Kilkukrotnie
już wypowiadałem się na temat wyborów i uzasadniałem decyzję o
nieuczestniczeniu w głosowaniach. Poniżej pozwalam sobie dodać kilka
kolejnych powodów.
Jeżeli głosujemy – bierzemy udział w
procesie stanowiącym fundament ustroju rujnującego obecnie całą Europę. W
ciągu mniej więcej 80 lat swojej dominacji w życiu politycznym
zmarnował on dorobek poprzedniego millenium. To po prostu fakt. A zatem
wybierając tych, którzy podtrzymywać będą obecny marazm, głosujący
przykłada rękę do tej destrukcji.
Głos oddany w wyborach to podtrzymanie
teologicznej i politycznej utopii, zgodnie z którą władza pochodzi od
ludu. Dla katolika stwierdzenie takie jest nieprawdziwe. Papież Leon
XIII naucza: Co się tyczy władzy politycznej, to Kościół słusznie
naucza, iż źródło swe ma ona w Bogu; znajduje tego Kościół bezspornie
świadectwo w Piśmie świętym i w pomnikach starożytności
chrześcijańskiej. Nie da się zresztą pomyśleć żadna inna doktryna
bardziej zgodna tak z rozumem, jak z dobrem panujących i ludów? Oczywiście, że – jak czytamy dalej u Leona XIII: wybór
tych, którzy mają rządzić państwem, może w pewnych wypadkach być
pozostawiony woli i sądowi ludu, i że to bynajmniej nie sprzeciwia się
ani nie narusza doktryny katolickiej. Albowiem podobny wybór wskazuje
jedynie panującego, a prawa panowania mu nie nadaje: nie tworzy władzy
zwierzchniej, a tylko stanowi, kto ją ma wykonywać. Tylko że
współcześnie tego rozróżnienia się nie stosuje, a nawet się o nim nie
pamięta, z kolei wola ludu uzasadni promowanie wszelkich moralnych
wynaturzeń. Katolik nie może na to przystać. Nie wolno mu brać w tym
udziału. Czym bowiem jest twierdzenie, że wszelka władza pochodzi od
ludu, jeżeli nie postawieniem ludu w miejscu zdetronizowanego Boga?
Głosując, legitymizujemy ten grzech.
Zresztą… proces wyborczy nie opiera się
dziś na dobrze poinformowanej opinii, lecz na emocjach. Kampanie
poszczególnych kandydatów przygotowane są pod najpłytsze i politycznie
najmniej wyrobione umysły w kraju – tych niestety jest najwięcej. To
tragedia demokracji. Jak zaś setki lat temu pisał Henri-Benjamin
Constant de Rebeque: Dla człowieka, który chce zostać wybrany przez lud, głupcy są korporacją szacowną, bo zawsze stanowią większość.
Dotykamy tu jednej z największych
politycznych herezji, na jakich opiera się współczesny proces wyborczy:
przekonaniu o powszechnej równości. Tej mitycznej, utopijnej, jakkolwiek
nijak się mającej do rzeczywistości równości wszystkich ze wszystkimi.
Po raz kolejny zadajemy tu sobie owo archetypiczne niemal pytanie: czy
głos profesora nauk politycznych ma tę samą wagę, co głos
niewykształconego pijaka spod sklepu? Dla demokraty – oczywiście. Dla
mnie – nie. Powiem więcej: porównanie tego typu mnie obraża, wiem
bowiem, że nie jestem równy swoim przełożonym lub ludziom znacznie od
siebie mądrzejszym, ale też nie poczuwam się do równości z tymi, których
poziom umysłowy i walory moralne stoją znacznie poniżej moich.
Twierdzę zatem, że głosując – zgodziłbym się na to równanie w dół. Tym
bardziej, że – o czym wspomniałem wyżej – osób niewyrobionych
politycznie zawsze będzie więcej, nimi natomiast łatwiej manipulować
przy pomocy obietnic nie do spełnienia lub emocji. To oni, nie
rozumiejąc konsekwencji swoich politycznych decyzji, wybiorą tego, kto
najładniej się uśmiechnie i najwięcej obieca. Czyli ilość przeważy nad
jakością, którą w tym wypadku jest głos politycznego rozsądku.
I tu pojawia się pytanie: czy głosując
wiedząc, że jestem okłamywany lub manipulowany, nie oszukuję sam siebie?
Czy nie zaprzeczam poczuciu własnej godności i honoru? Czy nie poddaję
dobrowolnie własnej inteligencji i rozumu w wątpliwość, lub też – czy
darów tych świadomie nie odrzucam? Wszyscy wiemy, że klasa polityczna AD
2020 to mieszanka niekompetencji, interesów i partyjnych powiązań. A
jednak dajemy tym ludziom legitymację – głosując. Nie tylko pozwalamy
się oszukiwać, lecz bierzemy w procesie oszukiwania nas udział.
Akceptujemy kłamstwo i uznajemy je za dobrą monetę.
Przykład najprostszy: kandydat na
prezydenta obiecuje podniesienie minimalnej pensji. Jakże piękny pomysł…
Tyle, że to kłamstwo w żywe oczy, gdyż prezydent w Polsce nie może
niczego zmienić, nie ma bowiem żadnej władzy wykonawczej. Przysługuje mu
wprawdzie prawo zgłoszenia projektu ustawy, ale co się z tym projektem
stanie – o tym zadecyduje Sejm i gra interesów na czele z tą siłą
polityczną, która akurat ma większość. Ale mimo to kandydat obiecał –
wiedząc, że nijak nie będzie mógł swej obietnicy otrzymać. Jeżeli na
niego zagłosuję, to znaczy że dam jego kłamstwu zielone światło,
zaakceptuję je i uznam za normę. Ergo – uznam za normę oszukiwanie
siebie. A takich kłamstw są setki; wygłasza się je po każdej stronie
sceny politycznej i w imieniu każdego kandydata. Po wyborach lud nie ma
oczywiście realnego wpływu na nic. Nikt bowiem, kto zależy od
powszechnego głosowania, nie jest tak głupi, by potem pytać masy o
opinię.
Głosując – urągam więc sam sobie.
Tego czynić nie chcę, zwłaszcza, że
brnięcie w utopie nigdy nie kończy się dobrze, z kolei demokracja jest
jedyną polityczną utopią, którą na trwałe wprowadzono w życie. Szkód,
jakie wyrządziła w gmachu naszej cywilizacji, oszacować już nie sposób.
Ja, mając tego świadomość, w podtrzymywaniu tego, jakże szkodliwego,
ustroju, udziału nie biorę – i do tego samego namawiam.
Mariusz Matuszewski