskiej
przedstawia się więc bardzo niewesoło. Racławice w niczym nie poprawiły
losu chłopów, ani poprawy tego losu nie przyspieszyły, a tylko zatruły
atmosferę na sto lat. W ogóle całe to powstanie, zrodzone w cieniu
Świątyni Hirama, idzie od początku z lewej nogi, by skończyć tragicznym
wydźwiękiem słów „Finis Poloniae”, nie wypowiedzianych przez Naczelnika
pod Maciejowicami. Jako znaczny epizod powstania figuruje samosąd na
ulicach Warszawy, znów ścisła kopia jakobińskiego Paryża, zorganizowana
zapewne z wyżej wspomnianych sześćdziesięciu milionów nadsekwańskich
pieniędzy. Bez względu na wartość moralną powieszonych wówczas osób
(biskupa Massalskiego, kasztelana Czetwertyńskiego i innych, winnych i
niewinnych) epizod ten jest dziwnie niestrawny dla Polaków, toteż bywa
przemilczany przez masońską szkołę historyczną.
Insurekcja ponownie pomogła Francji
uniknąć interwencji wojskowej zagranicy i stała się bezpośrednim powodem
trzeciego rozbioru, który znów – jak przed tym rozbiór drugi – nie
byłby nastąpił bez takiego z naszej strony bodźca. Kościuszko, przy
najszczerszych i niekwestionowanych przez nikogo dobrych chęciach i
wielkim idealizmie, wbił ostatni gwóźdź do trumny Ojczyzny. Sam bardzo
rychło, bo jeszcze w czasie niewoli w Rosji, błąd swój spostrzegł i do
końca życia nad nim bolał. Siedząc we Francji a potem w Szwajcarii,
mądry po szkodzie Polak, Donkiszot bolejący nad grobem Dulcynei,
odrzucał konsekwentnie wszelkie propozycje adeptów Hirama, by firmować
ich dalszym poczynaniom na gruncie polskim. Odrzucił również – już u
schyłku swego życia – propozycje władcy Rosji powrotu do ”niepodległej”
Polski z granicą na Bugu.
Adam Doboszyński