Z
nieodmiennym zainteresowaniem i szacunkiem przeczytałem artykuły kol.
kol. Mariusza Matuszewskiego i Arkadiusza Jakubczyka na temat drugiego
dna wydarzeń w Stanach Zjednoczonych. Z samymi ich obserwacjami odnośnie
prowokacyjnego i politycznego charakteru zamieszek oczywiście się
zgadzam. A jednak, zawsze w pierwszej kolejności analizując każde
zdarzenia z punktu widzenia polskiej racji stanu – odnoszę też wrażenie,
że prawidłowo stosunek do rozruchów w USA trzeba tłumaczyć prościej.
Jeszcze prościej: Rozwalać Amerykę – DOBRZE. Nie rozwalać Ameryki – ŹLE.
Dławiący polskie życie społeczno-ekonomiczne dyktat europejski funkcjonuje wyłącznie dzięki i jako element globalnej hegemonii USA. Jej skutkiem jest również brak suwerenności państwa polskiego, a dominacja amerykańska nad Polską (włącznie z obecnością na naszym terytorium US Army) stanowi bezpośrednie zagrożenie
dla bezpieczeństwa międzynarodowego naszej ojczyzny. Wreszcie to
Ameryka jest światowym centrum wszelkich destrukcyjnych, amoralnych,
antyludzkich ideologii zwanych „postępem”. Z tych właśnie powodów powtórzmy: rozwalanie Ameryki jest dla Polski dobre! Nawet, jeśli dokonuje się w tegoż „postępu” imię.
Jak nazwać murzyna w czerwonych spodenkach?
Co oczywiście wcale nie znaczy, że należy
ulegać także innej (?) dyktaturze, politycznej poprawności i podchodzić
do wydarzeń w Stanach z prawoczłowieczą egzaltacją, na klęczkach
ekspiacja za nie nasz przeciw rasizm i brnąć w absurd negowania
obiektywnie istniejących zjawisk takich jak choćby różnice rasowe. W
istocie bowiem ci, którzy upierają się, że we współczesnym
świecie nie ma żadnych problemów etnicznych czy rasowych – są albo
ślepi, albo niemądrzy. Inni przyznają, że wprawdzie takowe istnieją – ale „nie to chodzi”,
bo w istocie ich podstawą są kwestie socjalne. Ci mają wiele racji,
tylko przypominają upierających się, że chodzi o to, że Kowalski kuleje,
a nie że skręcił nogę – co samemu Kowalskiemu nijak nie pomaga. I są
wreszcie zupełnie szaleni, wpierający nam, że nie ma ras, nie ma narodów
i to wszystko konstrukty społeczne (niczym płeć…). Ostatnio postawa
taka wiąże się z próbą wyeliminowania słowa „murzyn” jako rzekomo „obraźliwego”.
Nieodmiennie przypomina mi to pewne komentatorskie osiągnięcie:
– Halo, halo, witam państwa na tym
fascynującym meczu bokserskim, w którym zmierzą się Bwanga z Gabonu z
Plehaviciusem z Litwy. Bwanga to ten w czerwonych spodenkach…
Skądinąd zresztą mnie również w pewnym
zachodnioeuropejskim kraju zdarzyło się szukać pewnego znajomego
(Afroafrykańczyka czy jak to się tam mówi) na siłowni. I złapałem się,
że nie mam pomysłu jak zapytać osoby kojarzące go z widzenia, nie z
imienia – czy go widziały. No bo określenia tylko "wysoki" i "szczupły"… "brunet"… – jakoś nie oddawały istoty zagadnienia. A przecież strasznego słowa na B. użyć bez zgorszenia pytanych się nie dało!
Nie mieszajcie Polaków w rozliczanie rasizmu
Nie można też zupełnie bezkrytycznie
słuchać wiecznych lamentów nawet o zachodnim rasizmie (zgadzając się, że
oczywiście takie zjawisko występowało i występuje, co jednak nie jest
naszą sprawą – o czym niżej). Zupełnie bowiem na marginesie, czy np.
opowiadający o "ludzkich ZOO" mają świadomość, że były to swego rodzaju ekspozycje, żywe obrazy, coś jak wioska indiańska w cyrku Buffalo Billa
czy pawilony kolonialne podczas wystaw światowych? Może to się wydawać
szokujące, ale kiedyś naprawdę nie było ani internetu, ani telewizji i
takie pokazy były po prostu formą nauki o odległych i egzotycznych
stronach. Czy dziś pokazy sianokosów w skansenach to "ZOO z chłopami pańszczyźnianymi"?
Zaprawdę, nie popadajmy zatem w egzaltację, bo to potem kończy się jak z emocjami wokół rzekomego "ludobójstwa w Kongu",
a więc z nadużyciem terminu stricte prawniczego w sytuacji, gdy
wystarczająco dosadnym oskarżeniem jest uznanie, że belgijski
kolonializm i kapitalizm były po prostu kolonializmem i kapitalizmem,
zbrodniczymi w samej swej istocie, bez żadnych dodatkowych epitetów. A
przede wszystkim, tak czy inaczej, wobec akcji "[Wstaw nazwę kraju] is not innocent", mającej "rasizm" niczym "antysemityzm" dopisać do rachunku kolejnych narodów – Polacy mogą śmiało odbić: NAS W TO NIE MIESZAJCIE.
Bo żadne głodne kawałki czy to o pańszczyźnianych chłopach (najlepiej oczywiście "ukraińskich"…), ani opowieści jak to rzekomo "Kresy były polskimi koloniami" nie zmienią, że w kwestii rasizmu, a tym bardziej kolonializmu nasza chata z kraja. Możemy więc spokojnie pozwolić sobie na komfort spojrzenia zimnego, geopolitycznego. Bez rasistowskich uprzedzeń, ale i bez polowania na prawdziwych czy urojonych "rasistów" i bicia nas w piersi za cudze winy.
Niech Babilon spłonie
Co zaś nam podpowiada owa zimna geopolityka? Po pierwsze, jak wspomniano, że bez osłabienia Ameryki nie uda się osiągnąć odzyskania Polski, odbudowy jej suwerenności i samodzielności gospodarczej.
Im bardziej więc USA będą zajęte własnymi sprawami wewnętrznymi – tym
dla Polaków lepiej. Po drugie zaś – że nie ma też żadnych obiektywnych
powodów, by załamywać rąk nad losem "zwykłych Amerykanów" poszkodowanych w zamieszkach, których sklepy splądrowano itd.
Bo im za utracone dobra zostaną wypłacone
pieniądze z ubezpieczenia, a nikt, niestety, na świecie nie ubezpiecza
od amerykańskiego nalotu i inwazji. Nie sposób współczuć
narodowi, w którego imieniu spalono nie setki, ale setki tysięcy
sklepów, mordując ich właścicieli i klientów, a miliony istnień
pozbawiając środków podstawowej egzystencji. Amerykanie
uzyskaliby prawo do budzenia współczucia, gdyby wypłacili odszkodowania
za zniszczenie Syrii, Libii, Somalii i innych. Gdyby odbudowali domy
tych, których próbowali zepchnąć do epoki kamiennej i gdyby zajęli się
wreszcie rozwiązywaniem swoich jak najbardziej realnych problemów,
zamiast miast być chorobą tego globu.
Dopóki to nie nastąpi – niech Ameryka płonie. I nieważne kto podkłada ogień. Chcieliście „Make America First”
– to ją wreszcie taką zróbcie, nie pierwszym na świecie podżegaczem i
grabieżcą, ale państwem najpierw stawiającym sprawy własnego
społeczeństwa, a dopiero potem interesy globalnej finansjery, lobby
wojenno-przemysłowego czy bandyckiego syjonizmu (będącego o wiele
dotkliwszą formą rasizmu niż ten spotykany na ulicach amerykańskich
miast). Dopóki Stany Zjednoczone nie staną się takim właśnie, normalnym
krajem, dopóki ci wszyscy płaczący sprzedawcy nie zastanowią się przez
kogo znowu tracą miejsca pracy i nie przyłączą do wyrażających bezsilny
gniew, obracając wspólnie, ale tym razem konstruktywnie przeciw
waszyngtońskiej oligarchii i tyranii Wall Street – dopóty mamy prawo
cieszyć się, że Babilon płonie.
Konrad Rękas