Nie znajduję dla tego, na co chcę poniżej zwrócić uwagę lepszego motta, niż zaprzeczenie tytułu wydanej w 1938 r. książki „Polska jest mocarstwem”
autorstwa Juliusza Łukasiewicza, jednego z najważniejszych sanacyjnych
dyplomatów i najbardziej zaufanych wykonawców polityki wschodniej Józefa
Piłsudskiego.
Kiedy
rozpoczęty w 1918 r. proces kształtowania granic niepodległej Polski
dobiegł końca – a nastąpiło to dopiero w 1923 r., z chwilą formalnego
uznania Galicji Wschodniej za część terytorium państwa polskiego przez
Ligę Narodów – okazało się, że nowa Rzeczpospolita ani nie zyskała tak
obszernych granic, jakie w latach 1918-1919 zakreślali jej aneksjoniści w
rodzaju Romana Dmowskiego czy Władysława Studnickiego (z Dyneburgiem,
Połockiem, Mińskiem, Słuckiem, Kamieńcem Podolskim), ani nie stała się
trzonem zorganizowanej przez siebie Wielkiej Przestrzeni – federacji,
jaką starał się zbudować krąg polityczny Piłsudskiego. A jednak II
Rzeczpospolita aż do swego tragicznego końca zachowała charakter
okaleczonego imperium.
Miała przecież podstawowy atrybut imperiów –
dalekie (bardziej nawet cywilizacyjnie, niż geograficznie) rubieże:
powiaty nadwórniański i kołomyjski oraz Polesie. A wraz z nimi –
zamieszkujące je „imperialne” ludy, tajemnicze i wspaniałe: Hucułów i
Poleszuków. Wojewoda nowogródzki (1926-1931) i wileński (1931-1933)
Zygmunt Beczkowicz oraz wojewoda poleski (1932-1939) Wacław
Kostek-Biernacki nie byli zwykłymi urzędnikami administracji rządowej,
lecz raczej odpowiednikami dawnych wielkorządców prowincji, prowadząc
politykę protektoratu nad miejscową ludnością zamiast etnocentrycznej
polonizacji. Próbował tego i wojewoda Henryk Józewski na Wołyniu
(1928-1938), ale na dłuższą metę musiał ponieść klęskę i tak też się
stało. Rusini bowiem zamieszkujący województwa lwowskie, wołyńskie,
stanisławowskie i tarnopolskie szybko przeistoczyli się z ludu
„imperialnego” (społeczności tradycyjnej), jakim byli jeszcze w carskiej
Rosji i Austro-Węgrzech, w naród ukraiński o nowoczesnej, wykluczającej
tożsamości – z fatalnym zresztą skutkiem dla siebie, swoich sąsiadów i
relacji sąsiedzkich.
Miała
jednak tamta Polska i inne atrybuty kalekiego imperium. Miała armię, w
której służyli (jako „oficerowie kontraktowi”) dowódcy z wojsk Gruzji,
Azerbejdżanu, Ukrainy – nieistniejących już niepodległych państw,
zmiecionych przez bolszewików. Miała odtworzony potajemnie w 1927 r.
Sztab Generalny armii Ukraińskiej Republiki Ludowej i ośrodek w Lidzie,
gdzie po 1926 r. szkolili się litewscy socjaldemokraci Jeronimasa
Plečkaitisa, przeznaczeni do przeprowadzenia propolskiego zamachu stanu w
Kownie. W Warszawie od 1926 r. mieściła się chroniona przez Policję
Państwową siedziba prezydenta Ukraińskiej Republiki Ludowej na
uchodźstwie, Andrija Liwyckiego. Mieszkała tam też liczna diaspora
rosyjskich białych emigrantów. Wcześniej w Warszawie funkcjonowało biuro
Związku Obrońców Ojczyzny, organizacji stworzonej przez epigona
rosyjskich terrorystów Borysa Sawinkowa w celu obalenia ustroju
sowieckiego w Rosji. Biuro utrzymywało swoje delegatury w Łunińcu,
Równem, Lwowie, Głębokiem, Stołpcach i Tarnopolu, a jego agenci
swobodnie poruszali się po kraju dzięki legitymacjom wydawanym im przez
polski II Oddział Sztabu Generalnego.
Dzisiejsza
Polska, wyrosła z ziemi spalonej i przeoranej przez nacjonalitaryzm
hitlerowski, stalinowski i banderowski, nie ma tego wszystkiego.
Najlepsze, co może zrobić, to stać się duchowo Polską z Sienkiewicza,
Stanisława Vincenza i Brunona Schulza: tworzyć odpowiednie instytucje i
ośrodki badawcze i kulturalne dla ożywienia w naszej pamięci
historycznej nieobecnych już dzisiaj konnych Hucułów i Kozaków, Łemków i
Bojków, żydowskich sztetli i bożnic, litewskich Tatarów i karaimów,
podolskich chasydów i taborów cygańskich koczowników, oraz utrwalić
ślady pozostawione przez nich w naszym materialnym i kulturowym
dziedzictwie – co mniej lub bardziej udatnie stara się czynić.
Piszę
to w obecnej chwili, bo znów komuś Trzecia Rzeczpospolita pomyliła się z
Drugą. Napięcie polityczne na Białorusi ożywiło w Polsce aneksyjne
fantazje. Różne grupy i grupki na prawicy z podnieceniem rozgłaszają
otwartym tekstem, że jeśli państwo białoruskie się rozpadnie, to będzie
okazja, żeby odzyskać Grodno.
Mitomanom
autoramentu prawicowego, narodowego czy po prostu „patriotycznego”
trzeba uświadomić przede wszystkim jedno: Białoruś się nie rozpadnie, a
najwybitniejszy żyjący przywódca polityczny w Europie, jakim – nie mam
co do tego wątpliwości – jest Alaksandr Łukaszenka, pozostanie u władzy.
Pohukiwanie dzisiaj o aneksjach na wschodzie to powtarzanie bajek
suflowanych przez amerykańskie kanały propagandy i dywersji, które dążą
do destabilizacji Białorusi, jeżeli nie uda się im obalić jej władz i
zainstalować na ich miejsce własnych agentów wpływu.
Powtarza
się sytuacja z ostatnich miesięcy 2013 r., kiedy ośrodki zachodnie
organizowały „majdan” w Kijowie, chcąc wynieść tam do władzy swoją
agenturę lub, w razie niepowodzenia, pogrążyć państwo ukraińskie w
wewnętrznym chaosie (ostatecznie udało się jedno i drugie). W obu
wypadkach skutkiem miało być wyłączenie Ukrainy jako funkcjonalnego
elementu eurazjatyckiej Wielkiej Przestrzeni. I wtedy również te same
środowiska w Polsce – czyli, mówiąc wprost, głównie młodoendecy –
pokrzykiwały coś o odzyskiwaniu Lwowa, zamiast podkreślać konieczność
poparcia Wiktora Janukowycza i przestrzegać przed tworzeniem nowego
ogniska zapalnego w Europie Wschodniej.
Nie
żyjecie w II Rzeczypospolitej, więc nie snujcie mrzonek o współczesnych
wyprawach kijowskich czy aneksjach Zaolzia. Doniosły czyn naszych
czasów, jakiego Polska może dokonać w polityce zagranicznej, polega na
czymś innym: na radykalnym zerwaniu z trzydziestoma latami spuścizny III
Rzeczypospolitej, które zdegradowały nas do rangi bazy wypadowej
Waszyngtonu, Pentagonu i Langley. Polska musi jak najszybciej „ukryć
się” w eurazjatyckiej Wielkiej Przestrzeni przed globalizmem
rozpuszczającym lojalności państwowe, narodowe i terytorialne, a w końcu
przecinającym wszelkie więzi społeczne.
Obecna
agresja ze strony globalistów jest łabędzim śpiewem postzimnowojennej
jednobiegunowości. Obserwujemy schyłek zachodniej hegemonii na świecie.
Ale Zachód pociągnie za sobą na dno tych, którzy dadzą mu się wchłonąć i
strawić. Mimo cichego sojuszu łączącego administrację Władimira Putina z
administracją Donalda Trumpa eurazjatycka Wielka Przestrzeń, czyli
uczestnictwo w strukturach politycznych tak lub owak zogniskowanych – horribile dictu
– wokół Rosji, jako jedyna w naszym realnym zasięgu daje Polsce szansę
uchronienia się przed rozkładem przez globalizm do momentu, gdy chińskie
supermocarstwo odejdzie od swojego dotychczasowego izolacjonizmu i
przystąpi do przebudowy świata według własnej ideomatrycy, bez
liberalnej demokracji, zachodniactwa i ideologii „praw człowieka”. A
wtedy rozpocznie się nowy cykl dziejów i również przed Polską otworzą
się nowe horyzonty.
Adam Danek