Co stało się z zawartością Świętej Ampułki, którą 7 października 1793
roku obywatel Rühl stłukł publicznie jako „przedmiot niebezpieczny dla
Republiki”? Czy zachowała się jakaś cząstka tego oleju przyniesionego
przez gołębicę z Nieba na ołtarz katedry w Reims, aby biskup Remigiusz
mógł namaścić przyjmującego chrzest króla Franków, Chlodwiga, i którym
potem przez tysiąc lat namaszczano podczas koronacji królów Francji?
Jeżeli chcecie wiedzieć, to wyobraźcie sobie, że w zimową noc, 3
lutego 1999 roku, w katedrze w Reims odbywa się koronacja Filipa Karola
Franciszka Ludwika Henryka Jana Roberta Hugona Faramunda de Bourbon na
króla Francji pod imieniem Faramunda II. Zaraz, zaraz… Filip, Karol etc.
– pamiętamy, to imiona wszystkich królów francuskich, jacy kiedykolwiek
panowali. Ale skąd się wziął ten Faramund? Lecz kiedy przypomnicie
sobie, że imię to nosił pierwszy, na pół legendarny, wywodzący się od
trojańskiego rodu Eneasza, władca Franków Salickich, poprzedzający nie
tylko Chlodwiga, ale nawet Meroweusza, od którego wzięła nazwę pierwsza
frankijska dynastia, to zrozumiecie, że Sire Jeana Raspaila
jest opowieścią o powrocie do początku. Do „Francji wiecznej”, oddalonej
od nikczemnej codzienności unurzanych w błocie „wartości
republikańskich”, Francji monarchicznej i katolickiej, która przez wieki
była podporą Kościoła i ostoją Christianitas.
Po katastroficznym Obozie świętych i wzruszającym Pierścieniu Rybaka, polski czytelnik, dzięki lekturze opublikowanej w 1991 roku historyczno-fantastycznej powieści Sire
zyskuje okazję poznania nie mniej wyrazistej strony twórczości Raspaila
– pisarza i podróżnika, który jest jednocześnie rojalistą. Jak sam
wyjaśnia (Or, pas de Dieu, pas de roi, „Le Figaro Littéraire”,
13 I 2000), być rojalistą dzisiaj nie znaczy zajmować jakiejkolwiek
pozycji politycznej. To niemożliwie, gdyż idea królewska jest
nieodłączna od rozpoznania boskiego źródła władzy i respektowania
obecności Boga w rządzeniu, a Francja współczesna jest całkowicie
zdechrystianizowana. „Bez Boga”, znaczy zatem także „bez króla”. Być
rojalistą w tej sytuacji, w obliczu radykalnego zerwania ciągłości i
zbiorowej apostazji od duchowej tożsamości niegdyś arcychrześcijańskiego
narodu, „najstarszej córy Kościoła”, może oznaczać tylko – i aż zarazem
– niewzruszone usposobienie, stałą dyspozycję moralną, filozoficzną i
religijną człowieka wiernego swojemu dziedzictwu, pięknej i szlachetnej
idei, która nawet w najgorszym czasie daje duchom prawdziwie wolnym,
zdolnym do życia poza czasem, radość odkrywania tego, co w nas
najlepsze: heroizmu, sensu świętości, ideału. I w tym znaczeniu idea
rojalistyczna jest niezniszczalna i wieczna, mimo iż restauracja stanowi
dziś niepodobieństwo.
Urodzony w 1925 roku Jean Raspail, pochodzący ze starej rodziny z
Langwedocji i wychowany przez ojca – „umiarkowanego” wprawdzie, niemniej
rojalistę, sam w najwyższym stopniu uosabia katolicko-monarchiczną fidelitas. Jest prawdziwym „konserwatorem” tej wiecznej tradycji w etymologicznym sensie tego słowa – jako jej „strażnik” (custos) i „sługa” (servator),
od kilku dekad bowiem główny organizator uroczystości żałobnych w
rocznicę męczeńskiej śmierci Ludwika XVI – 21 stycznia, które gromadzą
całą „starą Francję”, notabene coraz liczniej. Lecz Raspail otwarcie
przyznaje, że jego rojalizm jest także formą dandyzmu – tej ostatniej
bodaj w kulturze francuskiej i w ogóle europejskiej formy arystokratyzmu
– rozumianego jako afirmacja jednostki przeciwko masie. Zapytywany o to
czy bierze kiedykolwiek udział w wyborach, odpowiada: nigdy.
Ma do tego, poza odrazą dandysa do tłumu, również szczególny powód,
albowiem jeden z jego przodków – François-Marie Raspail, jako deputowany
do Zgromadzenia Narodowego w 1848 roku referował dekret wprowadzający
po raz pierwszy w historii Francji głosowanie powszechne. Dlatego dziś
jego potomek czuje się zobowiązany do ekspiacji za tę plamę na honorze
rodziny. To znamienne wyznanie odsłania nam wyjątkowo klarownie, w całej
jaskrawości, fundament osobowości tego artysty: „niepoprawnego
politycznie” do bólu, zuchwalca mającego za nic gipsowe czy styropianowe
bożki demokracji, tradycjonalistycznego anarchisty, a raczej
Jüngerowskiego „anarchy”, który samotnie, lekkim, tanecznym krokiem
Zaratusztry kroczy przez skarlały świat, depcząc pogardliwie demony
nowoczesności zagnieżdżone w zgliszczach starych ołtarzy, reakcyjnego –
więc jedynie autentycznego w dzisiejszym świecie, gdzie „postępowość”
jest identyczna z konformizmem – rebelianta, który nie staje na prawo od
lewicy, ale naprzeciwko niej, mówiącego spokojnie i głośno to, o czym
„prawica” boi się nawet pomyśleć.
Za: http://www.legitymizm.org/jean-raspail-sire?fbclid=IwAR3MlCz0bA5PBvK20DLpryJnAaB8Gd8A9HfO_D6sdsFftEQeV58fpb0AywU